- Spodziewałem się jednej porażki, ale że będą aż dwie - drwili kibice reprezentacji Polski, którzy w niedzielę wieczorem wychodzili ze stadionu. Nawet nie czekali na to, co po meczu zrobią piłkarze. To był przykry obrazek, gdy zawodnicy Michała Probierza podeszli pod prawie puste trybuny, by podziękować kibicom za doping. Usłyszeli gwizdy, ale nie były one aż tak głośne, jak choćby miesiąc temu, gdy reprezentacja Polski prowadzona jeszcze przez Fernando Santosa do przerwy bezbramkowo remisowała z Wyspami Owczymi.
Atmosfera na Stadionie Narodowym od dawna jest letnia, z czym PZPN próbował walczyć, wyświetlając na telebimach hasła, niczym w karaoke: "My chcemy gola!", "Jeszcze jeden!". Wyznaczał nawet rytm, w jakim kibice powinni klaskać. Pomysł się nie przyjął, więcej z niego było drwin niż pożytku, więc po kilku meczach został porzucony, a doping zniknął zupełnie. Ale na meczu z Mołdawią było jeszcze inaczej. Na trybunach rozgościła się obojętność. Bezbramkowy remis w przerwie wrześniowego meczu z Wyspami Owczymi przynajmniej wywołał złość, więc schodzących do szatni piłkarzy żegnały przeraźliwe gwizdy. Ludzie klęli pod nosem. Byli zniesmaczeni i chcieli to pokazać. Po pierwszej połowie z Mołdawią kompromitacja była jeszcze większa - Polska przegrywała 0:1 po doprawdy słabej grze, a jednak na stadionie było znacznie ciszej. Gwizdy, buczenie? Tylko przez chwilę. Równo z gwizdkiem wielu kibiców opuściło trybuny. W drugiej połowie, już po wyrównującym golu Karola Świderskiego, gdy Polska szukała kolejnego gola, kibice sięgnęli po telefony, włączyli latarki i kołysali się jak przy balladzie. Wydawali się nie odczuwać dramaturgii tego meczu.
Brak kolejnego trafienia też niespecjalnie ich zmartwił. Po spotkaniu nie mieli nawet ochoty wygwizdywać piłkarzy. Można było odnieść wrażenie, że pogodzili się z marnym obrazem reprezentacji. Z jej dalszym rozkładem, który postępuje od mundialu. To coś nowego, bo jeszcze miesiąc temu tak o kibicach polskiej kadry mówił socjolog dr. hab. Radosław Kossakowski z Uniwersytetu Gdańskiego.
"Jak to w Polsce - ponarzekamy, pokrzyczymy, popłaczemy, a i tak ludzie kupią bilet na stadion na następne eliminacje lub konkretne spotkanie. Dużo mówi się ostatnio o przesycie futbolem. To wszystko prawda, ale spotkania kadry nadal uchodzą w Polsce za święto. Ktoś powie, że to święto coraz mocniej konsumpcyjne, karnawał na trybunach, atmosfera podobna jak na siatkówce tylko więcej widzów. Jest popyt na tego rodzaju kibicowanie. Społeczeństwo nasze jest zamożniejsze, ludzie chcą pojechać na mecz na Narodowy. To zawsze jakaś pamiątka, okazja, aby się pokazać" - tłumaczył. O ile dalsza część wypowiedzi wciąż jest prawdziwa, o tyle początek wydaje się tracić na aktualności. Na spotkaniu z Mołdawią było nieco ponad 50 tys. kibiców, więc kilka tysięcy krzesełek pozostało pustych. Może ze względu na rywala, może przez to, że mecz odbywał się w dniu wyborów parlamentarnych, a może dlatego, że kadra części kibiców zobojętniała, a innym wręcz obrzydła.
