Ekstraklasa. Kibu Vicuna: Lopetegui to mój przyjaciel, ale piłki wolę uczyć się w Płocku. Chcę, żeby Wisła miała flow

Przez ostatnie dziesięć lat Kibu Vicuna wcielał się w rolę "tego drugiego". Po dekadzie bycia asystentem Jana Urbana, Hiszpan wyszedł z cienia i rozpoczął samodzielną pracę w Płocku. - To dla mnie duże wyzwanie. Pracując z chłopakami z Wisły mogę się nauczyć więcej, niż z rozmów z moim przyjacielem Julenem Lopeteguim - powiedział Sport.pl 46-letni trener.

Sebastian Staszewski: Czy to prawda, że Wisła Płock musiała za pana zapłacić?

Kibu Vicuna: To prawda.

Ile?

Nie mogę powiedzieć.

Słyszałem, że 50 tysięcy złotych.

Nie potwierdzam, choć przyznaję, że szefowie Trakai nie chcieli mnie wypuścić. Rozmowy były bardzo trudne. Robili, co mogli, aby przekonać mnie do odrzucenia oferty Wisły. Na początku w ogóle nie brali pod uwagę opcji rozwiązania kontraktu, a ten obowiązywał do lata 2020 roku. Wisła była jednak elastyczna, dogadała się i podaliśmy sobie ręce. Przed debiutem z Zagłębiem Lubin dyrektor sportowy Trakai wysłał mi nawet miłą wiadomość z życzeniami.

Zaskoczył pana telefon od dyrektora sportowego Wisły Łukasza Masłowskiego?

Łukasza poznałem w styczniu na Cyprze, bo Śląsk Wrocław i Wisła mieszkały w jednym hotelu. Spotkaliśmy się też na stadionie w Larnace, na meczu AEK. Jakiś czas później Łukasz poprosił mnie o załatwienie biletu na mecz ligi litewskiej. Nasze drogi się więc krzyżowały.

Ale od znajomości do oferty pracy wciąż jest daleko.

Pierwsze propozycje zaczęły pojawiać się latem. Rozmawiałem z Pogonią Siedlce, była też szansa, aby zająć się rezerwami Osasuny Pampeluna. Przyszedł jednak konkretny sygnał z Troków. Dogadaliśmy się i sądziłem, że trochę tam popracuję. Zadzwonił jednak Łukasz, później rozmawiałem z prezesem Jackiem Kruszewskim. Dogadaliśmy się w pięć minut.

Masłowski na Twitterze napisał, że „jeśli z nowym trenerem nie zrobimy progresu, położę swoją głowę”. Dziś gra pan więc o swoją przyszłość, ale i przyszłość dyrektora.

Ma do mnie zaufanie. To kluczowe. Teraz piłka jest po mojej stronie. Taki jest futbol. Wynik decyduje o przyszłości wielu osób. Mi to jednak nie przeszkadza. Czuję się komfortowo.

Nie miał pan wątpliwości, aby pożegnać Trakai? Pana zespół zajmował czwarte miejsce w tabeli, mieliście realną szansę na walkę o mistrzostwo, dobrze zaprezentowaliście się w eliminacjach Ligi Europy. Nagle zgłosiła się Wisła: drużyna o potencjale na środek tabeli, ale z apetytem pobudzonym piątym miejscem zajętym w poprzednim sezonie.

Na Litwie czułem się dobrze, ale wiem, że polska liga jest silniejsza. Tłumaczyłem szefom Trakai, że to dla mnie szansa, że Wisła daje mi inne możliwości. To już tylko anegdota, ale dwa miesiące temu rozmawiałem z Tomkiem Tchórzem, moim asystentem, i powiedziałem mu, że w Ekstraklasie fajną drużyną do poprowadzenia byłaby Wisła Płock. Wykrakałem to.

