Damian Dukat w pierwszym wywiadzie po materiale "Superwizjera" o Wiśle Kraków: Kto mniej wie, ten lepiej śpi. Ale gdy kibole weszli na lożę VIP złapałem się za głowę

- Towarzystwo Sportowe rozmawia z pełnomocnikiem Pawła M. ps. "Misiek" o zmianie właściciela siłowni. Jestem chłopakiem z trybun, znam "Sharksów". Ale Wisłą nikt nie steruje - mówi Sport.pl Damian Dukat, członek zarządu TS. To jego pierwszy wywiad po reportażu "Superwizjera" o związkach klubu z bandytami.

Sebastian Staszewski: Czy Wisłą Kraków rządzą bandyci?

Damian Dukat: Jeśli faktycznie rządzą, to wychodzi im to całkiem nieźle.

Jest panu do śmiechu?

Nie, to tylko sarkazm, bo pana pytanie jest bezzasadne. Nikt za władzami Wisły nie stoi, nikt nimi nie steruje. Wszystko robione jest suwerennie, wszystko z myślą o Wiśle Kraków.

Nie uważam, że to pytanie bezzasadne. Po reportażu TVN „Gangsterzy i piłka nożna” autorstwa Szymona Jadczaka, przeciętny widz tak właśnie uważa: Wisłą rządzą podejrzani ludzie.

A ja tak nie uważam.

Po reportażu "Superwizjera" wzburzona Wisła płynie dalej. Czy na Reymonta naprawdę rządzili bandyci?

A jak pan uważa?

Popełniliśmy wiele błędów wizerunkowych. Dostaliśmy nauczkę. Jeśli teraz ktoś przyszedłby do mnie z koszulkami dla kogoś to poprosiłbym o historię jego choroby, choć w teorii nie powinienem. Jeśli ktoś wysłałby do Wisły pismo, to sprawdziłbym je kilka razy. Być może od teraz pod względem wizerunkowym Wisła będzie najlepiej zarządzanym klubem w Polsce. Ma się na czym uczyć. Mogę jednak zapewnić, że dotychczas żadna decyzja nie była przez klub konsultowana z kibolami.

Jest pan chłopakiem z trybun?

Nie ukrywam, że wywodzę się z tego środowiska. Nigdy się tego nie wypierałem. Urodziłem się w Krakowie, na pierwszym meczu Wisły byłem zanim jeszcze przyszedłem na świat, mama zaniosła mnie na Reymonta w brzuchu. Wychowałem się jednak na Woli Justowskiej, na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych. Jeśli jestem kibolem to nie z blokowiska.

W którym roku zaczął pan współpracować ze Stowarzyszeniem Kibiców Wisły Kraków?

W 2006. Od meczu z Widzewem Łódź.

Miał pan wtedy 17 lat.

Małe rzeczy tam robiłem: roznosiłem jakieś ulotki, pomagałem rozwijać oprawy, robiliśmy akcje charytatywne, pomagałem przy gazetce „Forza Wisła”, którą wydawało SKWK. Młody chłopak ma potrzebę przynależności. Nie ukrywam, że dużo czasu spędzałem na Wiśle.

To pewnie szybko poznał pan Pawła M. ps. „Misiek”.

No właśnie nie. Wiedziałem kim jest Paweł M., ale my, młodzi chłopcy, nie mieliśmy z nim kontaktu. Naszym szefem był ktoś z SKWK. „Miśka” znałem tylko ze sprawy Dino Baggio.

Ale w końcu został pan kierownikiem jego siłowni White Star Power na Reymonta.

Kojarzyliśmy się z trybun, z wyjazdów. Od 2010 lub 2011 roku byliśmy znajomymi na „cześć”. Pracowałem wtedy w banku komercyjnym. Strasznie nudziła mnie ta praca. Dowiedziałem się w końcu o ogłoszeniu „Miśka”, bo sam chodziłem ćwiczyć na tę siłownię.

Pan, kolega z trybun, przyszedł do niego z ogłoszenia?

Nie takiego w gazecie. Po prostu po siłowni krążyła informacja, że „Misiek” szuka kogoś takiego. Pomyślałem: zmiana pracy, związane ze sportem, na Wiśle. Kurde, to super opcja. Wypowiedzenie w banku złożyłem dopiero, gdy byłem pewny, że obejmę nowe stanowisko.

