Odjidja-Ofoe w wywiadzie Staszewskiego: Nie zależało mi na kasie Legii. Od 10 par butów wolałem szczęście rodziny

Po podbiciu piłkarskiej Polski Vadis Odjidja-Ofoe szturmem zdobywa greckie boiska. - Straciłem zbyt dużo czasu. Miałem kontuzje, grałem słabo, nie korzystałem z dobrych ofert. Dlatego w tej chwili najważniejszy jest dla mnie rozwój, nie kasa - mówi Sebastianowi Staszewskiemu w rozmowie z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego" lider Olympiakosu Pireus.

Sebastian Staszewski: Jest pan szczęśliwy?

Vadis Odjidja-Ofoe: Tak, bardzo.

Dzięki czemu?

Dzięki mojej niedawno narodzonej córce Seanie, która jest dla mnie wszystkim, dzięki miłym ludziom, słońcu, którego w Grecji nie brakuje, dzięki dobrym wynikom Olympiakosu i grze w Lidze Mistrzów.

Transfer do Grecji był strzałem w dziesiątkę?

Zrobiłem krok naprzód. Trafiłem do klubu z wielką historią i dużą przyszłością. Jesteśmy drużyną, która wciąż rośnie. Krok po kroku stajemy się coraz silniejsi. Myślę, że mimo małego kryzysu idziemy w stronę mistrzostwa. W Lidze Mistrzów gramy z Barceloną, Juventusem. To miła kontynuacja tego, co przeżyłem w Warszawie, gdy mierzyliśmy się z Realem Madryt i Borussią Dortmund. Poza tym moja rodzina czuję się w Atenach świetnie, a ich radość to więcej, niż 50 proc. mojego szczęścia.

Ostatnio miewa pan same dobre decyzje. Tak samo było w przypadku przejścia do Legii.

Gdyby nie futbol być może nigdy nie zobaczyłbym Warszawy. To piękne miasto, choć nie jest turystycznym numerem 1. Dzięki Legii mogłem je poznać, mogłem poznać wasz kraj i pozytywnych ludzi z którymi wciąż mam kontakt. Czasem dzwonię do kolegów i żartuję sobie z nich; ostatnio rozmawiałem z Arturem Jędrzejczykiem. Pamiętam, że między kilkoma chłopakami z zagranicy wytworzyła się szczególna więź, spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, byliśmy jak rodzina. No i zrobiliśmy kawał dobrej roboty, wygraliśmy mistrzostwo, awansowaliśmy do Ligi Mistrzów. Szkoda tylko, że zimą odeszli Nemanja Nikolić i Aleksandar Prijović. Gdyby został choć jeden z nich czuję, że wiosną pokonaliśmy Ajax Amsterdam.

Od początku zakładał pan, że w Polsce zagra tylko przez rok?

Kiedy wiązałem się z Legią nie byłem w najlepszej formie. W Norwich miałem problemy. Wierzyłem w siebie i wiedziałem, że mam umiejętności, ale musiałem je zaprezentować. Angielscy trenerzy myśleli, że jestem kontuzjowany, że coś ze mną nie tak. Dlatego musiałem wyjechać, zmienić otoczenie.

Podobno chciał pan podpisać tylko roczny kontrakt, ale Legia się na to nie zgodziła.

Nie, chciałem dwuletnią umowę. Po to, żebym mógł się odbudować i odejść, oraz aby Legia mogła na mnie zarobić. Taki był deal. Przecież wiadomo, że jeśli ktoś podpisuje umowę na dwa lata to nie po to, aby zostać tam na pięć. Od początku założenie było takie, że pokażę się w Legii i wyjadę.

Odejść mógł pan już zimą?

Tak, do Ameryki.

Oferta z New York City była poważna?

Bardzo. Pojawiła się w okresie świątecznym. Rozmawialiśmy z kilkoma klubami, ale Amerykanie byli bardzo konkretni. Zadzwonił do mnie nawet trener Patrick Vieira. Chciałem odejść już wtedy, bo gra w MLS to jedno z moich marzeń. Chciałbym spróbować amerykańskiego stylu życia, poza tym Nowy Jork to wspaniałe miasto. Rodzina namawiała mnie na transfer. Ale pomyślałem, że skoro obiecałem Legii iż zagram w niej cały sezon, to wywiąże się z tego słowa. Chciałem zostać mistrzem Polski więc podziękowałem Amerykanom. Nie mam pretensji, że tamta oferta została odrzucona. Ale zatrzymywanie mnie po sezonie nie było fair. Szczególnie, że ja się z umowy wywiązałem.