Przejął pan zespół stworzony rok temu przez obecnego selekcjonera reprezentacji Polski Jerzego Brzęczka. W drużynie nie ma już Jose Kante, Konrada Michalaka i Arkadiusza Recy, ale trzon pozostał niezmieniony. Przy Łukasiewicza pozostał też duch Brzęczka?

Ludzie na pewno wspominają tu Jurka, bo był przecież o krok od europejskich pucharów. Nie słyszę jednak, aby w klubie mówili nam, że Brzęczek to zrobił tak, a tamto zrobił inaczej. Wiem, że Ekstraklasa jest bardzo wyrównana i od piątego miejsca do dziesiątego droga jest krótka. W tym sezonie Wiśle nie idzie przecież zbyt dobrze, a mimo to udało się jej pokonać lidera i trzeci zespół tabeli, czyli Lechię Gdańsk i Legię Warszawa, a także nie przegrać z drugą w lidze Jagiellonią Białystok. Dlatego wierzę, że drużynę stać na pierwszą ósemkę.

Ma pan zespół silny personalnie?

Tak uważam. Mamy potencjał, aby grać ofensywną piłkę. Na realia Ekstraklasy mamy na przykład świetnych pomocników: Dominika Furmana, Damiana Szymańskiego, Damiana Rasaka, Semira Stilicia. Do tego dochodzą Alan Uryga, Igor Łasicki czy Adam Dźwigała. Każdy daje jakość. Są też starsi piłkarze z dużym doświadczeniem. To kompletna kadra.

Z kadry Wisły powołania do reprezentacji Polski otrzymali już Dźwigała i Szymański. Kto może być następny?

Furman to w Ekstraklasie najlepszy polski pomocnik do gry w ataku pozycyjnym. Ma podanie penetrujące, umie wykonywać stałe fragmenty gry, bardzo dużo widzi. To inny zawodnik, niż Szymański, ale na pewno warto się nim zainteresować. Może dać bardzo dużo.

Co w grze Wisły jest dziś do poprawy?

Musimy złapać większą pewność siebie i grać jeszcze bardziej zespołowo. Łatwo nie będzie, ale wiem, że możemy to zrobić. Po pierwszych meczach mam sporo wniosków. Zauważyłem też kilka dobrych rzeczy. W Lubinie mieliśmy na przykład wysokie posiadanie piłki, celnie podawaliśmy. Zaczynamy mieć styl. To nie będzie styl ofensywny lub defensywny. To ma być takie flow. Przejście z ataku do obrony i z obrony do ataku powinno być bardzo płynne.

Zaryzykuje pan próbę nauczenia piłkarzy Wisły grania po hiszpańsku?

Ale ja nie chcę, żebyśmy grali po hiszpańsku.

Hiszpańscy trenerzy w Polsce zazwyczaj mieli takie ambicje. Jan Urban na początku pracy w Legii Warszawa też o tym mówił.

Wisła to polski klub, który gra w Płocku, a nie w Barcelonie czy Madrycie; mamy polskich piłkarzy. Nie chcę ich do czegoś zmuszać. Poza tym sam w połowie jestem Polakiem. Futbol rozumiem oczywiście po hiszpańsku, ale umiem zaadoptować to do warunków w których pracuję. Jestem Kibu Vicuna i jestem sobą. Jestem człowiekiem wymagającym, ale rozumiem problemy ludzi. Często się uśmiecham, ale nie boję się krzyknąć. Najważniejszy jest jednak szacunek, a ten można wypracować sobie wtedy, gdy czuje się pewność siebie. Ja tą pewność mam, bo wiem, że jestem w stanie połączyć moją hiszpańską dusze z polską naturą.

Nie chce pan grać po hiszpańsku, ale właśnie po hiszpańsku rozmawia pan z asystentem Tomkiem Tchórzem. Po co, skoro płynnie mówi pan po polsku?

Żeby inni ludzie nas nie rozumieli.

W szatni jest pan więc entrenadorem, a nie trenerem?