Jak „Misiek” sprawdził się w roli rekrutera?

Jeśli ktoś myśli, że rozmowa była przeprowadzona w ciemnej piwnicy z zakratowanymi oknami to niestety go rozczaruję. To była zwyczajna dyskusja. Nie mogłem na nic narzekać.

W Krakowie mówi się, że siłownią zajmuje się pan do dziś. To prawda?

Nie. Był taki czas, kiedy łączyłem dwie funkcje. Ale teraz nie mam z nią nic wspólnego. Nie chodzę tam, nie trenuję. Do wakacji ubiegłego roku pomagałem trochę, ale później po prostu się nie dało. Nie miałem na to czasu. W stu procentach skupiłem się na prezesowaniu.

Co dalej z siłownią?

Towarzystwo Sportowe podjęło rozmowy z pełnomocnikiem pana M., które mają na celu doprowadzenie do zmiany właściciela siłowni.

Przecież niedawno klub deklarował jasno: nie ma podstaw do rozwiązania umowy.

Formalnie ich nie ma, ale Wisła zbyt dużo traci wizerunkowo. Dlatego podjęliśmy rozmowy.

Jaki będzie ich skutek?

Moim zdaniem uda się to zrobić.

Czemu nie mogliście podjąć takiej decyzji w maju, gdy „Misiek” uciekł z Polski?

Myśleliśmy o tym, ale nie mieliśmy z kim rozmawiać, bo z panem M. nie było kontaktu.

Przecież jego konkubina Agnieszka Kawalec pracuje w Towarzystwie Sportowym jako księgowa. To ona – według Jadczaka – miała odwieźć Pawła M. na lotnisko.

Nie wiem czy oni są razem… A nawet jeśli tak to nie uzyskalibyśmy od niej żadnych decyzji.

Z kumplami z trybun i słowni pozostał pan w zażyłych relacjach, z „Sharksami” też.

Nie ukrywam, że wielu z nich poznałem.

W reportażu Jadczaka mogliśmy zobaczyć, że dość dobrze. Imprezowaliście razem.

Kraków to małe miasto. Jeżeli wyjdzie pan teraz na ulicę i zapyta dziesięciu młodych ludzi gdzie warto iść na zabawę to ośmiu powie, że do Frantica. To bardzo modne miejsce, chodzą tam i piłkarze, i aktorzy, i studenci, i kibice. Można tam natknąć się na wielu znajomych.

I zawsze się pan tam na nich natykał?

Nie zawsze. Czasem po prostu byłem zapraszany na jakieś imprezy.

Chodził pan?

No, chodziłem. Raz można odmówić, drugi, ale za trzecim razem zapytają, co jest z tobą nie tak, skoro unikasz spotkań. Zaczną myśleć, że może coś do nich masz, że ich nie lubisz…

Pan ich lubił.

To moi koledzy. Jednych znałem lepiej, innych gorzej. Prowadziłem siłownię więc siłą rzeczy spotykałem tam masę ludzi. Poza tym ich naprawdę da się polubić. Nie jest tak, że to ludzie od rana do nocy źli. Czasem więc wychodziłem z nimi na imprezy. Czasem tylko dla zasady.

Dla jakiej zasady?

Bo wypadało. A czasem dlatego, bo miałem ochotę. Chociaż ogólnie nie jestem imprezowy.

Chyba mocno pan polubił „Sharksów” skoro rekina wytatuował pan sobie na piersi.

Mam wiele tatuaży, większość z symboliką wiślacką. Ten też, nie ukrywam tego. Ale dla mnie rekin to nie symbol jakiejś grupy przestępczej, ale kibiców tego klubu. Wcześniej miałem tatuaż z moją byłą dziewczyną. Rozstaliśmy się i chciałem go usunąć, ale nawet laserowo się nie dało. Strasznie bolało. Postanowiłem więc go przerobić na inny. Ktoś ze znajomych zaproponował mi rekina, pokazał projekt, który mi się spodobał. I zrobiliśmy to.

Wiedział pan czy zajmują się „Sharksi”?

Powiem szczerze: nie.

Mieszkał pan w Krakowie i pan nie wiedział?

