Wisła Płock - Lechia Gdańsk 1:0. Bez ryzyka nie ma wygranej

- Dzisiaj nawet nie udało się zremisować wygranego meczu. Przykry moment, bo mimo czasem spowolnionej gry stworzyliśmy mnóstwo okazji - powiedział trener Piotr Stokowiec. Tylko że zachowawcze podejście gdańszczan i nieporozumienia w obronie nie są jednorazowym wypadkiem przy pracy.

Klucz do sukcesu

Chociaż w pierwszej połowie lechiści oddali sześć strzałów i tylko jeden z nich zmierzał w światło bramki, trening strzelecki wcale nie musi okazać się złotym lekiem na wszelkie kłopoty. Co więcej wiele wskazuje na to, że obecna formuła jest już na wyczerpaniu, a problemy leżą znacznie głębiej.

Mowa głównie o taktyce gdańszczan, którą z meczu na mecz coraz łatwiej da się rozczytać i – co za tym idzie – znacznie szybciej wybić drużynę z rytmu. Wisła Płock potrzebowała zaledwie kilkunastu minut na to, żeby połapać się w sytuacji.

Wróćmy na moment do starcia z Zagłębiem Lubin. Podopieczni trenera Stokowca do przerwy prowadzili 3:0, żeby ostatecznie zremisować 3:3. Kluczowe było zaangażowanie – im mocniej inicjatywę przejmowali Miedziowi, tym bardziej cofali się lechiści. To wycofanie w żadnym razie nie przypominało typowego murowania, ustawiania autobusu w bramce. Pojawiło się znacznie więcej nieporozumień w obronie, środek pola przestał realizować zadania, które wcześniej wychodziły mu całkiem dobrze, gra stała się niechlujna. Krótko: nie było śladu po konsekwentnym ustawieniu, za które tak chwalono ekipę z Gdańska.

Podobnie było i tym razem. Tylko że Nafciarze poświęcili więcej czasu na odrobienie pracy domowej.

Rutynowe rozegranie

Szeroko i wysoko ustawione boki obrony oraz dwóch zawodników ze środka pola, którzy mają zapewniać wsparcie stoperom. Kubicki i Łukasik w momencie rozegrania albo ustawiali się bezpośrednio przed Nalepą i Augustynem (kwadrat w okolicach koła środkowego), albo jeden z nich schodził między defensorów.

Bo plan gdańszczan w gruncie rzeczy był całkiem prosty. Chodziło o to, żeby w odpowiednim momencie uruchomić piłkarza w bocznej strefie tak, żeby miał największe szanse przebicia się w okolice 16. metra i dośrodkowanie/ścięcie w pole karne. Dlatego za tak istotny uznano centralny sektor boiska.

W rzeczywistości działało to przez zaledwie kilka, może kilkanaście minut. Przez pierwszy kwadrans gospodarze ustawiali się dość konsekwentnie (bez większych dziur w formacji), ale ich ruchy były na tyle powolne i czytelne, że przeciwnik z powodzeniem realizował swój plan. W ten sposób Fila w 6. minucie dostał sporo miejsca na flance i mógł spokojnie dograć w pole karne. Przy okazji pokazał, że płocczanie strasznie nieefektywnie odcinają strefy.

Dzięki temu lechiści mogli przesuwać piłkę od nogi do nogi. Bez forsowania, bez narzucania tempa i bez efektów.

Nieoczekiwany pressing

Mecz Wisła Płock - Lechia GdańskMecz Wisła Płock - Lechia Gdańsk Sport.pl

Szybko się okazało, że w tym „nieefektywnym” wyłączaniu poszczególnych sektorów jest metoda. Zaczęło się bardzo zawadiacko, w 14. minucie, od gwałtownego doskoku Szymańskiego do Augustyna. Wydawało się, że nic z tego nie będzie, ale został wysłany sygnał – w ślad za nim ruszyli pozostali. Ostatecznie stoper Lechii zatrzymał się na trzeciej przeszkodzie (Ricardinho, a później Rasak), jeszcze na własnej połowie.