W szatni staramy się mówić po polsku. Po hiszpańsku rozmawiamy tylko o kluczowych sprawach związanych z piłką. Czuję wtedy większy komfort. Tomek zna kilka języków i dzięki temu nie mamy problemu, żeby się zrozumieć. Tak samo było, gry pracowałem z Jankiem. Stworzyliśmy nasz polsko-hiszpański slang, trudno było wychwycić moment, kiedy przechodziliśmy z jednego języka na drugi. Wie pan co jest ciekawe? W debiucie z Zagłębiem byłem tak skupiony, że nie pamiętam w jakim języku mówiłem do ludzi na ławce.

Przez dziesięć lat był pan zawsze tym drugim: w Legii Warszawa, Zagłębiu Lubin, Osasunie Pampeluna, Lechu Poznań, Śląsku Wrocław. Teraz wyszedł pan z cienia Urbana, dres zamienił pan garnitur, a buty asystenta na buty pierwszego szkoleniowca. Dekada przepracowana na drugim planie pomoże panu czy może nieco przeszkadzać?

To będzie wyłącznie mój atut. Wszystkiego się w tym czasie nauczyłem: jak stworzyć fajną grupę piłkarzy, jak zbudować sztab, jak wytworzyć atmosferę, jak rozmawiać z zawodnikami. Mogłem obserwować jaki wpływ na drużynę ma pierwszy trener, asystent, trener bramkarzy. Wszystkiego dotknąłem, wszystko sam zobaczyłem. Obserwowałem i wyciągałem wnioski.

Nie rwał się pan do bycia jedynką?

Nie, nigdy. Nie miałem ambicji samodzielnej pracy. Wcześniej sam prowadziłem juniorów młodszych Osasuny i trzecioligowy zespół River Ega, spróbowałem smaku tego zawodu. Ale w końcu zostałem asystentem Janka. Nigdy nie miałem z tym problemu. Nie ciągnęło mnie do innych miejsc. Dopiero po latach zaczęła we mnie dojrzewać myśl, że warto spróbować pracy na swój rachunek. Najpierw chciałem się jednak wszystkiego nauczyć. W 2002 roku ukończyłem kurs UEFA Pro, później w hiszpańskiej federacji skończyłem kurs masters z przygotowania fizycznego. Dziś natomiast uczę się na mastersie analiza taktyczna i skauting.

I jaka jest najcenniejsza nauka, którą pan do tej pory otrzymał?

Że lepiej coś zrobić, niż nic nie zrobić. Trener jest od tego by reagować. Może popełnić błąd, może podjąć złą decyzję, ale nie ma prawa tylko patrzeć. Często powtarzam to piłkarzom: róbcie cokolwiek, ryzykujcie, próbujcie. Ludzie, którzy nie ryzykują, nie uczą się na błędach.

Dlaczego hiszpańscy piłkarze z niższych lig z taką łatwością zostają w Polsce gwiazdami swoich drużyn? Bo takich przypadków nie brakuje: Carlitos, Jesus Imaz, Jose Kante, Igor Angulo, Gerard Badia, Dani Suarez, a wcześniej Dani Quintana i Ruben Jurado. Bo podejmują wspominane ryzyko?

Po pierwsze, bo taktyczny i techniczny poziom choćby trzeciej ligi hiszpańskiej jest wysoki. Po drugie: w Segunda Division B występuje osiemdziesiąt drużyn w których gra dwa tysiące piłkarzy. To nie są byle jakie zespoły. Hercules, Racing Santander, Recreativo Huelva kilka lat temu występowały w La Liga. A są jeszcze rezerwy Atletico, Barcelony, Villarreal. Nie wszyscy piłkarze znajdują zatrudnienie w Segunda Division. Jest więc w kim wybierać…

Ale dalej nie jest to wyjaśnienie hiszpańskiego fenomenu. Do Legii Warszawa wzięliście kiedyś Inakiego Descargę, kapitana pierwszoligowego Levante, który zawiódł. Podobnie było z Mikelem Arruabarreną, który przed przyjazdem do Polski w Segunda Division strzelił jedenaście bramek w barwach Xerez i Tenerife, a w Legii przepadł. Tak samo jak Tito z rezerw Espanyolu czy Balbino z czwartoligowej Antequery. A dziś niemal każdy transfer z Półwyspu Iberyjskiego okazuje się wzmocnieniem.