Kilkadziesiąt minut po meczu Piotr Zieliński odpowiadał na pytania dziennikarzy, którzy schowali na tę okoliczność wszelkie szpilki i powstrzymali się od gorzkich żartów, by dowiedzieć się, dlaczego reprezentacja Polski zaledwie zremisowała z piątą najgorszą drużyną w Europie. Rozmowę wypełniła szczera ciekawość. Prawdziwa próba zrozumienia problemu. Poznania jego przyczyn. Wyobrażenia sobie jego skali. Znalezienia rozwiązania. Październikowy kapitan kadry tłumaczył to wszystko wyczerpująco, choć chwilami sam rozkładał ręce i wydawał się naprawdę nie rozumieć. Kilka razy zamyślił się, by ostatecznie stwierdzić: "Nie wiem". Mało u niego stanowczych diagnoz, za to sporo westchnień oddających klimat wewnątrz kadry. Nagranie z dyktafonu trwa prawie dwanaście minut, co jak na warunki mixed zony, jest wiecznością. To plątanina myśli, mnóstwo niedokończonych zdań. Tam, gdzie brakowało słów, wiele mówiły błądzące po szarych ścianach Narodowego oczy i pełen żalu śmiech z własnej nieudolności. - Trzeci mecz gram z Mołdawią… I jeszcze z nią nie wygrałem. To jest… też… masakra - stwierdził Zieliński na sam koniec.
Zaczął jednak od opowiedzenia, jak ten mecz układał się z perspektywy boiska. - Początek był bardzo słaby. Daliśmy się zepchnąć Mołdawii. Nie wychodziliśmy podaniami, brakowało nam kreatywności, graliśmy zbyt nerwowo. Straciliśmy gola i dopiero po nim trochę się ocknęliśmy. Stworzyliśmy parę groźnych sytuacji jeszcze w pierwszej połowie, ale nie udało nam się strzelić gola. Dobrze weszliśmy w drugą połowę, wyglądaliśmy lepiej, szybko strzeliliśmy gola, a później znów szwankowało ostatnie podanie czy wykończenie. No i co? No i remisujemy z Mołdawią…
Dziennikarze dopytywali przede wszystkim o przygotowanie mentalne. O wciąż widoczny stres, nie tylko u zawodników, którzy rozgrywają w reprezentacji pierwsze mecze. O bojaźń, która pojawiła się, gdy zawodnicy Mołdawii próbowali odebrać piłkę jeszcze na połowie Polaków. O niepodejmowanie ryzyka, niewielką liczbę wygranych pojedynków w ataku, niechęć do dyblowania, wyraźny krok w tył po kilku początkowych błędach.
- Byliśmy zestresowani. Była jakaś bojaźń. Nie wiem… Nie wiem, czym to jest spowodowane, ale tak to teraz wygląda. Mówicie, że problem wynika z głowy? Też tak to widzę. Patrząc na to, w jakich klubach gramy, na jakim poziomie, w jakich rozgrywkach…. No to chyba coś jest nie tak. Z całym szacunkiem do przeciwnika, bo coś tam potrafi grać w piłkę, no ale… Przyjeżdżają tutaj i w pierwszych minutach dyktują nam warunki. Nie może tak być. Jesteśmy silną drużyną, gramy u siebie, na wielkim stadionie, przy 50 tys. kibiców. Oni na pewno oczekują od nas więcej.
- Trudno powiedzieć, co zrobić w głowach. Mentalnie jest widoczny problem. I nie tylko mentalnie, bo jeżeli stwarzamy dwadzieścia sytuacji, a remisujemy z Mołdawią, to coś jest nie tak. Tyle strzałów nie bierze się z przypadku. Mamy problemy w ataku pozycyjnym, zdecydowanie, ale te problemy są do rozwiązania. Mentalnie każdy ma inny charakter, każdy ma swoje sposoby. Jeden potrafi lepiej przygotować się do meczu, drugi stresuje się bardziej. Nie wiem… Nie jestem psychologiem. Nie da się wejść do każdej głowy. Nie wiem… Każdy gra na takim poziomie, że powinien wiedzieć, jak przygotować się do meczu. Jesteśmy seniorską reprezentacją, a nie juniorską U-17 czy U-18, by nie wiedzieć, jak się przygotować i bać się Mołdawii.
