Liga Mistrzów. Legia sama sobie kłopotem. Kompromitujący występ w meczu ze Spartakiem Trnawa

"Legia grać, k...a mać" - krzyczeli kibice już po kwadransie spotkania, ale dobrej gry się nie doczekali. I pożegnali gwizdami piłkarzy Legii Warszawa, którzy w pierwszym meczu II rundy eliminacji Ligi Mistrzów przegrali 0:2 ze Spartakiem Trnawa.

- Chodźcie do nas - zawołali kibice z "Żylety" piłkarzy Legii. I ci podeszli. Jako pierwszy Arkadiusz Malarz, czyli jedyny legionista (znowu...), do którego nie można mieć po meczu większych pretensji. Przez kilka chwili stali przy trybunie i wysłuchiwali tego, co mają im do powiedzenia kibice. By na zakończenie od nich wyraźnie usłyszeć, że "Legia to my!", nie wy - piłkarze, którzy we wtorek wieczorem w kompromitującym stylu przegrali na Łazienkowskiej z mistrzem Słowacji.

- Spartak gra bardzo dobrze w defensywie, więc aby wygrać, musimy dołożyć ognia w ofensywie. Narzucić swój styl gry, zaskoczyć rywala - mówił przed meczem Dean Klafurić. I Legia zaskoczyła - składem. A w zasadzie zmianą ustawienia, ale tylko na papierze, bo choć z oficjalnych składów wynikało, że zacznie mecz w systemie 4-3-3, zaczęła jak zwykle w 3-5-2.

Od początku sezonu mistrz Polski grający w ustawieniu z trójką obrońców ma olbrzymie problemy w defensywie. Nie inaczej było tym razem. Minął ledwie kwadrans spotkania, a kibice na trybunach już krzyczeli znaną choćby z zeszłorocznej nieudanej przygody w pucharach przyśpiewkę: „Legia grać, k...a mać”.

Ale Legia nie grała. Grał za to Spartak, który od 16. minuty prowadził na Łazienkowskiej 1:0 (gola strzelił Erik Grendel). A mógł nawet 3:0, gdyby wcześniej swoje okazje - dodajmy, że bardzo dobre, wręcz 100 proc. - wykorzystali Erik Jirka (w 3. minucie uderzył nad poprzeczką) i Marvin Egho (jego strzał w 7. minucie instynktownie obronił Arkadiusz Malarz).

Legia przegrywała, na dodatek chwilę wcześniej straciła też Krzysztofa Mączyńskiego, który z boiska został zniesiony na noszach (zaraz po straconym golu zastąpił go Mateusz Wieteska). I choć później pojawiły się fragmenty, w których płynnie przechodziła na grę czwórką obrońców, za wiele jakości to nie dodało. A na pewno nie przełożyło się na okazje do wyrównania, których Legia przed przerwą w zasadzie - poza główką Inakiego Astiza z 30. minuty - nie miała.

Po przerwie też nie. Nadal była zagubiona, grała chaotycznie, nie stworzyła sobie żadnej okazji. Spartak jako zespół - jak przedstawiał go przed meczem Klafurić: usposobiony defensywnie - też nie dążył za wszelką cenę do strzelenia kolejnych goli. Ale i tak strzelił - w doliczonym czasie gry Malarza pokonał Jan Vlasko, a wcześniej mógł to zrobić Egho (83. minuta), ale nie trafił do pustej bramki.

Słowacy wywożą cenną zaliczkę z Warszawy. Rewanż na ich stadionie we wtorek (godz. 20.30). Wcześniej, bo w sobotę, legioniści pojadą do Kielc, gdzie zagrają z Koroną (godz. 20.30). Ale ten mecz w tym momencie nie ma żadnego znaczenia. Liczą się jedynie puchary. Legii bowiem nie stać na to, by drugi rok z rzędu nie awansować choćby do fazy grupowej Ligi Europy, a co za tym idzie nie zarobić kilkudziesięciu milionów złotych.

Jeżeli Legia odpadnie z walki o Ligę Mistrzów, trafi do trzeciej rundy eliminacji LE, w której zmierzy się ze zwycięzcą pary Dudelange (Luksemburg) - Drita (Kosowo).

Legia jak Kononowicz: nie było niczego. Mistrzom Polski zabrakło bramek, pomysłu na grę w ofensywie, agresji i zaangażowania

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.