Marzena Sarapata: Tego pana poznałam chyba w 2014 roku.
Nie, nie jesteśmy kolegami. Jestem prawnikiem, a ten pan był moim klientem.
To było w restauracji "U Wiślaków". Byłam wtedy blisko klubu. W 2007 roku skończyłam podyplomowe studia na kierunku "Zarządzanie organizacjami sportowymi". Spotkałam tam Dorotę Gburczyk, koszykarkę Wisły Can-Pack, do dziś moją przyjaciółkę. Dorota zaczęła przyprowadzać mnie na Wisłę. Zabierała mnie na treningi, na wiślackie imprezy. Byłam kibicem, więc mnie to po prostu jarało. Fajnie było poznawać koszykarki, piłkarzy. W 2014 roku media zaczęły pisać o panu "Miśku" i ktoś zapytał czy poprowadzę jego sprawę. Przepraszam, ale nie pamiętam, kto wpadł na ten pomysł. Spotkaliśmy się w "U Wiślaków", omówiliśmy na czym polega proces i pożegnaliśmy się. Przez okres trwania sporu sądowego nie mieliśmy okazji się spotkać. Jeśli go widziałam później, to przypadkiem.
Musi pan uwierzyć.
Kilka razy minęliśmy się na Reymonta. Odkąd zostałam prezesem Wisły SA nie wiem czy pana "Miśka" widziałam więcej, niż jeden raz. Raz chyba go spotkałam, przypadkiem.
Nie mam.
No nie. Nigdy nie miałam.
A widzi pan, wtedy mogłam mieć. Dobra uwaga.
No chyba tak. Zaraz sprawdzę [Sarapata przegląda telefon – przyp. aut.]. No nie mam nic.
Sprawdziłam i nie mam. Może wtedy miałam, ale przecież ludzie zmieniają numery.
Nigdy tak nie było. Nigdy do mnie nie dzwonił, ja też do niego nie dzwoniłam.
To był pomysł prezesa Miętty-Mikołajewicza. Znaliśmy się przez Dorotę, poza tym okazało się, że pan Ludwik zna mojego tatę, działacza sportowego. Spotykaliśmy się na wiślackich wigiliach i różnych takich imprezach. Wtedy był inny flow: piłkarze przyjaźnili się z koszykarkami, pewnie wynikało to z tego, że jedni i drudzy grali w klubie znacznie dłużej, niż zawodnicy obecnie. Pan Ludwik zadzwonił, gdy jechałam ulicą Jasnogórską po meble do mieszkania, i zapytał czy będę kandydować do zarządu Towarzystwa. Zgodziłam się. Później Łukasz Kwaśniewski poprosił o to samo, ale ja już podjęłam decyzję, że wystartuję.
Formalnie to sekcja kick-boxingu. A ja kiedyś trenowałam kick-boxing.
Oczywiście. Mam w domu rękawice, rozmiar osiem. Przez rok ćwiczyłam pod okiem trenera, który w tej chwili woli pozostać anonimowy. To była salka w przecznicy od ulicy Łokietka. Mam nawet zdjęcia, które ostatnio wysłałam naszym prawnikom. Na tych zdjęciach jestem na zajęciach. Dlatego, gdy przyszło zapisać się do jakiejś sekcji, to podjęłam naturalną decyzję.
Po reportażu "Superwizjera" wzburzona Wisła płynie dalej. Czy na Reymonta naprawdę rządzili bandyci?
Mój kolega ze studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim Szymon Michlowicz, jego dobry kolega Łukasz Kwaśniewski, Damian Dukat…
Potrzebowaliśmy głosów każdej sekcji, to żadna tajemnica. Tak wygląda polityka. Buduje się frakcje, zbiera poparcie. Nigdy nie zastanawiałam się, kto i dlaczego na nas zagłosował. Nie dlatego, że jestem głupia. Po prostu życie toczyło się bardzo szybko, z miesiąca na miesiąc. Pamiętam jednak, że niektórzy próbowali odcinać się od wizerunku ludzi, którzy pochodzą ze środowiska pseudokibiców, bandytów czy innych rzezimieszków. Nie twierdzili, że takich panów wśród kibiców nie ma, ale próbowali przekonywać, że świat nie jest zero-jedynkowy.
Chodzi panu o to, że chodził na sektor C, gdzie są odpalane race?
Ale to bez znaczenia, bo race są zakazane.
Ja z nim nigdy o tym nie rozmawiałam.
