Ekstraklasa. Prezes Wisły Płock: Nie jesteśmy autokomisem. Możemy robić biznes z Legią czy Lechem, ale tylko na zdrowych zasadach

Nie zawsze sprowadzamy piłkarzy jedynie z myślą o zarobku, bo to jest drużyna piłkarska, a nie autokomis. Kiedyś mówiło się, że jeśli zawodnik chce zapomnieć jak się gra w piłkę, to powinien wybrać Płock. Dziś jest odwrotnie - mówi prezes Wisły Płock Jacek Kruszewski.
Zobacz wideo

Sebastian Staszewski: Zły klimat dla piłki w Płocku to tylko wspomnienie dawnych lat?

Jacek Kruszewski: Klimat się zmienił. Kiedy rozpoczynałem pracę w Wiśle, spadaliśmy do drugiej ligi, czyli na trzeci poziom rozgrywkowy. Później przyszedł jeden awans, kolejny, utrzymanie się w Ekstraklasie i w końcu – walka o puchary. Gdyby nie było dobrej atmosfery, nie sądzę, abyśmy osiągnęli takie rezultaty. Kiedyś mówiło się, że jeśli ktoś chce zapomnieć jak się gra w piłkę, to powinien wybrać Płock. Dziś jest odwrotnie: wypromowaliśmy Recę, Szymańskiego, Kante, a Jerzy Brzęczek wylądował w reprezentacji. To zupełnie inny klub, niż kiedyś.

Po latach do wspierania Wisły powrócił Orlen. 

Nie była to oczywista kwestia. Od 2010 roku do 2016 firma nie dotowała piłki w Płocku. Po latach udało się wrócić do tematu, bo ktoś w Orlenie uznał, że zaczęliśmy robić dobrą pracę. Wcześniej spadaliśmy z ligi, trenerzy zmieniali się jak rękawiczki, społeczeństwo Płocka nie czuło związku z nami. Dopiero niedawno PKN zauważył, że wszystko wraca do normalności.

40 mln zł to dużo pieniędzy?

Dla Wisły Płock – dużo. Dla mnie też.

Nie boli pana to, że Orlen, który wspomniane 40 mln inwestuje w Roberta Kubicę z Williams Racing, nie chce równie wysokimi kwotami dotować znacznie bliższej mu Wisły?

Gdy usłyszałem o wsparciu dla pana Kubicy, to poczułem maleńką zazdrość. Wiem, że z takimi pieniędzmi moglibyśmy powalczyć nawet o zdobycie mistrzostwa Polski. Cieszę się jednak z tego, co mamy, bo niedawno nie było nawet tego. Przez ostatnie kilka lat próbowaliśmy ponownie zbliżyć się do Orlenu, ale z ich strony nie było żadnej chęci rozmów. I to nie tylko w kontekście pierwszej drużyny, ale nawet sportu młodzieżowego. Jeśli mam być szczery, to nie dziwię się, bo reputacja Wisły nie była momentami najlepsza. Doceniam więc obecną umowę, która jest wyższa niż poprzednie: to kwoty idące w miliony złotych. Nie zapominajmy również w jakich realiach politycznych funkcjonujemy – kto jest właścicielem klubu, a jest nim miasto zarządzane przez polityków Koalicji Obywatelskiej, a kto zarządza Orlenem - Skarb Państwa, w którym decydujący głos mają politycy PiS. Niestety, ale od polityki w naszym przypadku nie da się uciec.

Ile wynosi roczny budżet klubu?

Pierwszy zespół ma do dyspozycji ponad 20 mln zł. Poza tym na naszym utrzymaniu są: obiekt, administracja klubowa, czyli zarząd, rada nadzorcza, kadry, płace, marketing, a także drużyny młodzieżowe. Łącznie wszystkie koszty funkcjonowania spółki są znacznie wyższe.

Czyli w ponad pół roku na transferach Recy i Szymańskiego zarobiliście na cały budżet?