Z umowy?

Transfer obiecał mi jeden z właścicieli [Bogusław Leśnodorski – aut.], a nie chciał się na niego zgodzić drugi. Rozumiem różne zawirowania w klubie, ale ja dostałem słowo od Legii, nie od prywatnej osoby. Chociaż wiem, że prezes Dariusz Mioduski nie chciał mnie puścić, uważał, że jestem ważną częścią drużyny. Najważniejsze jednak, że wszystko zakończyło się jak na dżentelmenów przystało.

Był moment, kiedy rozważał pan pozostanie w Legii?

Nie.

Nie przekonała pana nawet propozycja najwyższego kontraktu w historii polskiej ligi?

W karierze straciłem zbyt dużo czasu. Miałem kontuzje, grałem słabo, nie korzystałem z dobrych ofert transferowych. Dlatego w tej chwili najważniejszy jest dla mnie rozwój. W piłce nie ma wielkiego znaczenia, czy zarabiasz 800 tys. euro rocznie czy milion. To prawie tyle samo. Bo mając 800 tys. a nie milion, czego nie kupię? Dziesięciu par butów? Różnica jest, kiedy zamiast miliona ktoś oferuje 2. A gdy jest mała, liczą się inne czynniki, które sprawiają, że człowiek jest szczęśliwy. W piłkę grasz dobrze, kiedy lubisz swoje życie. Dlatego od Legii i Krasnodaru wolałem Olympiakos Pireus.

Co z pana kolanem? Już zdrowe?

Ta kwestia wciąż mnie irytuje.

Przez to kolano nie podpisał pan kontraktu z Krasnodarem.

To tak wielka bzdura, że trudno mi ją komentować. To była długa i nieprzyjemna historia. Zakończyła się kłamstwem. W Legii rozegrałem cały sezon, w Olympiakosie występuję w każdym meczu, ale nagle na kilkanaście godzin zepsuło mi się kolano… Nic głupszego bym nie wymyślił. Byłem w szoku, gdy Rosjanie puścili w świat taką wersję. Zagrali bardzo nie fair, bo mogli mi tym zaszkodzić.

Po co to zrobili?

Żeby wytłumaczyć to dlaczego się nie dogadaliśmy.

A dlaczego się nie dogadaliście?

Bo ustalenia, które zostały mi przedstawione przed wylotem do Austrii, były inne. Na początku wszyscy byli mili, zgadzali się na nasze żądania. Kiedy jednak przyleciałem na negocjacje pewne rzeczy się zmieniły. Przeszedłem badania, wszystko było dobrze, i w nocy zasiedliśmy do rozmów. Nagle mniejsze pieniądze miał dostać mój ojciec, mój agent, nawet ja. W kontrakcie pojawiły się różne zapisy, które mi nie odpowiadały. Zaczęły się przepychanki. W końcu oni powiedzieli, że mam kłopot z kolanem, więc chyba nie dojdziemy do porozumienia. Nie to nie. Spakowaliśmy się i wsiedliśmy do samolotu. Ale jeśli mam być szczery to od początku miałem złe przeczucia. Wiesz czym różniło się podejście ludzi z Krasnodaru od tego, jakie zastałem w Pireusie? Kiedy tu przyleciałem, z lotniska odebrał mnie uśmiechnięty facet, któremu buzia się nie zamykała. Kiedy natomiast przyleciałem do Austrii, gdzie trenował Krasnodar, pan, który mnie podrzucał do hotelu, nie odezwał się słowem, nie powiedział nawet „dzień dobry”. Nieprzyjemnie się zaczęło i nieprzyjemnie się skończyło.

Chciał pan w ogóle grać w Rosji?

Nie. Wolałem Olympiakos. To był mój pierwszy wybór. Ale Krasnodar płacił Legii większe pieniądze, więc woleli mnie sprzedać do Rosji. Wypychali mnie tam. W tym samym czasie, co z Rosjanami, rozmawialiśmy z Grekami. Ale oni nie godzili się na zapłacenie kwoty, którą zaakceptował Krasnodar. A w Pireusie był Besnik Hasi, to świetne miasto ze wspaniałą pogodą… Wiesz jaki miałbym problem w Rosji? Ktoś, kto tam nie pracuje, może przebywać na terytorium tego kraju tylko 90 dni. A ja mam małe dziecko i żonę, która zajmuje się córeczką i nie zna rosyjskiego. A więc na jakiś czas musiałbym się z nimi rozstać. Dlatego w ogóle nie zależało mi na Krasnodarze i na ich pieniądzach.