Zieliński zaprzeczył natomiast, by w kadrze była zła atmosfera, która wpływałaby na grę. - Atmosfera jest OK. Cały czas była. Nie widziałem żadnych problemów, grupek czy podziałów. Nie wiem, co się pisze i mówi, ale tutaj nie szukałbym żadnych problemu. Młodzi przychodzą, to fajne chłopaki, integrują się. Przyszedł nowy trener i tak jak zwykle to bywa, odczuwaliśmy powiew świeżości. Trener ma pomysł na ten zespół i trzeba mu dać czas. W kilka dni nic z nami nie zrobi. Ale… Wierzę w ten zespół. Wierzę w trenera, a trener wierzy w nas. Wy też przecież widzicie… Potrafimy grać w piłkę. Kwestia zgrania tego, sklejenia, ułożenia… Myślę, że jeszcze będziemy dawać dużo radości. Z atmosferą nie ma problemu. Problem jest na boisku. Tam jest coś nie tak - mówił.
Nie chciał natomiast wchodzi w matematyczne dywagacje, czego jeszcze potrzebuje Polska, by jednak wywalczyć bezpośredni awans. - Już raz nam Albania pomogła. Teraz chyba nawet Mołdawia może awansować, bo trochę punktów nazbierała. Cztery z nami - gorzko uśmiechnął się zastępca Lewandowskiego w roli kapitana. - Nie wiem nawet, co powiedzieć. Wygrywamy dwa mecze z Wyspami Owczymi i jeden z Albanią. Bardzo ciężkie są te eliminacje. Dzisiaj powinniśmy - w normalnych realiach - być już zakwalifikowani. Ale na tę chwilę wszystko idzie nam ciężko. Co mogę więcej powiedzieć? Taki mamy okres, trzeba to przeboleć. Drużyna musi pokazać, że potrafi wyjść z ciężkiej sytuacji - powiedział.
Z tych wszystkich wypowiedzi wyłania się obraz niezrozumienia. Zieliński nie jest jedyny, bo pozostali piłkarze wypowiadają się w podobnym tonie. Są refleksyjni, mają własne spostrzeżenia, zarzuty do samych siebie - jedni chętniej wspominają o problemach mentalnych, inni skupiają się na boisku. Ale mimo wszystko sami reprezentanci nie do końca rozumieją, co naprawdę się dzieje i dlaczego pozwalają się dominować słabszym rywalom. Michał Probierz na swoje pierwsze zgrupowanie przyjechał z pomysłem, by przede wszystkim rozluźnić atmosferę, wprowadzić nieco radości i spróbować zdjąć z zawodników presję, która ewidentnie ich przytłacza. Dlatego najwięcej mówił o uśmiechu: że musi towarzyszyć piłkarzom na treningach, że brakowało go w ostatnim czasie, że gra musi im sprawiać radość. Dlatego też Kamil Grosicki krzyczał w szatni, że wcześniej było fatalnie (użył bardziej dobitnego, acz wulgarnego określenia), ale teraz następuje nowy początek. Piłkarze symbolicznie zamykali poprzedni etap i obiecywali sobie, że stare problemy przestaną na nich wpływać. Jeszcze przed wyjściem na murawę Stadionu Narodowego napędzali się i umawiali od początku grać energicznie. Chcieli zacząć jak z Wyspami Owczymi, ale wystarczyła bardziej agresywna gra Mołdawii, by zachwiać ich planem i skłonić do kroku wstecz.
Z oceną spotkania w Torshavn od początku można było mieć problem. Z jednej strony nie warto było go przecenić, nadinterpretować czy wyciągnąć zbyt pochopnych i daleko idących wniosków. Nieufność wobec piłkarzy wymusza ostrożność. Może wręcz przesadną, bo łatwo zaciągnąć wewnętrzny hamulec za mocno i w imię nieprzesadzenia, nie bycia naiwnym i za mało wymagającym, nie docenić niczego, co się udało. Ale już mecz z Mołdawią pokazał, że poniekąd było to zasadne. Patryk Peda i Patryk Dziczek, którzy dobrze zagrali na wyjeździe, przeciwko odrobinę lepszym i bardziej agresywnym rywalom popełniali proste błędy. Zdarzały im się straty w środku pola po niedokładnych przyjęciach piłki. Dziczek kończył pierwszą połowę z 77 proc. celnych podań, mimo że defensywni pomocnicy rzadko spadają poniżej 90 proc. I nie wynikało z podejmowanego ryzyka, szukania nieszablonowych zagrań i otwierających podań. Wręcz przeciwnie. Probierz widział to wszystko z boku i miał jasną diagnozę, że problemy wynikają ze zdenerwowania i stresu, więc doskakiwał do linii i sugestywnie tłumaczył, że trzeba okiełznać emocje. Ale to nie takie proste. Ani piłkarze nie uśmiechnęli się, gdy o to prosił na treningach i odprawach, ani na zawołanie się nie uspokoili. Peda potrzebował kilkunastu minut, by wrócić do pewnej gry. Stracony gol - kolejny po stałym fragmencie gry, w dodatku rozegranym w typowy dla Mołdawii sposób - tylko ich dobił. Ćwiczyli rzuty rożne, byli uczulani na taki wariant. Reakcja była jednak niezła: kilkanaście minut niezłej gry i przynajmniej trzy dobre okazje do strzelenia gola. Po przerwie - jeszcze wyższe tempo, wreszcie zdobyta bramka przez Świderskiego. Ale później, zamiast pójść za ciosem, Polacy zwalniali. Zmarnowali czas między 55. a 80. minutą i dopiero w końcówce, gdy uciekali się do bardzo prostych zagrań, stworzyli kolejne dwie okazje. Ponownie jednak niewykorzystane. Tym razem przez rezerwowych - Jakuba Kamińskiego i Adama Buksę.
To właściwie jedyne zastrzeżenie do Michała Probierza po tym zgrupowaniu, że zmiany przyszły nieco za późno. Stałe fragmenty były ćwiczone, ale i tak Wyspy Owcze swoje dwie groźne okazje miały po rzutach rożnych, a Mołdawia strzeliła w tym sposób gola. Sam plan na mecz był inny - odważniejszy, co sugerowało samo ustawienie z jednym tylko defensywnym pomocnikiem, Zielińskim, Szymańskim, Milikiem i Świderskim. Przeprowadzone treningi też policzymy na palcach jednej ręki, a większość z nich i tak miała regeneracyjny charakter. W takich meczach to piłkarze mogą więcej zrobić dla selekcjonera niż selekcjoner dla nich - sama jakością powinni przecież pokonać rywali ze 159. miejsca w rankingu FIFA.
Wyciąganie szczegółowych wniosków po dwóch meczach może nie mieć większego sensu wobec wniosku podstawowego: zastraszona i bojąca się własnego cienia kadra ma szereg problemów, które trudno będzie rozwiązać tylko słowami. Reprezentacji coś musi się w końcu udać. Ostatnio nie udaje się nic: tam nieuznany gol w Tiranie, tu nieskuteczność z Mołdawią. Żaden trening i żadna odprawa nie pomoże jej bardziej niż choćby wymęczone i przypadkowe zwycięstwo z Czechami. Jedynym obok Albanii rywalem w grupie, którego pokonanie nie zostanie zbagatelizowane. Nawet, jeśli poprowadzi tylko do gry w barażach.