- Każdy na każdego może liczyć. Dużo ze sobą rozmawiamy i staramy się sobie pomagać – opisywał nam sytuację jeden z piłkarzy.
Sytuację mało komfortową, bo od lipca czyli początku sezonu 2018/19 gracze Wisły nie dostali od swojego pracodawcy żadnej wypłaty. Do tej pory jeszcze jakoś sobie radzili. Klubowa solidarność działała. Jak trzeba jedni pożyczali drugim i czekali na lepsze informacje od klubowych władz. Informacje dotyczące znalezienia przez „Białą Gwiazdę” sponsorów, bo z pustej klubowej kasy wypłacać nie było czego. To co do tej pory działo się na Reymonta przypominało trochę treść dramatu Samuela Becketta „Czekając na Godota”. Gracze już kilka razy mieli składane różne obietnice, dostawali sygnały, że inwestor stoi u drzwi. Tyle, że nikt nigdy go nie zobaczył. Prawdopodobnie to trwanie w nadziei oraz zwykła życzliwość wobec klubu sprawiały, że nie chcieli pogarszać jego sytuacji i nie zdecydowali się na wysłanie do pracodawcy formalnych wezwań do zapłaty zaległości. Mogli to zrobić już w październiku. Oznaczałoby to, że Wisła miałaby 14 dni na ich uregulowanie. Jeśliby tego nie dokonała, to kontrakty graczy – tak w uproszczeniu - zostałyby rozwiązane z winy klubu. Dwudziestu pięciu piłkarzy stałoby się wolnymi zawodnikami
Czas się skończył
Piłkarze na początku tygodnia ustalili, by na ostateczne kroki się na razie nie decydować, chociaż dali sobie też wolną rękę jeśli ktoś z różnych przyczyn czuł, że chce dokonać innego wyboru. Wezwania do zapłaty w listopadzie złożył Jesus Imaz i Dawid Kort. Klub wziął dodatkowe pożyczki i uregulował ich zaległości. Łączną kwotę zbliżoną do 160 tysięcy złotych udało się zorganizować szybko.
-Takie było ich prawo, potrzebowali pieniędzy, to złożyli monity. Nikt na nikogo krzywo nie patrzył – mówią nam ich koledzy. Zresztą na początku grudnia cierpliwość zaczęła kończyć się pozostałym. Podjęli decyzję, że jeśli nic w kwestii zaległości się nie zmieni do 11 grudnia, to wszyscy złożą takie wezwania. Wtedy Wisła miałaby już spory problem. Szacując, że miesięczny koszt wypłat dla graczy to 700 tys złotych, to przy 5 miesiącach daje to sumę oscylującą koło 3,5 mln złotych. Pozyskanie takiej kwoty dla zadłużonego klubu jest praktycznie niemożliwe. Niezrealizowanie płatności wiązałoby się z utratą wartościowych zawodników, których zimą można by próbować sprzedać.
Piłkarze wiedzieli jednak, że w klubie trwa audyt i postanowili jeszcze raz wstrzymać się ze stawianiem sprawy na ostrzu noża. Jeszcze raz uwierzyli, że Godot nadejdzie.
Grupa małopolskiej nadziei
W czasie gdy piłkarze szykowali się do meczu z Jagiellonią (2:2) na Reymonta trwały rozmowy i przymiarki do przejęcia klubu przez konsorcjum złożonego z krakowskich biznesmenów i firm.
Do klubu chciał wejść Wojciech Kwiecień, właściciel sieci aptek Słoneczna, przedstawiciele firm Antrans i Dasta Invest. Szukano jednak jeszcze kogoś, kto wsparłby projekt. Rozmowy zakończyły się już po meczu. W poniedziałek okazało się, że tym brakującym inwestorem może być Wiesław Włodarski, właściciel firmy FoodCare.
- Zdecydowałem się pomóc Wiśle, jej kibicom, sprawić, by Kraków nie stracił takiej legendy, jaką jest ten klub. Myślę, że to też będzie bardzo ważne dla miasta. Dla mnie osobiście również – mówił w rozmowie z „Gazetą Krakowską”.
Biznesmeni ostateczną decyzję o wyłożeniu pieniędzy na Wisłę uzależniali od efektów audytu. Ten właśnie się zakończył. Według różnych szacunków i wewnętrznych wiadomości (klub niedawno sam przeprowadzał audyt, ale nie informował o jego wynikach) na koniec listopada zadłużenie Wisły wynosiło od 25 do 30 milionów złotych – to sumy, które pojawiały się nawet jeszcze na początku grudnia. Jeśli kwota zaległości nie byłaby większa inwestorzy powinni zdecydować się na reanimację. Być może jednak dokładnie obliczone długi i inne problemy nieco ich od tego odstraszyły.