Oczywiście, że słyszałem o różnych sytuacjach, ale nie dopytywałem kto gdzie był i co robił.

Prokuratura oskarża członków grupy o morderstwa, porwania, kradzieże, wyłudzenia. I pan nic nie wiedział? Myślał pan: kibice-sportowcy? Proszę ze mnie nie żartować.

Wychodzę z założenia, że im się mniej wie, tym lepiej się śpi. Poza tym w Krakowie panuje prawdziwa zmowa milczenia. Mówią o tym otwarcie oficerowie policji. Jak coś się stanie to nikt nie lata po ulicy i się tym nie chwali. Naprawdę nie miałem świadomości wielu spraw.

Nie pomyślał pan nigdy, że jest pan wiceprezesem wielkiego klubu i nie wypada panu utrzymywać regularnych kontaktów z ludźmi półświatka, mówiąc wprost: z bandytami?

Przyznam szczerze, że miałem wątpliwości i starałem się ten kontakt ograniczać. Z drugiej strony chciałem uniknąć ocen, że poprzewracało mi się w dupie, że zapomniałem o kolegach. Nie chciałem żeby głupio wyszło, chciałem być fair. Nie mogłem nagle przestać się witać.

Mógł się pan witać, ale wiceprezes klubu na imprezach z gangsterką wygląda słabo.

Tych kontaktów było coraz mniej, bo coraz więcej było obowiązków. Bywały dni, gdy nie jadłem od rana do nocy. Siedziałem tylko w biurze i od 9 do 21 przerzucałem papiery. Nie było kiedy spotkać się z ludźmi. W takim trybie pewne znajomości umierają naturalnie.

Utrzymuje pan kontrakt z kimś z „Sharksów”?

Jest to utrudnione…

Może wysyła im pan kartki, pozdrowienia do więzienia?

To nie moja sprawa.

Gdy trafił pan do zarządu Towarzystwa Sportowego był pan najmłodszym członkiem. Był pan z siebie dumny?

Byłem przyzwyczajony. Wcześniej pracowałem w trzech różnych bankach i wszędzie byłem najmłodszy. Dałem się poznać w SKWK, na Reymonta mnie kojarzyli. W wyborach w 2011 roku byłem delegatem, choć mało znaczącym. W końcówce kwietnia 2016 roku z miejsca w zarządzie zrezygnował Dariusz Gryźlak. Ktoś wskazał na mnie jako następcę, odbyło się głosowanie i udało się. Nie miałem kompleksu z powodu wieku. Chciałem wprowadzić kontroling, chciałem patrzeć sekcjom – mówiąc wprost – na ręce.

I patrzył pan?

Patrzyłem.

Sekcji „Trenuj Sporty Walki” też?

Też.

I nie zauważył pan na tych rękach krwi? Bo nie jest tajemnicą, że w tej sekcji trenowali też bojówkarze „Sharksów”, którzy później biegali po mieście z maczetami, nożami.

To było wymieszane towarzystwo. Kibice, biznesmeni, studenci. Ja też byłem tam na kilku treningach. Ale tak jak powiedział niedawno Tomek Sarara: to działo się poza sekcją.

Sarara stał w narożniku jednego z liderów „Sharksów” Grzegorza Z. ps. „Zielak”, gdy ten 25 marca 2018 roku walczył z Tomaszem Walusiem na gali Wisła Fighting League. Każdy może to zobaczyć na YouTube. W tej sytuacji Sarara jest niezbyt wiarygodny.

Nie mogę zaprzeczyć, bo nie mam takiej wiedzy. Jeżeli coś takiego miało miejsce to już po zajęciach sekcji. Przecież można było wynająć salę. Nie mieliśmy na to żadnego wpływu.

Ale widział pan te sceny. To były treningi ustawek.

Kiedyś widziałem mistrzostwa świata walk grupowych. Może trenowali pod te zawody?

Panie Damianie…

Żartowałem. Nie mam pojęcia. Wiem jedno: nie działo się to na zajęciach sekcji TSW.

„Misiek” miał klubową akredytację?

Myślę, że nie.

„Zielak?”.

Myślę, że nie.

To jakim cudem swobodnie poruszali się po stadionie?