Można tak powiedzieć, chociaż dalej bardzo rozsądnie musimy wydawać pieniądze. Środki, które udało nam się pozyskać ze sprzedaży zawodników, uspokoiły w pewnym stopniu obawy o nasze finanse, nad którymi już w 1. lidze musieliśmy bardzo mocno główkować. Mimo dopływu pieniędzy nie ma jednak mowy o jakimś rozdawnictwie, niepewnych inwestycjach. Wisła jest spółką miejską a taka nie powinna pozwalać sobie na bardzo ryzykowne transakcje. Zastanawiałem się niedawno nad tym, jak można było dopuścić do sytuacji, która zaistniała w Krakowie. Takie kosmiczne zadłużenie firmy, przy nadzorze właścicielskim, komisyjnym i generalnie odpowiednim podejściu do całej pracy zarządu klubu, nie mieści mi się w głowie.

Według właściciela Legii Warszawa Dariusza Mioduskiego polskie kluby najbardziej utalentowanych piłkarzy powinny sprzedawać do większych ośrodków, jak stolica czy Poznań. Tam zawodnicy mieliby się ogrywać i za duże pieniądze wyjeżdżać za granicę. W zamian Mioduski oferuje gotówkę i procent od następnej transakcji. Co pan na to?

Takie rozwiązanie byłoby dobre dla naszych najsilniejszych klubów. Ale nie wszyscy są silni.

Arkadiusza Recę sprzedaliście do Atalanty za rekordowe 4 mln euro bez pomocy Legii.

Gdyby nie konkretna oferta z Włoch, Arek być może trafiłby do Legii. Kiedy Darek Mioduski zgłosił się po Recę, na stole mieliśmy już propozycje z Atalanty i Espanyolu. Piłkarz miał więc świadomość tego, kto go chce i nie myślał o pozostaniu w Polsce. Ale gdyby Legię było na niego stać, to byliśmy gotowi puścić go do Warszawy. Powiedziałem Darkowi: rozmawiaj z nim. Jeśli go przekonasz, nie upieramy się przy tej Atalancie. Załóżmy jednak, że Reca odszedłby do Legii za 500 tys. euro i zapisalibyśmy sobie 20 proc. od kolejnego transferu. By odzyskać to, czego nie dostalibyśmy od Atalanty, Legia musiałaby Recę sprzedać za 15 mln euro… Chcemy współpracować z najlepszymi polskimi klubami, ale na zdrowych zasadach.

Kilka drużyn – jak Cracovia – wprost stwierdziło, że Legia i Lech nie są im do niczego potrzebne. Mioduski odpowiada: „Duże transfery z tych klubów to rzadkie przypadki”.

Ma sporo racji, bo takiej oferty, jaką otrzymaliśmy za Recę, możemy nie zobaczyć przez lata. Uważam także, że takie przepychanki słowne nic nie dają i zamykają drogę do współpracy.

Ale wciąż sprzedajecie. Zimą za 1,5 mln euro Damiana Szymańskiego kupili Czeczeni.

To, jak zbudowaliśmy Szymańskiego, musi robić wrażenie. Duża w tym zasługa dyrektora Łukasza Masłowskiego, a także trenera Brzęczka. Jagiellonia biorąc od nas Piotrka Wlazło zapłaciła nam gotówkę i za darmo dorzuciła Damiana. W Płocku próbowano rozpętać burzę. Pytano, co my robimy, sugerowano, że to wałek. Nieco ponad rok później ten zapomniany chłopak został kadrowiczem i wyjechał do mocnej ligi. Wcześniej sprzedaliśmy też Przemka Szymińskiego do Palermo, Jacka Góralskiego do Jagi. Nie zmienia to faktu, że pieniądze łatwiej zarobić sprzedając kogoś z Legii, niż z Wisły. Z drugiej strony nie jest to nierealne.

Gdyby Lech Poznań zaproponował za Szymańskiego kilkaset tysięcy euro i dorzucił do tego 30 czy 40 proc. od kolejnego transferu piłkarza, to zgodziłby się pan na taką ofertę?