„Potencjalni inwestorzy (...) po przeprowadzeniu audytu uznali, że jest to wyzwanie przekraczające ich możliwości. Kontynuowane są rozmowy z pozostałymi podmiotami – czytamy jedynie w oświadczeniu klubu. Tego, co za tym stoi trzeba się już jednak domyślać.
Prognozy jak z bajki
W Wiśle pod względem finansowym źle działo się od dłuższego czasu, a osłabiały ją wszelkie możliwe zdarzenia. Klub przegrał procesy sądowe m.in z Jovanoviciem (1,2 mln złotych) i Adamem Mandziarą (3 mln złotych). Na liście należnych wypłat były niedawno jeszcze stare umowy z firmą ochroniarską i jedną z marek od sprzętu sportowego, czy należności dla firmy, która miała szukać Wiśle sponsorów, a ostatecznie to „Biała Gwiazda” została z długiem dla UFA Sports. Klub redukował co mógł, ale i tak swoje przelewać musiał.
Przez ostatnie 5 lat miał też problemy z otrzymaniem licencji na grę w europejskich pucharach. W niektórych sezonach nie otrzymywała jej wcale. Jeśli chodzi o rodzime podwórko, Wisła obejmowana była m.in nadzorem finansowym, a ostatnio także infrastrukturalnym, co wiązało się z wygasaniem ostatniej umowy na wynajem stadionu. W połowie roku z tytułu opłat za wynajem widniało 6,5 mln długu. Wisła zapłaciła 1 milion, ale miasto nie chciało zgodzić się na odnowienie umowy bez kolejnych przelewów, by nie narażać się na zarzut niegospodarności. Argumentacja, że klubowa kasa jest pusta, nie przekonywała magistratu. Urzędnicy dziwili się, dlaczego w złej sytuacji w górę poszły pensje władz „Białej Gwiazdy”. Według raportów finansowych – Marzena Sarapata i Damian Dukat razem zarobili w 2017 roku 700 tysięcy złotych. Problem ze stadionem udało się rozwiązać. Z pomocą przyszła Ekstraklasa. Zaproponowała, że długi Wisły będzie pokrywała z pieniędzy należnych klubowi za prawa telewizyjne, lub z puli sponsorów, wpłacając je bezpośrednio do Zarząd Infrastruktury Komunalnej i Transportu. Wisła zażegnała kolejny kryzys, ale w związku z zaległościami finansowymi było ich jeszcze parę. Robiła jednak przy tym dobrą minę do złej gry.
W prognozach finansowych na sezon 2018/19 załączonych do wniosku licencyjnego sytuacja wyglądała bowiem optymistycznie.
Władze Wisły zalożyły w nich m.in kilkumilionowy zysk ze sprzedaży piłkarzy, czy ładnie wyglądające wpływy od nowego sponsora. Tymczasem po zamknięciu letniego okienka transferowego na koncie kluby sprzedaż i wypożyczenia dały 463 tys euro (dane za transfermarkt.de). Większość sumy pochodziła ze sprzedaży swej największej gwiazdy – Carlitosa. Kwota 450 tys euro przy jego osobie nie powalała. Większość założeń z finansowej prognozy też się nie sprawdziła, a plan restrukturyzacji nie wypalił. Wisła zmniejszyła co prawda swoją kadrę zawodników (a miała jedną z najliczniejszych w Ekstraklasie), ale gracze odchodzili głównie za darmo. Wszystko wskazuje na to, że klubowi nie zdąży pomóc już nawet Jakub Błaszczykowski.
Błaszczykowski z planem B
Oczywiście pomóc grą, bo na wsparcie finansowe reprezentant Polski już się wcześniej zdecydował. Udzielił klubowi pożyczkę. Jak ustaliliśmy od 1 stycznia miał być też piłkarzem „Białej Gwiazdy”. Rozwiązanie kontraktu z Wolfsburgiem jest już sprawą przesądzoną. Tylko, że skrzydłowy czekał, aż unormuje się sytuacja w Krakowie. Mocno wierzył, że klub znajdzie inwestora i Wisła do rundy wiosennej przystąpi w niemal niezmienionym składzie Chciał wrócić pod Wawel i tam zakończyć karierę. O to może być coraz trudniej, jeśli w ogóle nie spełni się czarny scenariusz i bankrutująca drużyna nie zostanie wycofana z Ekstraklasy.
Wtedy Błaszczykowski przystąpi do planu „B”. Zawodnik nie chce zdradzać szczegółów w tej sprawie, ale oznacza on grę w Europie. Prawdopodobnie w Niemczech. Piłkarz przez wzgląd na rodzinę nie chce decydować się na dalekie podróże.
Jeśli w ciągu najbliższych kilku dni w klubie nie zdarzy się cud, może to oznaczać, iż Wisła pójdzie drogą Widzewa. Odbudowę drużyny trzeba będzie rozpoczynać od IV ligi. No chyba, że Godot jednak pod Wawelem się pojawi, na Gwiazdkę.