O przeszłości Damiana w końcu porozmawialiśmy. Gdy pan Jadczak zaczął interesować się konkretnymi sprawami, usiedliśmy we dwoje i zrobiliśmy rachunek sumienia. Damian opowiedział mi o tych trybunach, imprezach, o znajomościach z kibicami. "To tylko tyle?" – taka była moja reakcja. W tamtej sytuacji – gdy Jadczak interesował się nami i "Miśkiem" od dwóch lat – w pewnym momencie zaczęła budzić się we mnie paranoja. Byłam nastawiona na jakieś straszne rzeczy. A później pomyślałam, że człowieka, który Wiśle oddaje serce, nie wolno poświęcić, bo był z kimś na imprezie. Szczególnie, że zapewnił, iż nikogo nie uderzył.
Southampton i Hamburger SV zainteresowane Szymonem Żurkowskim?
Tak.
Pewnie, że przeszkadzało. Jemu też przeszkadzało.
Na początku łączył funkcje, później siłownię sobie odpuścił. Wie pan, TS nie prosił się nigdy o bycie właścicielem spółki piłkarskiej, ale w pewnym momencie przejęliśmy dużą sekcję. Ja, która nigdy nie widziałam żadnych bójek, nie byłam świadkiem chuligańskich wybryków, trafiłam w sam środek tego zamieszania. W pewnym momencie pan Daniel Gołda, któremu zaproponowaliśmy bycie wiceprezesem, zrezygnował z funkcji. Po jakimś czasie pomyślałam o Damianie, który siedział na Reymonta od rana do nocy i nam pomagał. Więc wiceprezes Dukat to mój pomysł, to prawda. Chociaż poznaliśmy się lepiej dopiero po przejęciu Wisły. Pomyślałam, że jego kontakty z kibicami nie mają dużego znaczenia, bo to po prostu dobry menadżer. To było naiwne. Teraz to widzę i zrobiłabym to inaczej. Gdyby Damian miał w klubie mniej eksponowaną rolę to pewnie w spółce pracowalibyśmy razem do dziś.
Nie powinnam była tego lekceważyć. A zlekceważyłam. Co z tego, że to siłownia "Miśka"? Przecież chodzi po ulicach, jest wolny. To co to komu przeszkadza?” – tak to oceniałam. Dziś uważam, że to był mój błąd. Wtedy myślałam tak: póki coś jest legalne, to może działać, mimo plotek. Myślałam jak prawnik, a nie jak prezes. Zabrakło mi piarowego doświadczenia.
Nie wiem czy ich znali. Mnie nikt nie ostrzegł. Mam jednak swój rozum i instynkt samozachowawczy. Do pewnych rzeczy się po prostu nie zbliżam.
Zatrzymanie ułatwiło nam komunikację z tym panem. Wcześniej nie mieliśmy kontaktu.
Ja nie wiem czy oni się spotykają. Wie pan o tym?
I tak nie moglibyśmy nic z tym zrobić. Musieliśmy mieć kontakt z właścicielem, albo jego pełnomocnikiem. A ja nie próbowałam kontaktować się z panem "Miśkiem", bo był poszukiwany listem gończym i nikt nie wiedział, gdzie przebywa. Teraz sytuacja jest jasna. Rozmawiamy z jego pełnomocnikiem.
Kibu Vicuna trenerem Wisły Płock. Oficjalnie
Nazwiska nie powiem, ale to profesjonalny pełnomocnik, którego pan "Misiek" ustanowił. To nikt z rodziny.
Tak. I ustaliliśmy, że ta siłownia nie może tu zostać, bo Wisła na tym traci. Chociaż mnie przy tej rozmowie nie było.
Nie dopytywałam o to. Interesuje mnie efekt. Chcieliśmy to zrobić od maja, ale proces udało się zacząć dopiero teraz. Pan wie, że to wielka hala. Tam jest sprzęt – na moje oko – za duże pieniądze. Co miałabym z nim zrobić? Miałabym go zabrać? Wyrzucić tych klientów? Nie mogę, bo tam nic złego się nie dzieje. Jedyna droga na jaką mogliśmy wejść, to negocjacje. Droga sądowa jest złym pomysłem. Nawet prokuratura tej siłowni nie zamknęła. Więc ja też nie chcę zaczynać trwającej trzy lata wojny w sądzie, który pochłonęłaby czas oraz środki. I niczego by nie dała. Bardziej opłaca się poczekać ten rok, czyli do końca trwania umowy, choć wierzę, że sprawę uda się załatwić wcześniej.
