Miętta-Mikołajewicz: Sytuacja z kibolami zniechęcała inwestorów. Teraz jest nadzieja na lepsze jutro, choć szkoda, że Wisła Kraków nie jest w polskich rękach

Po wielu miesiącach milczenia Ludwik Miętta-Mikołajewicz mówi Sport.pl: - Nie chciałbym skrzywdzić Marzeny Sarapaty, ale nie mogę powiedzieć, że spełniła zadanie, skoro klub ma blisko trzydziestomilionowe zadłużenie. Wiele decyzji mogła podjąć inaczej - powiedział nam honorowy prezes Towarzystwa Sportowego, które we wtorek sprzedało Wisłę Kraków.
Zobacz wideo

Sebastian Staszewski: Poczuł pan ulgę, gdy we wtorek po południu przedstawiciele Wisły Kraków podpisali w Zurychu dokumenty o sprzedaży klubu?

Ludwik Miętta-Mikołajewicz: Oczywiście, że tak. Przez ostatnie dwa lata klub balansował na krawędzi. Dziś jest nadzieja, że wreszcie będzie stabilnie. W głębi serca pozostaje smutek, że Wisła nie będzie w polskich rękach, ale z drugiej strony jeśli jej potęga wróci do czasów, gdy na Reymonta był Bogusław Cupiał, to informację o zagranicznym kapitale przyjmę z pokorą.

Kto sprowadził do Krakowa konsorcjum Capital Noble Partners i fundusz Alalega?

Oferta wpłynęła do klubu sama. Pojawiła się już latem. Wtedy jednak zarząd podszedł do niej bardzo ostrożnie, bo nie miał rozpoznania w możliwościach i zamiarach partnera. Rozmowy trwały dość długo, bo nie chcieliśmy sprzedać klubu z taką tradycją niepoważnym ludziom.

Nowi właściciele Wisły to poważni inwestorzy?

Takiej pewności nie mam, bo nie mam możliwości dokładnego prześwietlenia ich firm, ale wygląda na to, że tak.

Capital Noble Partners należy do mieszkającego w Anglii Szweda MatsaHartinga, a Alalega do członka kambodżańskiej rodziny królewskiej. Nie brzmi to podejrzanie?

Z natury jestem optymistą i w tym wypadku również wierzę, że to poważni partnerzy.

Ile nowi właściciele zapłacili za Wisłę?

Symboliczne jeden euro. Warunki tej umowy krążą po Internecie, to prawda, że inwestorzy muszą przelać na konto pewną sumę pieniędzy [12 mln zł – przyp. aut.]. Rozmawiał z nimi Daniel Gołda, wiceprezes zarządu klubu. Od słowa do słowa doszło do realizacji. Nie tak dawno Maciej Szczęsny stwierdził, że Wisła stoi nad przepaścią i wszystko zależy od tego czy zrobi krok do przodu, czy nie. Okazało się, że do tej przepaści jeszcze trochę brakowało.

Ale na razie pieniędzy na koncie nie ma. Jakub Meresiński też obiecywał złote góry.

To prawda. Będę z zainteresowaniem patrzył na rozwój wypadków, bo w tej chwili to tylko umowa na papierze. Mam jednak nadzieję, że niedługo wszystko stanie się rzeczywistością.

Nie obawia się pan, że kibole będą chcieli mieć wpływ na działanie zarządu Wisły?

Jestem przekonany o tym, że nowi właściciele nie pozwolą na to, aby ktokolwiek poza nimi mógł decydować o drodze rozwoju Wisły. Ale jednocześnie wsparcie kibiców – podkreślę: kibiców, a nie kiboli – jest z pożądane i oczekiwane. W kryzysie nie odwrócili się od klubu.

Czy do tej pory kibole mieli realny wpływ na zarząd Wisły SA albo Towarzystwa?

Pozostawię to bez komentarza.

To zapytam inaczej: dlaczego Wiśle tak długo nie udawało się znaleźć inwestora?

Między innymi przez sytuację z kibolami, którą bardzo mocno nagłośniły media. Zaczęto mówić, że ci kibole Wisłę Kraków opanowali. To nie zachęcało do inwestowania w klub.

Ile w tych doniesieniach było prawdy? Bo fakty mówią, że dużo.

To było wyolbrzymione. Niewątpliwie kibice mieli jakiś wpływ na to, co się w klubie działo. Zwłaszcza w okresie przejmowania go od Jakuba Meresińskiego. To oni pomogli wyrwać go z rąk człowieka, który dziś ma zarzuty. I Towarzystwo Sportowe sporo kibicomzawdzięcza.

