Liga Europy. Legia, Lech, Jagiellonia, czyli przykra lekcja piłkarskiej geografii

Nawet najwięksi piłkarscy fanatycy mają czasem momenty zwątpienia. Chwile, gdy zastanawiają się czy warto się tak mocno angażować, tracić czas, nerwy i pieniądze na oglądanie meczów. W większości przypadków to stan krótkotrwały, bo jednostka chorobowa "futbolomaniactwo" jest nieuleczalna. Jednak niektóre zdarzenia pozostawiają trwały ślad w psychice, trudno nad nimi przejść do porządku dziennego. Takim wydarzeniem był ostatni pucharowy czwartek w wykonaniu naszych klubów.

Ekstraklasa kontra zjednoczone siły Beneluksu 0:3. Bilans bramkowy 1:5. Duża różnica w jakości gry, oczywiście na korzyść rywali. Najlepiej atuty przeciwnika neutralizowała Jagiellonia, ale marne to pocieszenie. Przed meczem zapowiadającym rywalizację Lecha z Genkiem przeczytałem takie słowa: „Teraz nikt nie wymaga awansu.” Autor najwyraźniej nie chciał wywierać na piłkarzach Kolejorza zbyt dużej presji. To jednak nic przy starciu Legii z Dudelange. Mistrz Luksemburga swobodnie rozgrywający piłkę pod bramką mistrza Polski. Odnoszący zasłużone zwycięstwo, a po meczu trener Toppmoeller mówi: „Rywal zagrażał nam tylko dlatego, że głupio traciliśmy piłkę.” Niedosyt po spotkaniu mogą odczuwać amatorzy z Luksemburga, bo szans bramkowych mieli zdecydowanie więcej, przy lepszej skuteczności w Warszawie byli w stanie wygrać różnicą trzech bramek. Oglądając ten mecz czuło się rosnące z minuty na minutę zażenowanie. Kolejna granica rozczarowania została przekroczona.

Od spotkania Polska-Senegal szukając argumentów dających szanse polskim zespołom kilkukrotnie sobie powtarzałem, że już gorzej zagrać nie można. Gdy sądzimy, że pułap nieudolności został osiągnięty szybko okazuje się, że to dopiero przystawka przed daniem głównym. Lato 2018 to czarna seria polskiej piłki i jest bardzo prawdopodobne, że już niebawem znów będziemy „skupiać się na lidze”, bo europejskie rozgrywki będą przywilejem potęg z Białorusi, Kazachstanu, Cypru czy Słowacji. Nam pozostanie lizanie cukierka przez szybę.

To nie pierwszy i, co najgorsze, na pewno nie ostatni rok z takimi odczuciami. Polscy kibice przechodzą przyspieszony kurs piłkarskiej geografii i co jakiś czas na mapie oznaczają kolejne kluby, których mamy prawo się obawiać. W ostatnich latach brutalne zderzenie z rzeczywistością następowało w Mołdawii, Danii, Azerbejdżanie, Szwecji, Macedonii, na Cyprze, Islandii, Litwie czy Ukrainie. A przecież jeszcze trzy lata temu Lech i Legia grały w fazie grupowej Ligi Europy, a rok później mistrzowie Polski posmakowali Ligi Mistrzów. Wygląda na to, że gdy inni robią krok do przodu my stoimy w miejscu. Szczególnie dobrze widać to z kilkunastoletniej perspektywy. Doskonale pamiętam czasy, gdy pierwsze rundy europejskich pucharów to był spacerek dla naszych klubów. Sporną kwestią nie był sam awans tylko rozmiary zwycięstwa. Nie przypominam sobie dywagacji o krótkich urlopach, problematycznym wejściu w sezon czy zgrywaniu nowych zawodników. Wymówki nie były potrzebne, bo mecze grano zazwyczaj do jednej bramki.

