Lech Poznań - Śląsk Wrocław. Od załamania do przełamania [KOMENTARZ]

Ostatni domowy mecz w tym roku, ale pierwszy za trenera Adama Nawałki, przeciwko trzynastemu w tabeli Śląskowi Wrocław miał być dla Lecha Poznań idealnym na przełamanie. Kolejorz wygrał 2:0 po pięknym golu Joao Amarala i trafieniu Christiana Gytkjaera. Wynik jest jednak zdecydowanie lepszy niż gra zespołu, ale Nawałka ma to, czego potrzebował do dalszej pracy.

Po tym meczu Adam Nawałka sporo sobie obiecywał. Bo to debiut na swoim stadionie, bo presja narastała, bo kibice się niecierpliwili, bo Śląsk jest w słabej formie… Można wymieniać, ale wszystko sprowadzało się do jednego zdania trenera z konferencji prasowej. – Czasami potrzebny jest mecz na przełamanie, gdzie uda się wygrać w trudnych okolicznościach albo odwrócić wynik – mówił Nawałka.

I taki mecz Kolejorz rozegrał. Pewnie trudniejszy niż wielu się spodziewało, zdecydowanie nudniejszy, toczony w ślamazarnym tempie, z mnóstwem niedokładnych podań i błędami w przyjęciu. Bez ani jednego celnego strzału w pierwszej połowie, z fatalną murawą. Lech jednak zdołał to spotkanie wygrać. Całe brudne od błota specjalne powstańcze koszulki, w których zagrali piłkarze są niezwykle symboliczne. Kolejorz to zwycięstwo wymęczył. Gola dającego prowadzenie strzelił dopiero kwadrans przed końcem meczu.

Sukces urodził się w bólu, ale Adam Nawałka będzie wiedział jak to zwycięstwo wykorzystać. Dostał to, czego oczekiwał – trzy punkty, materiał do dalszej analizy (wyciągnie sporo smutnych wniosków), argument do dalszej pracy z piłkarzami, ale też pozytywny bodziec. To był prawdziwy mecz na przełamanie, choć tak blisko było przecież jeszcze większego załamania.

Akcja, która pozwoliła oddać Joao Amaralowi strzał sprzed pola karnego była naprawdę ładna, a samo uderzenie po prostu piękne. Pasujące zdecydowanie bardziej do wtorkowych i środowych wieczorów z Ligą Mistrzów niż do tego meczu. Najlepsza była jednak radość Portugalczyka, który upadł na kolana i po prostu się popłakał. Jemu też w tym meczu nie szło, więc gdy piłka wpadła tuż przy słupku poczuł niebywałą ulgę.

Murawa jeszcze gorsza niż poziom meczu

Jest w Poznaniu stadion im. Edmunda Szyca, o którym większość młodych mieszkańców pewnie nawet nie wie. To miejsce zaniedbane, zapomniane, ale przesiąknięte historią. Grała na nim reprezentacja Polski, grała Warta, grał też Lech. Od ponad 20 lat zarasta trawą, a resztki trybun pokrywa mech. Miasto nie bardzo ma pomysł na to, co z tym zrobić. Najgorsze jest to, że po obejrzeniu meczu przy ul. Bułgarskiej można nabrać wątpliwości, która murawa jest obecnie w gorszym stanie.

Przy słabej grze piłkarzy, w oczy rzucała się bardziej niż zazwyczaj. Kępa na kępie, każdy gwałtowny start, każde ostre hamowanie wyrywało kolejny jej fragment. Doszło do tego, że w drugiej połowie Kamil Jóźwiak przewrócił się na jednej z tych nierówności i już się nie podniósł. Zniesiono go na noszach. Na pierwszy rzut oka było widać, że może to być poważny uraz. Jak bardzo okaże się w sobotę przed południem, gdy Jóźwiak będzie już po badaniu rezonansem.

Podskakująca piłka, problemy z dokładnym przyjęciem i podaniem, które przekładały się na nudną jak flaki z olejem grę, nie przekonały władz Lecha do poważnego pochylenia się nad problemami z murawą. Wcześniejsze urazy Macieja Makuszewskiego, Elvira Koljicia i Mihaia Raduta też nie wystarczyły. Naprawdę musiało dojść do kontuzji jednego z najbardziej utalentowanych piłkarzy, żeby ktoś się ocknął i zajął się tym na poważnie? Pomarańczowa plandeka, którą ma być przykrywana trawa może nie wystarczyć.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.