Na pewno potraktowałbym ją bardzo poważnie. Ale trudno odpowiedzieć jednoznacznie, bo nie wiem, czy w tej hipotetycznej sytuacji Damian byłby Lechem zainteresowany, czy byłyby dla niego inne propozycje. Ale rozmawiać trzeba, zawsze można znaleźć jakieś rozwiązanie. Dam panu przykład Bartka Żynela. Trafił do nas za darmo, ale Red Bull Salzburg zapewnił sobie kilkadziesiąt procent od kolejnego transferu. My nie byliśmy w stanie zapłacić za niego tyle, ile chcieli, więc zabezpieczyli się na wypadek, gdyby talent piłkarza u nas eksplodował.

Co zrobicie z gotówką za sprzedanych piłkarzy? Nie szalejecie rynku transferowym.

Po wielu dość chudych latach wzmocniliśmy budżet i ustabilizowaliśmy sytuację finansową. Uznaliśmy też, że nie ma co rzucać kasy na rynek. Mamy solidny zespół w który wierzymy, dlatego środki przeznaczamy na bieżące funkcjonowanie. Poza tym Atalanta płaci w ratach.

Ile najwięcej wydaliście na gotówkowy transfer?

To były niewielkie zakupy. Najdrożsi byli chyba Paweł Magdoń i Bartek Wiśniewski. Ale to było dawno temu. Tanio kupić i drogo sprzedać – to nasza dewiza. Chociaż czasem potrafimy sięgnąć głębiej do kieszeni. Na przykład, gdy braliśmy Dominika Furmana i Damiana Rasaka. Ostatnio znów zainwestowaliśmy w młodzież: kupiliśmy Damiana Michalskiego z GKS Bełchatów czy Macieja Spychałę z GKS Jastrzębie, a na oku mamy kolejne „młode wilczki”.

Nie przeprowadzacie wielkich transferów, nie macie Akademii. Patrząc na to, kto trafił do Wisły zimą, znów stawiacie na piłkarzy po przejściach: Angela Garcię, Grzegorza Kuświka, Ariela Borysiuka. Ma pan świadomość, że na takich rzadko kiedy się zarabia?

Akademia jest, ale dopiero się rozkręca. Zarabia się natomiast na tych, którzy dobrze grają, a nie na nazwiskach, bo te czasem dobrze wyglądają tylko na tablicach w alejach zasłużonych. My budujemy zawodników, często od nowa. Furman przychodził do nas z problemami, a dziś poradziłby sobie w znacznie lepszym klubie niż Wisła. Do czołówki ligi na swojej pozycji dołączył Alan Uryga, który w Krakowie miewał różne momenty, na skrzydle wyróżnia się Giorgi Merebaszwili. Mamy również Adama Dźwigałę, który otarł się o reprezentację Polski. Poza tym nie zawsze sprowadzamy piłkarzy jedynie z myślą o zarobku, bo to jest drużyna piłkarska, a nie autokomis. Teraz stwierdziliśmy na przykład, że zespół potrzebuje ligowego doświadczenia i ogrania. Stąd wzięły się pomysły na sprowadzenie Kuświka czy Borysiuka.

Rzadko płacicie za piłkarzy, ale bez wahania zgodził się pan zapłacić za szkoleniowca.

To nie była wielka kwota, a nam zależało na Kibu Vicunii, więc zgodziliśmy się zapłacić.

Z trenerami macie w Płocku ciekawie już od kilku miesięcy. Najpierw Rada Nadzorcza Wisły sprzeciwiła się, by Jerzy Brzęczek przeniósł się do Legii. Później Brzęczek i tak odszedł, choć do reprezentacji. W zamian otrzymaliście selekcjonera młodzieżówki U-19 Dariusza Dźwigałę, którego jednak zwolniliście. Na końcu wykupiliście umowę Vicunii.