Mieli swoje sezonowe karnety, które kupili jak każdy normalny kibic.

I na te karnety weszli do Loży Prezydenckiej podczas meczu z Legią Warszawa?

Pamiętam tamtą sytuację. To było trzech, czterech chłopaków, „Zielak”, ludzie z Chorzowa. Weszli do loży już po meczu. Tam bilety mają różne firmy, miasto, Tele-Fonika. Nie wskażę tego, kto oferował im te bilety, ale to dzięki tym wejściówkom mogli tam wejść. Jako klub nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Do sky-boxa zaprosił ich ktoś kto miał takie uprawnienia.

Co pan pomyślał jak ich pan zobaczył?

Złapałem się za głowę i przeszło mi przez myśl, że oni tu nie pasują. Ale prawda jest taka, że takie sytuacje zdarzały się w wielu klubach. To żadna okoliczność łagodząca. To jest fakt.

Kto podjął decyzję, że w grudniu 2016 roku przed meczem z Cracovią piłkarze Wisły wybiegną na rozgrzewkę w koszulkach z życzeniami powrotu do zdrowia dla gangstera Kamila D. ps. „Dudek”, który – jak ujawnił TVN – zdrowie utracił w skutek postrzału?

Między innymi ja.

Kto jeszcze?

Ja, pewnie Marzena [Sarapata, prezes Wisły – przyp. aut.]. Była też zgoda Ekstraklasy.

To była dobra decyzja?

To był błąd, ale w tamtej chwili nie mieliśmy pojęcia, co stało się Kamilowi D. Przyszli ludzie, którzy powiedzieli, że kibic uległ wypadkowi podczas podróży na mecz Wisły.

Okazało się, że brał udział w porachunkach pod agencją towarzyską w Mysłowicach.

Nie mieliśmy o tym pojęcia. Czuję żal do ludzi, którzy mi opowiedzieli o „Dudku” i poprosili o założenie tych koszulek. Po konferencji, którą mieliśmy w styczniu, pan Szymon Jadczak zapytał mnie o „Dudka”. Zacząłem się zastanawiać, co może być z nim nie tak. Zapytałem więc jeszcze raz: o co chodzi z tym „Dudkiem”? I znów usłyszałem to samo: że wypadek komunikacyjny, że to sportowiec, że chce startować w paraolimpiadzie. O tym co naprawdę wydarzyło się z Kamilem D. dowiedziałem się dopiero oglądając materiał „Superwizjera”.

I co pan pomyślał?

„K***a mać”. Przepraszam za słowo, ale to była pierwsza myśl.

A co pan teraz myśli?

Po pierwsze, że w życzeniu komuś powrotu do zdrowia nie ma nic złego. A po drugie, że dwóch takich spraw nie można pod żadnym pozorem połączyć. Wiemy, że to był nasz błąd.

Zapytał pan kolegów czemu pana okłamali?

Nie. W dużej mierze dlatego, że nie było już kogo pytać.

A jak pan wyjaśni fakt, że pan i Marzena Sarapata podpisaliście pismo gwarantujące zatrudnienie chuliganom: Piotrowi M. ps. „Młody Macho” i Markowi Z. ps. „Korek”?

Przyszedł prawnik z pismem które dał nam do podpisu. Zdecydowaliśmy, że podpiszemy, choć dziś wiem, że zbyt pochopnie. Nie byli to nasi najlepsi pracownicy, mieli przepracowane po 30 godzin. Ale to nie miało znaczenia. Potraktowaliśmy ich ulgowo. Być może to był błąd.

Być może? Przecież mieliście świadomość kim są ci ludzie. W kwietniu 2013 roku był pan u boku Piotra M., gdy ten pobił na trybunie kibica. Nagrania monitoringu pokazują zresztą, że pan też wtedy uderzył jedną z osób. Marka Z. też pan znał.

No, był to błąd. Teraz wiem, że drugi raz bym tego nie zrobił. Tak samo z tą sytuacją na meczu z Piastem. To była zbyt ostra wymiana zdań. Inna sprawa, że ja też dostałem w twarz.

Ktoś was namawiał do podpisania pisma? Może „Misiek”, albo „Zielak”?

Nie, nie pamiętam żadnej takiej sytuacji, aby o coś prosili.