W przypadku zawodników, których pan wymienił, kluczowa była kwestia aklimatyzacji. Inna sprawa, że taki Descarga być może nie był tak bardzo głodny, jak Carlitos czy nawet Inaki Astiz, który balansował między pierwszą a drugą drużyną Osasuny. Oni przyjeżdżali pazerni gry, sukcesów. Wiedzieli, że to dla nich wielka szansa. Zamiast w trzeciej lidze, mogli grać w polskiej Primera Division. Pamiętam, że gdy dziesięć lat temu próbowaliśmy ściągać dobrych zawodników z Hiszpanii, to oni nawet nie wiedzieli gdzie jest Polska. Teraz gracze z trzeciej i drugiej ligi mają świadomość, że można tu zarobić i wypromować się. Mają inne nastawienie. No i do Polski nie przyjeżdżają już piłkarze przeciętni, tylko tacy, którzy się tam wyróżniają.

A co ze szkoleniowcami? Ci, którzy spróbowali smaku Ekstraklasy, nie zrobili tu karier.

Kiedyś nasi trenerzy woleli pracować w Hiszpanii. Kilka lat temu otworzyli się na świat. W Anglii są dziś Pep Guardiola, Unai Emery, Rafa Benítez i Javi Gracia. Tam trafiają najlepsi. Ale na przykład trenerem Udinese jest Julio Velázquez, którego wraz z Urbanem zwolniliśmy po meczu Osasuny z jego Realem Betis. Jest też Aris Saloniki, który prowadzi Paco Herrera. Kilku innych zdecydowało się spróbować swoich sił w Polsce, albo na przykład w Chorwacji. To jasne, że nie wszyscy skończą tak jak Guardiola.

Pan się na kimś wzoruje?

Moim idolem jest Pep. To najlepszy trener na świecie. Geniusz. Ciągle wymyśla coś nowego, ciągle się rozwija. To wzór dla każdego szkoleniowca. Ale czerpię też z innych. Prowadzenia drużyny można uczyć się od Vicente del Bosque. Lubię styl Quique Setiéna, charyzmę Diego Simeone. Podglądałem też pracę Marcelo Bielsy. Ostatnio wiele uwagi zwracałem na mojego kolegę Julena Lopeteguiego, który przez kilka miesięcy musiał zarządzać ciągłym kryzysem.

Kim jest dla pana były już trener Realu Madryt?

Przyjacielem z dzieciństwa, bliskim mojej rodziny. Niedawno chciałem przypomnieć sobie od kiedy go znam i nie znalazłem na to pytanie odpowiedzi. Bo znamy się od zawsze. Jego rodzice mają restaurację w Asteasu, kilometr od Zizurkil, skąd pochodzi moja rodzina. Często jeździliśmy tam na obiady, kolacje. Mają naprawdę dobrą kuchnię. Kiedy jeszcze żyła mama Julena, jego rodzice w czerwcu albo w lipcu przyjeżdżali do naszego mieszkania w La Rioja na wakacje. Ojciec Julena i mój tata są jak bracia. Kiedy Julen negocjował z Realem, tata wiedział o tym jako pierwszy od jego ojca. My nie rozmawiamy codziennie, bo nie chcę mu przeszkadzać. Setki ludzi mają do niego interes.

Po zwolnieniu pewnie będzie miał więcej czasu.

