Karol Świderski od razu padł na murawę, Piotr Zieliński złapał się pod boki i patrzył w niebo, a Przemysław Frankowski spuścił głowę i oparł ręce na kolanach. Wszyscy piłkarze reprezentacji Polski byli załamani. Jeszcze kilka minut po meczu z Mołdawią nie opuszczali boiska. W przeciwieństwie do kibiców, którzy szybko zaczęli wychodzić ze stadionu.
W końcu drużynę zebrał Kamil Grosicki i podszedł z nią pod prawie puste trybuny. Tylko po to, by usłyszeć gwizdy. Nie aż tak przeraźliwe, jak choćby jeszcze miesiąc temu, gdy reprezentacja Polski prowadzona przez Fernando Santosa do przerwy na Stadionie Narodowym bezbramkowo remisowała z Wyspami Owczymi. W niedzielę kibice już nawet nie mieli ochoty wygwizdywać piłkarzy. Ani przed przerwą, ani po przerwie, ani zaraz po meczu. Można było odnieść wrażenie, że pogodzili się z marnym obrazem tej reprezentacji. Z jej dalszym rozkładem, który następuje w tej drużynie od czasu mundialu.
Ten obraz już przed wrześniowymi meczami próbował szkicować Robert Lewandowski. Jego głośny wywiad dla serwisu Meczyki.pl i stacji Eleven Sports nie został zbyt dobrze przyjęty w szatni. Kiedy miesiąc temu piłkarze zjechali się do Warszawy, liderzy kadry najmniej mówili o piłce. Na czele z Lewandowskim, który tłumaczył, że chciał wstrząsu, przełomu. Najpierw jednak oznajmił w wywiadzie, że nie widzi wokół siebie żadnych osobowości. Piłkarzy, którzy są w stanie w trudnych momentach dźwignąć ten zespół.
Lewandowski domagał się wzięcia odpowiedzialności, wręcz wskazywał palcem, kto powinien to zrobić. Że muszą to być także młodsi piłkarze, którzy wchodzą do reprezentacji. Kilka dni później to jednak znowu on sam dźwigał tę drużynę na swoich barkach. Po przerwie w meczu z Wyspami Owczymi - i tych przeraźliwych gwizdach, które usłyszał, schodząc do szatni - kiedy najpierw wykorzystał rzut karny, a później dorzucił gola z akcji.
Medialny wstrząs sprytnie zaplanowany przez Lewandowskiego i jego sztab we wrześniu nie pomógł, bo trzy dni później kadra wróciła do starych nawyków. Została rozbita w Tiranie przez Albanię (0:2). Efektem tego było zwolnienie Santosa i postawienie na Michała Probierza. Gdy nowy selekcjoner powoływał piłkarzy na październikowe mecze z Wyspami Owczymi i Mołdawią, nikt nawet specjalnie nie rozpaczał - włącznie z Probierzem - że na zgrupowaniu nie stawi się kontuzjowany Lewandowski. To miało być nowe, efektowne otwarcie. Wpuszczenie do tej szatni świeżego powietrza. Udowodnienie wszystkim, że winny wszystkiemu był nie tylko poprzedni trener, ale że ta drużyna potrafi sobie też radzić bez swojego lidera i najlepszego piłkarza.
Efekt już znamy. Po remisie 1:1 z Mołdawią Polska niemal na pewno skazała się na baraże o Euro 2024. Dziś łatwo jest mówić, że ten mecz z Lewandowskim na boisku mógł potoczyć się inaczej, bo pewnie wykorzystałby jeden z 20 strzałów, które oddaliśmy na mołdawską bramkę. Ale to już nawet nie chodzi o brak skuteczności, na co winę zwalają teraz sami piłkarze, bo gdy wsłuchamy się w ich słowa po meczu z Mołdawią, można z nich wyciągnąć jeszcze jeden wniosek. Taki, że Lewandowski po prostu miał rację, gdy we wrześniu mówił, że brakuje w tej kadrze osobowości i liderów, którzy dźwigną ten zespół w trudnych momentach. Sprawdziły się nawet jego słowa o Przemysławie Frankowskim, bo to właśnie pomocnik RC Lens - w niedzielę obok Świderskiego najlepszy na boisku - został przez Lewandowskiego miesiąc temu wskazany jako pozytywny przykład zawodnika umiejącego wziąć na siebie ciężar i odpowiedzialność za wynik i grę.
Tylko że to wciąż mało, bo takich piłkarzy potrzeba więcej. Apelował o nich we wrześniu Lewandowski, który domagał się czterech, pięciu nowych liderów. Zwracał też uwagę na inne mankamenty. Sugerował szereg problemów także wokół kadry. Mówił o tym, że wielu zawodników jest wystraszonych. Że gdy nie idzie na boisku, chowają się za innymi i grają na alibi. Że to samo jest poza boiskiem, gdzie też rzadko ktoś do niego przychodzi, prosi o rady, mimo że drzwi od jego pokoju są zawsze otwarte.
Po miesiącu słowa Lewandowskiego są wciąż aktualne. A teraz jeszcze zyskały na znaczeniu, bo w podobnym tonie zaczynają wypowiadać się też inni. Choćby Piotr Zieliński - kapitan reprezentacji Polski pod nieobecność Lewandowskiego - który po meczu z Mołdawią przyznał, że zadziwiły go stres i bojaźń, jakie dopadły Polskę w pierwszej połowie.
- Mamy z tym problem i nie wiem, czym to jest spowodowane. Początek meczu był bardzo słaby w naszym wykonaniu, później potrafiliśmy wrócić, ale w tym wszystkim chodzi o nasze głowy. Jeżeli spojrzy się na to, w jakich gramy klubach, na jakim poziomie, w jakich rozgrywkach, to coś tu jest chyba nie tak. Z całym szacunkiem do Mołdawii, bo coś tam potrafi grać w piłkę, no ale nie może tak być, że przyjeżdża tutaj i w pierwszych minutach dyktuje warunki. Jesteśmy silną drużyną, gramy u siebie, na wielkim stadionie, przy 50 tys. kibiców, którzy oczekują od nas dużo więcej. Jesteśmy reprezentacją A, a nie kadrą do lat 18, nie możemy bać się Mołdawii - denerwował się Zieliński.
O tym, że ta drużyna jest bojaźliwa, w niedzielę mówił także Kamil Grosicki. - Nie można chować się za innymi. Trzeba brać odpowiedzialność jako zespół. Muszą to robić zawodnicy, a nie trener, bo on tylko wybiera skład, a to my później po raz kolejny z teoretycznie słabszym rywalem zawodzimy. Brakuje lepszego podejścia, zaangażowania, odwagi. Także w pojedynkach, w bocznych sektorach, w wybieganiu za linię obrońców. Nie chcę krytykować kolegów, bo od tego jest trener i wy - dziennikarze. Staram się jednak jako doświadczony zawodnik pewne rzeczy im tłumaczyć, bo taki zespół jak Mołdawia, który gra piątką obrońców, da się czasem oszukać jednym ruchem bez piłki czy podaniem. Nam się nie udało. Po raz kolejny zawodzimy. I musimy wziąć za to odpowiedzialność. Przed nami długa droga, by to wszystko odbudować, choć czasu jest mało - stwierdził Grosicki.
Znamienne jest to, że te słowa o bojaźni, braku odwagi czy odpowiedzialności wypowiadają teraz Zieliński czy Grosicki, a więc doświadczeni piłkarze. A wcześniej zrobił to Lewandowski. On sam nie rozwiąże wszystkich problemów tej kadry. Ale to wciąż jest kadra, która go potrzebuje. Niedzielny mecz udowodnił, że miesiąc temu całkiem trafnie wszystko zdiagnozował. Że to, co stało się w meczach z Mołdawią w czerwcu w Kiszyniowie, a teraz już bez Lewandowskiego w Warszawie, wcale nie było tylko wypadkiem przy pracy.