Cracovia ukarana za zagłuszanie dzieci podczas meczu z Wisłą Kraków
Jest, ale naszym zdaniem to próba obejścia prawa i zapis niezgodny z naszym statutem. Tam jest zapisane, że jeżeli w listopadzie 2019 roku pan "Misiek" nie będzie zalegał nam czynszu, to umowa będzie przedłużona. Ale chodzi o to, że umowa najmu zawarta na czas określony powyżej sześciu lat, musi mieć akceptację walnego. A ta nie ma. I ten punkt w aneksie – w mojej ocenie – jest próbą ominięcia tego zapisu.
Zrobię wszystko, aby tak było.
To nie jest sprawa na tydzień. Na pewno trochę to potrwa.
Chciałbym, żeby siłownia wciąż tam była, tylko bez właściciela budzącego kontrowersje.
W życiu.
Byłam tym zdziwiona. Pamiętam jednak, że była taka sytuacja, choć nie pamiętam jak do niej doszło. To było po meczu, trwała już atmosfera imprezy. Widocznie jak tak szli to ich nikt nie zatrzymał. Weszli, posiedzieli przy stoliku i wyszli. Pamiętam to. Potem była afera.
Powinna. Ale może ochroniarz ich znał, albo przestraszył się? Nie wiem. Szli i weszli. Nie wiem, po co oni tam przyszli. Może żeby się pokazać?
Na loże prezydencką nie ma biletów.
Nie mieli, chyba, że ktoś zaprosił ich do swojego sky-boxa.
Zagłębie Sosnowiec wybrało nowego trenera. Tomasz Kaczmarek za Dariusza Dudka
Od razu przyszła mi myśl, że nie powinno ich tam być. Ale nie chcieliśmy robić afery przy ludziach. Później to załatwiliśmy. Taka sytuacja nigdy się już nie powtórzyła. Inna sprawa – to nie jest żadne usprawiedliwienie – tak jest w wielu klubach. Wiem, bo sama to widuję.
Bo nikt nam o tej sytuacji nie mówił. Jeżeli był ktoś, kto to wiedział, to mam do niego żal.
Na poziomie zarządu nie mieliśmy o tym pojęcia. Ja zobaczyłam je dopiero, gdy zawodnicy Wisły wybiegli na murawę. Przecież takich akcji nie załatwia prezes zarządu.
Zajął się, bo dostał prośbę. W dziale marketingu zobaczyli: kibic, wypadek. To trzeba pomóc. Niedawno sami pytaliśmy pracowników tego działu czy pamiętają kto z tą sprawą przyszedł.
No nie.
Jeśli ktoś wiedział – i ta historia jest prawdą, a tego nie wiem, bo jej nie zweryfikowałam – to powinien był nas o tym uprzedzić. Ale nie uprzedził. Więc zapewniam pana: ja o tym nie wiedziałam, Damian też nic nie wiedział. I nie jesteśmy w stanie zidentyfikować tego, kto przyszedł z tym jako pierwszy. Gdybyśmy znali przypadek pana D. to byśmy się nie zgodzili.
Nie znam tych pseudonimów. Ale ci panowie chyba starali się o warunkowe.
Tego już tak szczegółowo nie pamiętam. Pamiętam tylko, że podpisałam ten papier.
Przyszło pismo od ich obrońcy z prośbą czy możemy to podpisać.
No nie zrobiłam tego. A czasem tak robię, z czystej ciekawości coś tam sprawdzę. Pamiętam, że zadałam jedno pytanie: czy oni wcześniej pracowali w Wiśle. Dostałam odpowiedź, że tak.
Nie no, bądźmy poważni. Powiem panu tylko, że dziś takiego pisma bym nie podpisała.
Prawa do transmitowania meczów Ekstraklasy sprzedane! NC+ podzieli się nimi z TVP
Dowiedziałam się o nim po fakcie. Damian też. Głupio mi to powiedzieć, ale nie mam pojęcia, kto pracuje na kasach. To nie był dyrektor wykonawczy spółki. Ja tego nie lekceważę, to był nasz poważny błąd, ale nie mogę znać nazwisk wszystkich pracowników. Ja nawet nie wiem jak ten pan do nas trafił, może przyszedł i poprosił o pracę? Teraz mamy inną strukturę, za pracowników kas odpowiada dyrektor, który posiada umocowanie do podpisywania umów.