Przez pięć lat był spokój i okazało się, że wystarczy. O ile po odejściu Marcina Kaczmarka sytuacja została opanowana bezboleśnie, to rozstanie z Brzęczkiem odczuwamy dość mocno. Pamiętam, że Jurek chciał iść już do Legii, był tą możliwością nakręcony, ale stwierdziliśmy, że nie możemy kłaniać się wielkim i postawiliśmy weto. Brzęczek nie był z tego powodu szczęśliwy, ale pamiętam, jak mu powiedziałem: przyjdzie jeszcze czas na duże wyzwania.

I zadzwonił prezes Zbigniew Boniek.

Wtedy nie mogliśmy już Brzęczka blokować. Podczas mistrzostw świata poczułem, że pan Boniek może zainteresować się naszym trenerem. Na jakiejś gali zagadnąłem o to, a prezes uśmiechnął się, zapytał Jurka ile ma lat i rzucił coś, że wszystko jest możliwe. Gdy odezwał się z pytaniem, co my na to, aby Jurek objął reprezentację, Wisła od razu dała zielone światło.

Zarobiliście na przenosinach Brzęczka do PZPN?

Ja zarobiłem siwe włosy. Trener miał ważną umowę w której była zapisana nieobowiązująca kwota odstępnego. Do podpisania było więc kilka kontraktów: nasz z PZPN, ich z Jurkiem, nasz z Dźwigałą, Dźwigały z PZPN. Ważne jest to, że szybko doszliśmy do porozumienia.

Czego brakuje wam do sukcesu? Macie niezłych piłkarzy, ciekawego trenera, pieniądze.

Wciąż mamy skromny, nawet jak na polskie warunki, budżet, ale przede wszystkim brakuje stadionu. Mam wrażenie, że sportowo znacznie wyprzedziliśmy możliwości organizacyjne.

Wejście na stadion im. Kazimierza Górskiego to jak podróż wehikułem czasu do lat 90.

Jeszcze na początku tego wieku nasz obiekt był jednym z najlepszych w lidze: z podgrzewaną murawą, nowymi krzesełkami, oświetleniem, tablicą elektroniczną i boiskiem treningowym ze sztuczną nawierzchnią. Ale w momencie, gdy w Polsce zaczęły się stadionowe rewolucje, Wisła zaczęła spadać w trzecioligowe otchłanie i nikt nie myślał o dużych inwestycjach. Dziś komfort oglądania meczów w Płocku jest niestety żaden: odkryte trybuny oddalone są od murawy, nie ma zaplecza sanitarno-technicznego. Nie dziwię się, że bardzo wymagający klient – czyli kibic – odwiedza nas niezbyt chętnie. Bez nowoczesnego stadionu nie zrobimy postępu i nie poprawimy naszej frekwencji, która w poprzednim roku i tak bywała niezła.

Kiedy może powstać nowy obiekt?

Trwa procedura przetargowa na inwestycję pod tytułem „Zaprojektuj i wybuduj” z opcją gry zespołu w czasie przebudowy. Niebawem cała dokumentacja zostanie otwarta i poznamy przede wszystkim ceny, za jakie firmy będą skłonne podjąć się realizacji. Mamy sygnały, że przy sprzyjających okolicznościach jest szansa, iż w drugim półroczu 2019 budowa ruszy.

Jaki miałby być ten stadion z pana marzeń?

Ma pomieścić 15 tys. ludzi. Musi mieć pełne zadaszenie, punkty sanitarne, gastronomiczne, sklepy dla kibiców, nowoczesne szatnie, strefę komercyjną, stanowiska prasowe czy sektory VIP z prawdziwego zdarzenia. Powinien także spełniać wymogi UEFA, bo latem istniało zagrożenie, że jeśli awansujemy do Ligi Europy, to musielibyśmy grać na przykład w Łodzi. Dziś do pucharów jest daleko, ale w perspektywie kilku lat wierzę, że są w naszym zasięgu.

Więcej o:
Copyright © Agora SA