Ta dobra próba pressingu sprawiła, że płocczanie nabrali animuszu. Chwilę później Varela próbował wykorzystać nieporozumienie przy wprowadzeniu piłki (Alomerović-Nalepa), ale w momencie dogrania Angielski znalazł się na metrowym spalonym. Wszystkie te małe elementy pozytywnie nakręcały gospodarzy do coraz większego zaangażowania. Zadziałało to samo „prawo”, co w starciu z Zagłębiem.

Lechia dynamiczna, szybko zmieniająca kierunek gry, ustąpiła miejsca powolnej, która przez kilkanaście sekund (w porywach do pół minuty, 34.) potrafiła wymieniać podania na własnej połowie wcale przy tym nie zdobywając terenu.

Słomiany zapał

Podopieczni trenera Dźwigały wykorzystywali sprzyjające warunki. Gdańszczanie mieli problemy nie tylko na wstępnym etapie rozegrania, ale i w defensywie. Podczas gdy trio Furman-Rasak-Varela/Szymański utrzymywało odpowiednie odległości w środku pola – czyli takie, które umożliwiały szybki odbiór – formacja Lechii strasznie się rozjeżdżała. Najwyraźniej było to widoczne na przykładzie komunikacji w obronie.

Mecz Wisła Płock - Lechia GdańskMecz Wisła Płock - Lechia Gdańsk Sport.pl

Po rzucie z autu Stefańczyka, piłkę przejął Angielski i znalazł się na czystej pozycji w okolicach 16. metra. Lechiści już na starcie, przed tym stałym fragmentem gry, nie docenili przeciwnika. Przede wszystkim trudno było o sprawną reakcję ze względu na ustawienie (duże odległości). Nie była to jedyna taka sytuacja.

Problemy w defensywie albo wynikały z komunikacji między dwoma zawodnikami w kluczowym momencie, albo w grę jeszcze dodatkowo wchodził brak decyzyjności. Jeśli chodzi o pierwszą kwestię, to płocczanie dwukrotnie mogli wykorzystać tego typu zamieszanie w szeregach rywala. Przed przerwą między Mladenoviciem i Augustynem znalazł sobie miejsce Ricardinho, w drugiej połowie świetne podanie otrzymał Angielski (tym razem zamieszani byli Fila i Augustyn).

Mecz Wisła Płock - Lechia GdańskMecz Wisła Płock - Lechia Gdańsk Sport.pl

Znowu rzut z autu, znowu lekceważąca postawa. Bo drugi przypadek wcale nie ograniczał się do braku reakcji podczas rajdów rywala bocznym sektorem boiska (m.in. 28. minuta). Przez cały czas trwania akcji z grafiki powyżej,  żaden z lechistów nie zwrócił uwagi na szarżującego w pole karne Furmana, który po świetnym dośrodkowaniu Vareli miał bardzo dobre warunki do oddania strzału (ostatecznie przestrzelił).

W poszukiwaniu rozwiązań

Mimo jednej, drugiej, kolejnej sytuacji, która została zduszona w zarodku lub skończyła się spektakularnym strzałem w niebo, gospodarze nie tracili zapału. I właśnie to w największym stopniu odróżniało ich od przeciwnika – zaangażowanie.

Za symboliczny punkt zwrotny spotkania należy przede wszystkim uznać rzut karny, którego Flavio Paixao nie zdołał zamienić na bramkę (54. minuta). Snajper najpierw obił słupek, a dobitki nie uznał arbiter (strzał bezpośrednio od słupka). Gwóźdź do trumny został wbity zaledwie kilka minut później – tym razem sędzia nie uznał trafienia, bo dopatrzył się zagrania ręką Portugalczyka.

Te sytuacje były „zaledwie” dopełnieniem problemów gości. Niewątpliwie miały ogromny wpływ na nastawienie piłkarzy, bo po 70. minucie formacja jeszcze mocniej się rozjechała, ale gdańszczanie praktycznie od samego początku starcia nie podejmowali ryzyka i grali bardzo zachowawczo.

Jeśli więc mowa o „wygranym meczu, którego nie dało się zremisować”, to na pewno nie w kwestiach mentalnych. Lechiści może i górowali nad przeciwnikiem pod względem indywidualnych umiejętności, ale kompletnie nie potrafili być drużyną w pełnym tego słowa znaczeniu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.