Trener Besnik Hasi ma do pana słabość, bo ponownie sprowadził pana za sobą…

Było tak, jak w Legii.

Gdyby nie Hasi, trafiłby pan do Warszawy?

Raczej nie. Szanse na to byłyby małe. Bo trudno byłoby mnie na taki transfer namówić – nie znałem kraju, ligi, kultury, języka – a i Legia raczej by nie wpadła na zatrudnienie Odjidy-Ofoe.

Hasi, tak szybko jak pojawił się w Pireusie, tak szybko zniknął… O co chodzi? Drugi raz z rzędu zostaje zwolniony po czterech miesiącach.

Efekt był taki sam, ale scenariusz – zupełnie inny. W Warszawie mieliśmy słabe wyniki, nie graliśmy atrakcyjnego futbolu. Ale na to wpływało kilka czynników. Na przykład to, że Besnik rotował składem i czasem stawiał na rezerwowych, aby podstawowi piłkarze odpoczęli przed eliminacjami Ligi Mistrzów. Kibice tego nie rozumieli, dla nich istotne było to, że przegraliśmy 1:3 z Arką Gdynia. Ja, jako piłkarz, czułem też, że przeciwko trenerowi byli kibice, a nawet niektórzy zawodnicy. Prezes Leśnodorski nie miał więc innego wyjścia i musiał zmienić trenera.

Dlaczego legioniści skonfliktowali się z Hasim?

Tego nie wiem, nie było mnie, gdy to się zaczęło. Znam tę historię tylko z opowieści. To nie była otwarta wojna, po prostu niektórzy nie dogadywali się z Besnikiem. Byli na niego źli. Świadczy o tym chociażby to, że gdy przyszedł Jacek Magiera, nagle niektórzy byli w formie, zyskali nowe siły. Z tą sytuacją powinien poradzić sobie Hasi, nie ja. Miałem chodzić od kolegi do kolegi i zachęcać ich do biegania? Współpraca wyczerpała się bardzo szybko. Zabrakło chemii i wyników. Ale Polacy nie mogą zapomnieć, że to Besnik Hasi po raz pierwszy od 21 lat wprowadził Legię do Ligi Mistrzów.

Darko Kovacević, dyrektor sportowy Olympiakosu, powiedział mi, że w Pireusie nie było problemu z atmosferą. O zwolnieniu zdecydował impuls, przegrany 2:3 mecz z AEK Ateny.

Tak, Besnik nie dostał tu zbyt wiele czasu. Ludzie chcą, abyśmy wygrywali każdy mecz. A czasem to nie wychodzi. Teraz mamy nowego trenera, ale te same cele.

Jest w Legii ktoś, kogo mógłby pan polecić Grekom?

Kiedy koledzy grali w Lidze Mistrzów i byli w formie, mogliby sobie tu poradzić. Wtedy naprawdę wielu z nich prezentowało wysoki poziom. A teraz? Myślę, że duża przyszłość jest przed Sebastianem Szymańskim, Dominikiem Nagym. Świetnymi zawodnikami są Guilherme i Thibault Moulin. Jest kilku niezłych obrońców. Ale przecież to nie ja decyduję tu o transferach.

Legia nie gra jednak ani w Lidze Mistrzów, ani nawet w Lidze Europy.

To mną wstrząsnęło. Byłem pewny, że awansują przynajmniej do LE. Teraz przed Legią trudny czas. Gra tylko jeden mecz w tygodniu, każda porażka czy potknięcie jest wyolbrzymiane.

Kiedy Legia znów awansuje do Champions League?

Oby jak najszybciej, ale łatwo jej nie będzie. Pamiętam nasz pierwszy mecz w Warszawie z Borussią. Po pół godziny przegrywaliśmy 0:3 i prawie wszyscy koledzy cofnęli się, pochowali się, nie chcieli atakować. A kiedy remisowaliśmy z Realem, nagle cała drużyna pobiegła do przodu. Taka jest piłka. Trzeba dawać sobie radę nie tylko w tych dobrych, ale i trudnych momentach. Dlatego Legia musi wytrzymać ten sezon i znów zacząć budować swoją pozycję. Przecież po porażce z Dortmundem kibice i media skazywali nas na piłkarską śmierć i kompromitację. A my z meczu na mecz zyskiwaliśmy pewność siebie, aż w końcu o mało nie pokonaliśmy wielkiego Realu. To dowód na to, że wszystko można zbudować. Trzeba tylko cierpliwości, chęci i umiejętności uczenia się na błędach.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.