A co z zatrudnieniem Wojciecha Ł., który brał udział w śmiertelnym pobiciu kibica Cracovii Tomasza C. ps. „Człowiek”?

Nie miałem świadomości, że ten facet przychodzi do pracy. Marzena też nie. Mamy strukturę w której prezes nie musi znać każdego pracownika, od tego są dyrektorzy, menadżerowie. Dostaliśmy umowę do podpisu, przeczytaliśmy, było tam o jakimś Wojtku Ł. i tyle. Nikt z nas nie miał wtedy pojęcia, że ten pan jest współwinny zamordowania jakiegoś kibica.

Będąc wiceprezesem klubu i szefem Stowarzyszenia Kibiców akceptował pan jednak akcję wysyłania kartek świątecznych do osadzonych w więzieniach. Samo wysyłanie kartek nie jest przestępstwem, ale to dość jasna wiadomość: nie zapominamy o was.

Trwa to od lat. Ale mogło zacząć się od Maćka Dobrowolskiego [kibica Legii, który w areszcie przesiedział 40 miesięcy, mimo iż w jego sprawie nie zapadł wyrok – przyp. aut.].

Ale Dobrowolski był niewinny. A na liście, którą zamieściliście na stronie SKWK, są groźni przestępcy.

Nie wiem, każdy musi ocenić to po swojemu.

W zeznaniach skruszonych kiboli określany jest pan mianem organizatora ostrzału racami stadionu przy Reymonta podczas meczu z Ruchem Chorzów. Co pan na to?

Proszę zobaczyć, tu jest dowód zakupu biletów do Barcelony, tu są moje dane, a tu mojej byłej dziewczyny [Dukat pokazuje wydruk zakupu – przy. aut.]. Nawet nie oglądałem wtedy meczu. O wszystkim dowiedziałem się z MMS-ów od znajomych.

MICHAŁ ŁEPECKI

To, że kupił pan bilety do Barcelony, nie oznacza, że pan tam był.

Na Facebooku wrzuciłem zdjęcie z Barcelony, co można łatwo sprawdzić. Z łatwością możemy też dowiedzieć się do jakich stacji nadawczych logował się mój telefon. Sprawa tego pomówienia będzie przeze mnie kontynuowana w sądzie. To naprawdę poważne oskarżenia.

A co z meczem z Cracovią? W przypadku tego spotkania w dokumentach napisane jest wprost: to pan rozdawał w toalecie race i rękawice mające uniemożliwić identyfikację.

To, co zostało tam powiedziane, to nieprawda. Można sprawdzić monitoring. Byłem wtedy na stadionie, pod sektorówką, na sektorze C. Ale żadnych rac nie rozdawałem i nie odpalałem.

Derby Krakowa
Derby Krakowa JAKUB WŁODEK

Czuje się pan Damianem D., jak nazywano pana w reportażu „Superwizjera”?

Nie mam pojęcia skąd wzięło się skracanie mojego nazwiska do jednej litery i zamazywanie mi twarzy. Nie zostałem skazany żadnym wyrokiem, nie mam postawionych żadnych zarzutów, nie toczą się wobec mnie żadne postępowania. W sprawach, które zostały opisane w reportażu pana Jadczaka, ani nie byłem przesłuchiwany, ani nikt mnie o nic nie oskarżał.

Jest pan osobą niekaraną, ale czy nie jest panu po prostu głupio?

Kiedy zacząłem poznawać piłkę od drugiej strony moja świadomość zaczęła rosnąć, tak samo odpowiedzialność. Nie byłem chłopkiem-roztropkiem, który pozwala się kibicom bawić.

Ale na takiego wyszedł pan w reportażu.

Wiem. A to ja zdecydowałem o zakazie sektorówek po kolejnej aferze. Szczerze mnie to bolało. To było przegięcie. Kibice srali we własne gniazdo. Miałem wtedy dość, odbierałem to bardzo osobiście. Pytałem: dlaczego mi to robicie? Czemu działacie przeciwko klubowi? Bo ja dla tego klubu zrobię wszystko. Wiem dziś, że popełniliśmy wiele błędów. Ja również. W tej chwili przyświeca mi tylko jeden cel: zrobić wszystko, aby te błędy się nie powtórzyły.

Więcej o: