Minus dwa stopnie, późny wieczór, w dodatku w środku tygodnia, ze słabym rywalem i wątpliwą stawką meczu. Niby oczywiste było, że mecz towarzyski z Łotwą nie przyciągnie na Stadion Narodowy tłumów. Z drugiej jednak strony nie była to pierwsza taka listopadowa noc w ostatnich latach, gdy okoliczności w teorii nie sprzyjały, ale trybuny mimo wszystko wyglądały ciut okazalej.
Jak choćby w listopadzie 2015 r. w starciu z Islandią (4:2), gdy na Narodowy przyszło 56 tys. fanów. To był piątek, ale w listopadowy wtorek graliśmy też towarzysko z Czechami (3:1) w 2015 r. I we Wrocławiu bez problemów zjawił się komplet (ponad 40 tys. osób). Podobne scenariusze były też w listopadzie roku 2017, kiedy przy komplecie publiczności zremisowaliśmy na Narodowym z Urugwajem (0:0), czy gdy w poniedziałek kilka dni później przegrywaliśmy na mniejszym obiekcie w Gdańsku z Meksykiem (32 tys. fanów). Tamci rywale byli oczywiście bardziej atrakcyjni od Łotyszy, ale to nie były ekipy pokroju Argentyny, czy Francji. Nie ten kaliber piłkarzy, by przychodzić na mecz dla rywali. Wtedy przychodziło się głównie dla Polski, która awansem na Euro 2016 i wygraną z Niemcami podbiła serca kibiców. Ale satysfakcję dawały też kwalifikacje do każdych następnych imprez (MŚ 2018, Euro 2020 i MŚ 2022) i towarzyskie listopadowe potyczki były często formą podziękowania fanom za awans i wpisywały się w "boom" na reprezentację. A jeśli to za dużo słowo w przypadku ostatnich kwalifikacji, to chociaż "modę".
Przed meczem z Łotwą selekcjoner Michał Probierz, jakby reklamując ostatnie spotkanie kadry w tym roku, otwarcie ogłosił skład. Przedstawił raczej pierwszy garnitur w starciu z 132. reprezentacją rankingu FIFA, zaznaczył, że Lewandowskiego od początku zobaczymy. Czy to pomogło PZPN-owi sprzedać jeszcze kilka biletów? Niewykluczone, związek zresztą już jakiś czas temu założył, że na mecz z Łotwą będzie zapraszał w promocyjnej jak na kadrę cenie. Najtańsze wejściówki na sektor rodzinny kosztowały 30 złotych (bilet ulgowy), a normalne 50, 70 i 90 złotych. Na tegoroczne mecze kwalifikacji Euro trzeba było wydać niemal trzykrotność tej kwoty (od 120 do 240 złotych).
- Tanie bilety były, to się w ostatniej chwili zdecydowałem - mówi do słuchawki jeden z kibiców, na oko w wieku studenckim. Jednak studenci tego dnia byli w mniejszości. Na mecz z Łotwą najszybciej wyprzedały się bilety na sektory rodzinne. Niemal w każdym rzędzie naprzeciw trybuny głównej, gdzie zasiadają działacze, VIP-y i skąd swój sygnał produkują telewizje, siedział tata z synem, mama z dzieckiem, znajomi, a co jakiś czas chłopak z dziewczyną, który tego dnia randkę postanowił zorganizować akurat na Stadionie Narodowym. I tu kolejna uwaga - dzieciaki na trybunach, to głównie młodzież podstawówkowa, taka między 7. a 14. rokiem życia, z przewagą tych młodszych.
Tak, kadra przyciąga wielu "pikników" - jak mówi się ironicznie o grupie kibiców, którzy mało interesują się taktyką czy kreacją gry, ale chcą zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie na stadionie, czy dostrzec z bliska Roberta Lewandowskiego. Ale to ci fani stanowili we wtorek o jako takiej frekwencji na Narodowym. Hasło "mecz reprezentacji" jakoś ich przyciąga. Jest być może jak weekendowe wyjście do centrum handlowego na zakupy, czy wizyta w Centrum Nauki Kopernik. Może jedna z niewielu okazji, by tę kadrę zobaczyć.
"Lewandowski, Lewandowski!" - wywoływany był z trybun kilka razy. Chłopiec siedzący daleko, bo w 25. rzędzie dzielnie trzymał przez pół meczu w rękawiczkach dużą kartkę z bloku z napisem "Lewy, poproszę o koszulkę". W przerwach pocierał zmarznięte nogi i dłonie. W innym rzędzie tata przyniósł właśnie swej grupce gorącą herbatę.
- Po ile herbata?
- 10 złotych. Dobra, by sobie rozgrzać ręce - rzucił, po czym każdy najpierw potrzymał kubeczek w ręce, a po raptem trzech minutach, kiedy wrzątek zdołał się wystudzić, zaspokoił pragnienie. Ceny w stadionowym barze nie zachęcały do konsumpcji. Popcorn z napojem kosztował 33 złote, o złotówkę drożej niż zestaw z hot-dogiem. Trzy piwa to koszt 99 złotych. Najlepiej i tak schodziły najdroższe zapiekanki.
- Tak dobre, jak sugeruje cena? - pytam jednego z kolejkowiczów.
- Niespecjalnie. Ale bilet dostałem, to zapiekankę sobie mogę kupić - odpowiedział uśmiechnięty pan.
Bilety-prezenty to osobna historia. Oprócz sektorów rodzinnych, gdzie wejściówki zwykle szybko się rozchodzą, oraz najlepszych miejsc na głównej trybunie, w okolicy środka boiska, sprzedaż innych biletów mimo niskich cen szła na mecz wolno. PZPN i operator systemu biletowego, zdając sobie z tego sprawę, najpierw otworzył sektory naprzeciw trybuny honorowej - tej vis-a vis kamer telewizyjnych. To standardowa procedura popularna w świecie sportu. Robi się tak przede wszystkim dlatego, by obrazek z zawodów ładnie wyglądał w telewizji. Rzeczywiście wyglądał nieźle. Poniżej widać też jak wyglądy te trybuny, których akurat w transmisji nie było.
Na meczu ponoć było ok. 30 tys. osób, czyli nieco więcej niż pół stadionu. Tym razem jednak tej informacji nie wyświetlono na telebimach, gdzie zawsze jest ona podawana. Kilku kibiców, z którymi rozmawiałem, przyznawało mi, że bilety na mecz dostało. Ktoś z jakiegoś piłkarskiego klubu, ktoś z jakieś fundacji. To byli głównie ci, którzy mieli miejsca w dolnych sektorach bliżej murawy. Ten fragment trybun też najczęściej widać w telewizji, więc organizatorom zależy, by krzesełka nie świeciły pustkami.
Dało się odczuć, że sporo fanów było na meczu pierwszy raz. "Zobacz, jak ładnie jest po golu" - mówiła do syna pani, skłaniając go, by popatrzył na to, co dzieje się za nim, a nie tylko wpatrywał się w murawę. Czyli na kibiców, którzy wstali z miejsc i machali szalikami, trochę przy tym skacząc, ciesząc się z gola Przemysława Frankowskiego.
- A będzie oprawa i race? - podpytywał po jakimś czasie opiekuna siedzący niedaleko chłopczyk. Odpowiedzi na ucho słychać już nie było, ale po minie malucha dało się odczuć pewne rozczarowanie.
Po 30 minutach od pierwszego gwizdka, gdy dopingu na meczu właściwie nie było, nieśmiało słychać było podszepty o meksykańskiej fali. Bardziej u starszych kibiców, bo jeden z młodszych pytał "o jaką falę chodzi". Nie wiem, gdzie, kto i jak tę falę zaczynał, bo przychodziła ona z innych sektorów, ale wyraźnie była przez wszystkich wyczekiwana, stając się na kilka minut główną atrakcją wydarzeń. Z perspektywy trybun łatwej to zrozumieć. Na boisku 1:0, polscy piłkarze wyhamowali, choć i tak wcześniej nie pędzili. Kupiony przed meczem popcorn niemal się skończył, albo w kilku przypadkach wysypał z opakowań. Nogi marzły, temperatura powietrza wciąż spadała, więc cykliczne wstawanie i siadanie rzeczywiście było całkiem dobrym pomysłem. Z falą był taki problem, że ta ginęła, gdy dochodziła do zupełnie pustych sektorów i tych zajmowanych przez związkowych oficjeli. Dzielni kibice rozpoczynali ją jednak jeszcze raz. Obstawiam, że w uporze bardziej niż zwykle pomagała aura.
Taktyki radzenia sobie z mrozem były różne. Od herbat, po tarcie nóg, folie na krzesełkach i przysiady. W przerwie jednak rozwiązanie na chłód było głównie jedno. Toalety. W pewnym momencie wydawało się, że te do załatwienia fizjologicznej potrzeby służyły już tylko nielicznym. Reszta była zainteresowana tylko tym, by się tam ogrzać. To szybko sprawiło, że duże i ciepłe pomieszczenia wypełniły się dyskutującymi fanami.
- Wpuście też kolegę, niech się ogrzeje - mówił jeden z panów do swych stojących pod kaloryferem dzieci, wskazując na jakiegoś innego chłopca, który też stał obok. Solidarność zadziałała.
A w drugiej połowie? Dobrze, że Polacy podwyższyli na 2:0. Dobrze, że zrobił to Lewandowski, zapisując się w historii polskiej piłki, bo atmosfera się na chwilę ociepliła, a kibice siedzący bliżej łotewskiej bramki mogli wreszcie lepiej zobaczyć kapitana reprezentacji, który fetując gola podbiegł w ich stronę. To też była atrakcja wywołująca dodatkowe uśmiechy. Podobnie wejście na murawę Kamila Grosickiego. Cóż z tego, że na ostatni kwadrans. Zasada, że lubimy i najmocniej klaszczemy na tych piłkarzy, których znany, ciągle obowiązuje. To nic, że na największy aplauz powinien liczyć Nicola Zalewski, który zagrał najlepiej. On na rozpoznawalność u przeciętnego Kowalskiego jeszcze pracuje i pewnie proces ten będzie trwał.
Po ostatnim gwizdku arbitra na trybunach dało się odczuć lekką euforię. To co, że z Łotwą, to co, że towarzysko. Zwycięstwo to zwycięstwo. Kibice bili brawo, równo i głośno skandowali, bo tym razem pomógł spiker.
"Kto wygrał mecz? Polska! Kto? Polska, Polska, Polska..." - niosło się po trybunach. - No i jak? - zapytał ojciec machającego szalikiem syna. - Fajnie, dobrze, że wygrali - krótko odpowiedział syn. - A jak nazywała się ta druga drużyna? - dopytał po chwili.
Mecz bez stawki? Niekoniecznie. Reprezentacja walczy o przyszłego kibica. Warto, aby o tym pamiętała.