Ja i Damian. Dostaliśmy umowę-zlecenie do podpisania to podpisaliśmy. Tylko tam było nazwisko tego pana, a nie jego kryminalna przeszłość. Parę dni temu przyszedł do mnie Szymon Michlowicz i mówi: "Marzena, przecież wszyscy wiedzieli kim jest ten gość!". No to wszyscy wiedzieli, a ja nie. Może myśleli, że ja znam pana Ł.? Może ktoś w spółce bał się przyjść i mi powiedzieć? Teraz to wszyscy jesteśmy mądrzy.
Naiwna, głupia baba, tak? Nie znam wszystkich pracowników kas, nie znam życia osobistego każdej osoby z księgowości czy innego działu. Chodzi o rangę sprawy. Jakbym się postarała, to mogłabym się dowiedzieć. Ale miałam w wolnej chwili przeglądać akta pracowników? Gdyby ktoś przyszedł i powiedział, że Ł. to przestępca, to nie podpisałabym z nim umowy.
Nigdy taka sytuacja nie miała miejsca. Może ktoś mu doradził: "Chłopie idź tam, jest duża rotacja", a może sam się zgłosił, a akurat potrzebny był kasjer? Bo czy uważa pan, że ktoś miałby wymuszać na mnie zatrudnienie chłopa na kasę? To nie jest intratna posada. Tak czy inaczej: takich sytuacji już nie będzie.
My jako pracownicy? Że mogą coś komuś zrobić?
Chyba nie. Każdy przecież wie, jaką mamy pracę. Wszystko trzeba sobie wyważyć. Jeżeli jest tak, że coś ci się nie podoba, to się w to nie pakujesz, albo po prostu wyznaczasz granice. Ale nie sądzę, aby ktokolwiek miał się czego bać.
Ryzyko jest zawsze, czegokolwiek byśmy nie robili. Ja nigdy nie miałam sytuacji po której pomyślałam, że powinnam uważać. Nigdy nie czułam się zagrożona. Nie było czegoś takiego.
To inna historia. To był list trochę jak z filmu. Podpisany "Psi Detektyw". Było tam zdjęcie Damiana na którym widać jego tatuaż, inne zdjęcie z imprezy. Przekazałam to wszystko prokuratorowi.
Nikogo nie podejrzewam, niczego nie sugeruję. Zgłosiłam tylko tę sytuację. Kimkolwiek jednak był "Psi Detektyw", to pisał o tym, co później pokazano w reportażu "Superwizjera".
Tak. Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu kancelaria będzie gotowa. Tego nie da się napisać na kolanie.
To będzie kilka spraw. O naruszenie dóbr osobistych i być może sprawa o zniesławienie.
Chce.
Tak. Może to być 100 procent, może być 80, a nawet 10.
Tak, potrzebujemy tylko poważnego inwestora.
Jeżeli tylko ktoś będzie miał dobry pomysł na Wisłę, to każde rozwiązanie jest możliwe.
Niczego nie wykluczamy.
Spółce co roku, od lat, brakuje około 20 mln zł, które zapewniłoby jej płynne, niezakłócone żadnymi opóźnieniami funkcjonowanie. Na szczęście nie ma długu, który "wisiałby" nad spółką w taki sposób, że groziłaby jej egzekucja. Część udało się zasypać nowymi umowami sponsorskimi. Potem wyszła sprawa z miastem, co znowu uszczupliło budżet. Gdy pierwszy raz negocjowaliśmy z Tele-Foniką dług był znacznie wyższy. Potem umorzono go w części poprzez podniesienie kapitału, a w części poprzez sprzedaż wierzytelności właścicielowi akcji – wcześniej był to pan Meresiński, a dziś TS. Wierzytelność ta nie może być egzekwowana.
W tej chwili to nieco ponad 3 mln za akcje spółki, które zgodnie z umową spłacamy w ratach.
Miałam do siebie pretensje o to, że wielu rzeczy nie dopatrzyłam, ale nie myślałam o dymisji. Jestem gotowa zrobić to w każdej chwili, jeżeli tylko będzie to dobre dla Wisły.
Bierność. Proszę pamiętać, że my byliśmy grupą gówniarzy, którzy przyszli ratować ten klub. Ja wcześniej byłam prawnikiem, Szymon też. Ale co z tego? Tam nie trzeba było prawnika, trzeba było pieniędzy. Zaczęliśmy więc zbierać złotówkę do złotówki, coś tam nam się udało. A nie tacy nie dawali rady w piłce. Wydawało nam się, że dobro zwycięży, że to istotniejsze od jakiejś tam przeszłości, powiązań czy stereotypów. Okazało się, że byliśmy w błędzie. Ale to zrozumieliśmy dopiero z czasem.