W 1999 roku Vardar Skopje przegrał w dwumeczu z Legią 0:9. Rok wcześniej Wisła Kraków rozbiła Trabzonspor 7:2, siedem goli rundę wcześniej dostali też Walijczycy z Newtown. W połowie lat 90. klub z Azerbejdżanu nie powodował efektu trzęsących się łydek - Hutnik Kraków był bliski dwucyfrówki, ale skończyło się na skromnym 9:0. W tym samym 1996 roku Legia grała z ekipą z Luksemburga. Wtedy warszawski klub stracił w letnim oknie transferowym 90 procent podstawowego składu, ale to nie przeszkodziło w komfortowym awansie, w dwumeczu było 7:2. Wyliczankę można ciągnąć: 10:0 w dwumeczu Widzewa z Neftci Baku, 7 goli Polonia Warszawa strzeliła Dinamu Bukareszt, a kilka lat później Wisła Kraków Omonii Nikozja. Wtedy nie było to nic nadzwyczajnego. Normalny dzień pracy, rozgrzewka przed poważnymi przeszkodami, które czekały w kolejnych rundach.

Nie zamierzam przekonywać, że byliśmy wtedy piłkarską potęgą, bo sukcesy w europejskich pucharach były raczej wyjątkiem niż regułą. 20 lat temu byliśmy na 18. miejscu w klubowym rankingu UEFA, więc trudno mówić o znaczącej różnicy w porównaniu do teraźniejszości (zajmujemy 21. miejsce). Po drodze zdarzały nam się awanse w okolice 16. miejsca (w 2003 roku), ale i poważniejsze spadki (w 2008 roku dopiero 25. lokata). Biorąc pod uwagę te pięcioletnie okresy możemy wysnuć wniosek o sporej zmienności zależnej od formy poszczególnych klubów zdobywających gros punktów rankingowych. Gdy my dreptaliśmy w miejscu, robiąc na zmianę krok wstecz i do przodu, inni mogli pochwalić się zauważalnym postępem.

Jeszcze dekadę temu Białoruś była na 40. miejscu. Pięć lat później głównie dzięki coraz lepszej postawie BATE Borysów udało się poprawić ranking o 20 pozycji. Są podstawy, by sądzić, że ten trend zostanie utrzymany. BATE wciąż gra o Ligę Mistrzów, a Dinamo Mińsk w eliminacjach Ligi Europy w pierwszym meczu rozbiło Zenit Sankt Petersburg 4:0. Gorzej poradziło sobie Dinamo Brześć, ale prezes Diego Maradona na pewno w pocie czoła pracuje już nad koncepcją zrównoważonego rozwoju tego klubu. Regularnie wspina się też Azerbejdżan. Pod koniec lat 90. byli w Europie chłopcami do bicia, ale duże pieniądze wpompowane w tamtejszy futbol miały realne przełożenie na wyniki w pucharach. Ostatnia dekada to awans o osiemnaście pozycji: z 41. na 23 miejsce! Gdy Jakub Rzeźniczak odchodził z Legii do Karabachu uznawano to za ogromny krok wstecz, dowód braku sportowych ambicji piłkarza. Od tego czasu polski obrońca zagrał pięć meczów w Lidze Mistrzów, zdobył mistrzostwo kraju, a i w tym roku ma szansę na dłuższą pucharową przeszkodę (na razie w dwumeczu z BATE jest 1:0 dla ekipy z Białorusi). Kolejna nacja, która goni europejską klasę średnią to Kazachowie. Członkiem UEFA zostali dopiero w 2002 roku i od tego czasu musieli mozolnie budować pozycję w rankingu. Początki były trudne, 10 lat zajęło im wygrzebanie się z piątej dziesiątki. W 2013 roku zajmowali 38. miejsce i od tego czasu regularnie je poprawiali. Teraz są 10 lokat wyżej, a są przesłanki, by sądzić, że ich wspinaczka będzie kontynuowana.

A my przed czwartkowymi rewanżami możemy znów powtórzyć z nadzieją: No nie, gorzej już być nie może!

***

Paweł Stolarski zostanie piłkarzem Legii Warszawa

Bartosz Kapustka ma kolejne problemy

Lewandowski najlepszy? Niemcy mają wątpliwości

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.