Może ta wdzięczność przerodziła się w bezradność?

Ja bym tak tego nie nazwał. Choć idealnie nie było.

Uważa pan, że zarządzający Wisłą zdali egzamin?

Mógłbym tak powiedzieć, gdyby nie musieli sprzedać klubu. Ale musieli. O Towarzystwie Sportowym dobrze świadczy to, że zdołało utrzymać Wisłę na poziomie Ekstraklasy. Poza sekcją piłkarską jest przecież jeszcze dwanaście innych, które też musiały funkcjonować, więc siłą rzeczy TS nie mogło przerzucić na futbol wszystkich środków. W tych warunkach prowadzenie klubu było olbrzymim wyzwaniem. Dobrze, że udało się przetrwać, ale nikt nie ma wątpliwości, że pewne błędy zostały popełnione. Równie trudne chwile przeżyłem w latach 90., choć wtedy nie mieliśmy aż takiego zadłużenia. W porównaniu z tym, co było teraz, tamto było niewielkie. Za mojej prezesowskiej kadencji w Wiśle to był najtrudniejszy czas. Teraz było jeszcze gorzej. Wpływów właściwie nie było, a koszty rosły. Jedyne środki jakie trafiały na konta pochodziły z transferów albo biletów. To nie wystarczało na przeżycie.

Jak ocenia pan pracę prezes Marzeny Sarapaty? To to pan ją wprowadził na Reymonta.

Bardzo trudne pytanie pan zadał. Nie chciałbym jej skrzywdzić, ale nie mogę powiedzieć, że spełniła główne zadanie, skoro klub ma blisko trzydziestomilionowe zadłużenie. Swoją rolę starała się wypełniać jak najlepiej, ale bez wątpienia wiele decyzji mogła podjąć inaczej.

Które decyzje ma pan na myśli?

Na przykład zwolnienie Kiko Ramireza i zatrudnienie Joana Carrillo. Ten moment był moim zdaniem kluczowy w całym kryzysie. Mając dwóch trenerów na utrzymaniu i kilku drogich oraz przeciętnych piłkarzy od Carrillo, klub popadł w najtrudniejszą sytuację w jego historii. A przecież nad głowami Wisły wisiały jeszcze wyroki za przegrane sprawy z przeszłości: z Marko Jovanoviciem, Milanem Jovaniciem, Dariuszem Wdowczykiem i Frankiem Smudą.

Zarządzanie klubem to nie tylko transfery i polityka zatrudniania trenerów.

Tak, ale reszty wolałbym nie oceniać, bo wiem jaki jest stan nerwowy Marzeny.

Był moment, gdy pomyślał pan: to koniec Wisły?

Nie.

Nawet, gdy upadły rozmowy z czwórką krakowskich inwestorów?

Gdyby nie realizacja umowy, która leży teraz na biurku, na pewno wrócilibyśmy do tamtych negocjacji. Taką deklarację usłyszałem zresztą od Wojtka Kwietnia. „Panie Ludwiku, jakby coś nie poszło, to znów usiądziemy do stołu i zobaczymy co da się zrobić”. Był spiritus movenscałej tej sprawy. Bardzo mocno chciał wejść w Wisłę, ale jego koledzy zdali sobie sprawę, że nawet jeżeli mogli uregulować zaległości wobec piłkarzy, to prowadzenie klubu – po policzeniu kosztów które trzeba ponieść, aby otrzymać licencję – ich zwyczajnie przerosło.

Paradoksalnie to dzięki nim piłkarze nie rozwiązali kontraktów. Inwestorzy obiecali, że do piątku zapłacą pieniądze, a z rozmów wycofali się w czwartek. Zawodnicy byli już skupieni na meczu z Wisłą Płock, a później był weekend. Zarząd klubu zyskał kilka dni.

Jestem pełen uznania dla piłkarzy. Grali tak ambitnie, jak mało kto. To, co zrobili w Płocku, zasługuje na najwyższe słowa uznania. W poniedziałek była klubowa Wigilia na której byli nasi zawodnicy. W momencie, gdy były senator Stanisław Bisztygazaczął mówić, to ja wstałem i zainicjowałem kilkuminutowe standing ovation. Chłopcy na nie zasłużyli. Tak samo jak trener Maciek Stolarczyk i dyrektor Arek Głowacki, którzy utrzymali zespół. Bez nich dawno to by się rozlazło. A dzięki nim ludzie zostali i do końca grali z zaangażowaniem.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.