Ekstraklasa. Trzy wrzutki, czyli czego dowiedzieliśmy się po 27. kolejce. Czarna rozpacz, czerwone kartki i Błękitni

Można odnieść wrażenie, że 37 kolejek to dla niektórych zespołów o 30 za dużo - w ten weekend czołówka po raz kolejny potwierdziła, że wysokie miejsca zawdzięcza głównie słabości innych. Gonią za to (i odbierają punkty faworytom) ci, którzy mieli na wiosnę wyłącznie marnieć. Ale przynajmniej jest kolorowo. Oto nasze podsumowanie.

Czarny piątek Cracovii

- Nie było nas dzisiaj, nie dojechaliśmy na stadion - powiedział zaraz po przegranym 0:3 z Ruchem meczu trener Cracovii. Ale to byłoby jeszcze pół biedy. Problem "Pasów" polega na tym, że ich piłkarze na boisku jak najbardziej byli i choć ponownie biegali w ustawieniu z czwórką obrońców, w pół godziny dali sobie wbić trzy bramki. Sygnał do indywidualnych błędów dał Kapustka, po kiksie którego poszła akcja dająca prowadzenie gospodarzom, ale przyczepić można się było również do właściwie wszystkich graczy defensywnych. Żytko nie był zainteresowany atakowaniem Babiarza, który sprzed pola karnego zagrywał prostopadłą piłkę do napastnika. Marciniak złamał linię spalonego tak, że gdyby ktoś łamał sobie w taki sam sposób rękę, byłoby to złamanie otwarte. Do wychodzącego sam na sam Kuświka dobiegał jeszcze Rymaniak i chyba jemu trzeba bić największe brawa za odwagę, bo beznadziejnej sytuacji nie zdołał uratować, wbił się za to w telewizyjny kadr jako jeden z winowajców pierwszego gola.

Dalej wcale nie było lepiej: obrońcy Cracovii zachowywali się mocno treningowo - choć za takie odpuszczanie rywala raczej by po wspomnianych treningach w pierwszym składzie się nie znaleźli. Choć to dopiero drugi mecz w nowym ustawieniu, to mamy już za sobą 27 kolejek i rzecz warto powiedzieć z pełną mocą: taktyka taktyką, indywidualna klasa indywidualną klasą. Największy potencjał "Pasów" tkwi obecnie w ofensywie (jeśli policzyć niewykorzystane setki, z Ruchem można było nawet zremisować), a większość zawodników grających niżej prezentuje poziom najwyżej pierwszoligowy.

Czerwony Śląsk

Tydzień temu było tak: Milos Lacny wszedł na murawę na kwadrans przed końcem spotkania, po pięciu minutach złapał kartkę numer jeden, po kolejnych sześciu - numer dwa. Między obiema karami zdążył jeszcze trafić głową w słupek (tzn. trafić piłką - głowa słupka nie dotknęła i dla automatycznej czerwonej kartki wytłumaczenia w postaci urazu nie znajdzie). Śląsk kończył w osłabieniu, ale skończył remisem, bo ani jemu, ani Podbeskidziu nie spieszyło się tego dnia pod pole karne rywala.

W sobotę poszło jeszcze szybciej. Najpierw w 55. minucie ukarany żółtą kartką został Droppa. W 56. minucie na boisku biegał już zamiast niego Danielewicz. Ten na kartkę czekał tylko kilkadziesiąt sekund, dostał ją w swoim pierwszym kontakcie nawet nie z piłką, ale z nogami rywala. Pięć minut później próbował pozbawić Jurado koszulki, sędzia odgwizdał faul taktyczny i drugi raz w okolicach środka pola pokazał Danielewiczowi kartonik. Już w osłabieniu wrocławianie stracili dwie bramki, z Gliwic wrócili bez punktu, bez zwycięstwa są (jako jedyna drużyna) od początku roku.

Pod koniec lutego z zespołem Śląska zaczął pracować psycholog sportowy. Zajęcia miały poprawić koncentrację, a co za tym idzie także wyniki. To się na razie nie udało, ale klub, mimo braku zwycięstw, od siedmiu kolejek nie oddaje czwartego miejsca. Przyczyna tej arsenalizacji? Najprościej powiedzieć: Ekstraklasa. Żadna z kolejnych drużyn przegonieniem wrocławian zainteresowana nie była. Kto by tam się chciał pchać do pucharów...

Błękitny rozgrywający

Dwa dni - tyle lechici mieli odpoczynku między meczem Pucharu Polski z Błękitnymi Stargard Szczeciński a pojedynkiem ze świetnie wiosną punktującą Koroną. I choć odpowiedzialność za potrzebę grania pierwszego składu przez nawet nie 90, ale 120 minut pucharowego rewanżu ponosi rzecz jasna sam "Kolejorz", to właśnie drugoligowca można uznać za głównego rozgrywającego w ekstraklasowej czołówce. Dzięki porażce Legii zespół Macieja Skorży mógł się nawet przez siedem minut poczuć wirtualnym liderem, ale kielczanie szybko z wirtualu sprowadzili poznaniaków do realu. Gospodarze zaprezentowali się jak niedźwiedź poderwany w połowie zimowego snu - wyglądający postawnie, ale powolny i niezdarny. Na dobrą sprawę powinien ten niedźwiedź przegrywać do przerwy 0:2, ale najpierw ulitował się sędzia, nie zaliczając Koronie prawidłowo zdobytej bramki, potem łaską obdarzył Gostomskiego Porcellis, fatalnie wykonując karnego.

Gra na szczycie toczy się więc dalej, ale chyba nie tak, jak chcieliby tego kibice. Legia wyraźnie testuje, ile porażek może mieć na koncie Mistrz Polski, zaś "Kolejorz" wyprzedził właśnie Śląsk w liczbie remisów - ma już ich najwięcej w lidze. Kiedy tydzień temu wygrywały oba pierwsze zespoły, wydawało się, że rywalizacja nabierze tempa. Obecna kolejka pokazała, że był to wypadek przy pracy. Rozgrywki wróciły do swojej ślamazarności, pierwszą czwórkę stać było na wywalczenie zaledwie punktu. Łącznie.

Happy end

Na dobrą sprawę ten akapit powinien zostać napisany po chińsku. Od transferu Miroslava Radovicia do tamtejszej ligi zaczęły się bowiem kłopoty Legii. To jednak zmartwienie kibiców obrońcy tytułu - reszta ma wreszcie to, na co długo się w walce o mistrzostwo nie zanosiło: emocje. Ale chyba jednak nie takie, o jakie powinno wszystkim chodzić. Obrońcę tytułu potrafi jednym transferem rozłożyć egzotyczny drugoligowiec. Najgłówniejszy z głównych rywal prezentuje wyjazdową mizerię, na własne życzenie najcięższe armaty musi wytaczać nawet w środku tygodnia przeciwko rywalowi dwie klasy niższemu. Można po raz setny zacytować klasyka: liga jest ciekawsza. To na pewno. Jeszcze ciekawiej będzie zapewne w eliminacjach Ligi Mistrzów, do których przystąpi wyłoniony w tak kryzysowych okolicznościach nasz reprezentant.

Zobacz wideo

źródło: Okazje.info

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.