Ekstraklasa. Legia - Górnik. Stanisław Oślizło: Ostatni raz tak dobrze Górnika oglądało mi się 30 lat temu

Z Górnikiem zdobył osiem tytułów mistrza kraju, sześć Pucharów Polski i grał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. - Ostatni raz na jego grą tak przyjemnie jak teraz patrzyło mi się 30 lat temu - mówi Stanisław Oślizło. Legendarny kapitan zabrzańskiego klubu kilka dni temu skończył 80 lat. W niedzielę ruszył do Warszawy na klasyk Legia - Górnik. Relacja na żywo w Sport.pl o godz. 18

Łukasz Jachimiak: Górnik ma 29 punktów i prowadzi, Legia jest druga, traci do lidera jeden punkt - patrząc w tabelę ekstraklasy po 15 kolejkach czuje się Pan trochę jak w dawnych czasach?

Stanisław Oślizło: Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie albo gdybym stwierdził, że się tego spodziewałem. Niestosownie byłoby też gdybym nie powiedział, z jak wielką przyjemnością patrzę na aktualne poczynania drużyny Górnika. Ostatni raz tak dobrze oglądało mi się go 30 lat temu, czyli w latach 80., kiedy cztery tytuły mistrza kraju zdobywało pokolenie Iwana, Komornickiego, Urbana. Oczywiście teraz poziom jest inny, ale zaangażowanie znów najwyższe i znów jest wielka odwaga, wiara we własne siły. Bardzo mnie cieszy i to, że w Górniku grają zawodnicy związani z nim mentalnie, uczuciowo. Brak takich piłkarzy w drużynie jest niekorzystny, a współcześni trenerzy chyba o tym zbyt często zapominają. Malutkie zastrzeżenia oczywiście też się nasuwają. To dlatego, że jesteśmy zdecydowanie najbardziej bramkostrzelnym zespołem ekstraklasy [33 zdobyte gole, druga pod tym względem Korona Kielce ma 25 trafień], ale jednocześnie za dużo bramek tracimy [22 - więc straciły tylko cztery zespoły]. Zbyt dużo jak na lidera. To trzeba poprawić, a wtedy Górnik do końca sezonu pozostanie na wysokim miejscu. Mnie się marzy 15. tytuł w historii klubu. Droga jeszcze daleka, to jeszcze nawet nie półmetek, ale zespół daje podstawy do marzeń. Tylko musi się jeszcze poprawić.

Jest Pan maksymalistą, którego nie zadowoli to, że beniaminek gra najładniejszą piłkę w lidze?

- Długo czekam na Górnika na szczycie, to dlatego. Chciałbym, żeby w Warszawie zespół zagrał w tym swoim dobrym, ofensywnym stylu, ale żeby jednocześnie był bardziej rozważny w tyłach. Jadę do Warszawy z nadzieją na zwycięstwo. Wierzę, że to będzie najlepszy klasyk od dawna.

Pan przez lata w barwach Górnika rozegrał mnóstwo klasyków. Jest jakiś jeden najważniejszy?

- Mam 80 lat, więc one już mi się trochę zlewają w jedną całość. Nasze mecze zawsze były oglądane przez komplety widzów, Górnik i Legia prezentowały najwyższy, europejski poziom. W latach 60. kluby były dla polskiej piłki tak ważne, jak teraz reprezentacja. To one nas najlepiej reprezentowały na arenie międzynarodowej. Kadra zaczęła się liczyć dopiero później, po tym jak objął ją Kazimierz Górski. Z meczów z Legią zawsze najmilej wspominam finał Pucharu Polski z 1972 roku, który odbył się w Łodzi. Przegrywając do przerwy 1:2 wygraliśmy mecz 5:2. Cztery bramki zdobył Włodek Lubański, to był jeden z największych meczów jego i nas wszystkich. Naszą radość dobrze pamiętam do dnia dzisiejszego.

Hucznie świętowaliście?

- Wycałowaliśmy Włodka po policzkach, serdecznie go wyściskaliśmy i to nam wystarczyło. Mieliśmy ogromną satysfakcję, że tak się w szatni zebraliśmy, przegrywając 1:2. Wystarczyło, że sobie popatrzyliśmy w oczy, a każdy z nas sobie przypomniał, że to my prezentujemy najwyższy poziom sportowy, że mamy siłę, żeby ten mecz odwrócić. Wtedy sobie udowodniliśmy, że jesteśmy wyjątkowo mocną drużyną. Ale mam też taki mecz z Legią, który wolałbym zapomnieć. Chodzi o to spotkanie, które prowadził sędzia Redziński [w 1994 roku przy Łazienkowskiej było 1:1 i remis dał mistrzostwo Legii, a gdyby wygrał Górnik, to on zdobyłby tytuł]. Ten pan za trzy starcia na boisku, bo to nawet nie były faule, pokazał zawodnikom Górnika trzy czerwone kartki. Byłem wtedy w Górniku kierownikiem sekcji, bardzo nas bolało, że tak bardzo nas sędzia skrzywdził.

Legia Pana nigdy nie kusiła, nie starała się, żeby Pan w niej zagrał?

- Tuż po maturze miałem bilet do wojska, prawdopodobnie wylądowałbym w Legii, ale nie chciałem do niej iść. Byłem wtedy górnikiem, a górnictwo miało ten przywilej, że jeżeli nie chciało, to nie musiało się godzić, żeby pracownik odbywał służbę wojskową. Udało mi się. Wylądowałem w Zabrzu i nigdy tego nie żałuję. A jak już grałem w Górniku, to Legia się nie odzywała, chyba w stolicy dobrze wiedzieli, że jak ktoś nie musi, to do Legii z Zabrze nie przejdzie. Zawodnik ma ciągotki iść tam, gdzie jest najwyższy poziom, gdzie jest najlepsza drużyna, gdzie panuje najlepsza atmosfera. To wszystko było w Górniku, a ja dodatkowo czułem się z nim związany, bo przecież urodziłem się na Śląsku. Chociaż trzeba pamiętać, że w tamtych czasach mnóstwo piłkarzy urodzonych na Śląsku grało w Legii.

Między innymi jej legenda Lucjan Brychczy. Przeciw niemu grał Pan wiele razy, a z Włodzimierzem Lubańskim codziennie walczył Pan na treningach. Który z nich był trudniejszy do zatrzymania?

- Ja się bardzo cieszę, że z Włodkiem nie musiałem mieć przepraw w trakcie meczów. Ale na Brychczego zawsze się trzeba było sprężyć, być w najlepszej dyspozycji, żeby wygrać z nim pojedynek. Mówiliśmy na niego "Kici" [po węgiersku "mały" - przydomek nadany piłkarzowi przez węgierskiego trenera Legii Janosa Steinera], bo taki miał przydomek, a to "kici, kici" też pasowało, bo czaił się jak kot. Ale chyba trzeba powiedzieć, że jakoś udawało mi się przewidywać jego ruchy.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.