We wtorek wysłałem Julenowi wiadomość, żeby się trzymał. Teraz jest moment, gdy potrzebuje wsparcia. Odpisał mi przed chwilą, że dziękuje. Za jakiś czas zadzwonię do niego i pewnie porozmawiamy dłużej. Może nawet uda się spotkać w San Sebastian.

Współczuje mu pan złych decyzji? Podpisał umowę z Realem, która poskutkowała zwolnieniem z posady selekcjonera reprezentacji Hiszpanii tuż przed mistrzostwami świata w Rosji. Pięć miesięcy później rozwiązano z nim także kontrakt w Madrycie. Pana kumpel ani nie zjadł ciastka, ani go nie ma.

Szczególnie żałuję mundialu. W eliminacjach graliśmy bardzo dobrze. Wydawało się, że reprezentacja może powalczyć nawet o medal. Jeżeli mnie pamięć nie myli, to rozgraliśmy dwadzieścia sześć meczów bez porażki. A rywalizowaliśmy z Niemcami, Argentyną, Italią. Ale takie jest życie. Julen podjął ryzyko i przegrał. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż jest bardzo dobrym trenerem. Coś mu w Realu mu nie poszło, pewnie wpłynęła na to forma piłkarzy, Julen też im nie pomógł. Myślę, że teraz odpocznie przez kilka miesięcy, a później wróci. To prawdziwy wojownik, na pewno się nie podda.

Pana byli podopieczni też chętnie odbierają od pana telefon? Pytam o  Cesara Azpilicuetę z Chelsea, Nacho Monreala z Arsenalu, Raula Garcíę z Athletic Bilbao.

Oczywiście. Szczególnie dużo rozmawiam z Raulem. Mam z nim świetny kontakt. Cezar, czy Nacho to też fajni ludzie, dziś są w wielkich klubach, ale nic a nic się nie zmienili. Poznałem ich dawno temu w Osasunie. Mam teorię, że dzięki skromności zaszli tak daleko. To było kluczowe. Kiedy powiedziałem Azpilicuecie, że jadę pracować na Litwę, śmiał się, że nie ma pojęcia, gdzie to jest. Raul był natomiast przekonany, że to dobry ruch. Kiedy Trakai pokonał Irtysz Pawłodar, to pierwszą wiadomość z gratulacjami dostałem od niego. Wysłał mi tańczącą sevillanas [emotikona z tańczącą kobietą – aut.]. To miłe, że tacy piłkarze interesują się, co robię kilka tysięcy kilometrów dalej. Z drugiej strony ci chłopcy często dzwonią i pytają o radę, o analizę taktyczną ich gry. Zawsze im pomagam.

Uczy się pan od nich? Albo od Lopeteguiego? Na kursach masters też spotkał pan tych wielkich: Carles Plancharta, Monchiego. Czy jednak opowieści o wielkim świecie to za mało?

Uważam, że więcej mogę się nauczyć pracując z piłkarzami na Litwie czy w Płocku, niż rozmawiając przez telefon z trenerem Realu Madryt, czy zawodnikiem Chelsea. Dziś jestem w Ekstraklasie, ale to nie znaczy, że jestem lepszy, niż trener, który pracuje z juniorami. W ich przypadku jest tak samo. Wolę więc pracę bezpośrednią, taką, która rozwija każdego dnia. Rada kogoś, kto zaszedł daleko, jest cenna, ale na końcu ty sam musisz podejmować decyzje.

Pan podjął dobrą przeprowadzając się do Płocka?

Gdy w 2007 roku zdecydowałem, że jadę do Polski, ludzie się dziwili. Ale zaryzykowałem i dziś nie żałuję. Przeżyłem piękne dziesięć lat. Teraz zaczynam samodzielną pracę. Czuję, że będzie dobrze, bo przez tą dekadę sporo pracowałem. Mam 46 lat, trenuję już trzydzieści. To czego mam się obawiać? Znam siebie i swoje możliwości. Teraz muszę je tylko pokazać.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.