Ambitni piłkarze lubią mówić, że piękne w piłce nożnej jest to, że daje szansę rewanżu. Podrażnioną dumę można ukoić przekonującym zwycięstwem, udowadniając przy okazji sobie i wszystkim dookoła, że porażka była jedynie wypadkiem przy pracy. Można rywala, który zranił, potraktować jak treningowy worek. Wyjść i zniszczyć, zapominając nawet o strategii, a dając upust emocjom. Słyszałem opowieści wielu sportowców, którzy po porażkach wgapiali się w świętujących rywali, by nasiąknąć bólem, a przy najbliższej okazji zamienić ten ból w paliwo. Pogrywali w ten sposób ze swoim charakterem, by zemsta smakowała jeszcze lepiej.
Polscy piłkarze w czerwcu przegrali w Kiszyniowie z Mołdawią 2:3. Prowadzili 2:0, a po przerwie stracili trzy bramki. Nie potrafili tego wytłumaczyć. Na gorąco nawet nie bardzo chcieli, a na chłodno wciąż brakowało im słów. Ponieśli klęskę, jakiej dawno nie było. Zawiedli najbardziej od lat. I choć z trzeźwą oceną rzeczywistości miewali w ostatnich miesiącach problemy, to po wyjeździe do Mołdawii chyba rzeczywiście czuli, jak bardzo zawiedli.
Jeszcze dzień przed rewanżowym spotkaniem Wojciech Szczęsny mówił, że Mołdawia kojarzy mu się wyłącznie ze wstydem i że w kadrze jest żądza rewanżu. Ale znów to, co dobrze brzmiało zza konferencyjnego stołu, źle się zestarzało na boisku. Po kolegach Szczęsnego nie było widać żadnej złości. Znów byli letni, znów zaczęli bez ikry, znów dali się zdominować, znów nie zareagowali na straconą bramkę. Potrzebowali przerwy, spotkania z selekcjonerem, by zagrać dobry kwadrans. Strzelili gola, a później znów zwolnili, znów bali się ryzyka i kolejny raz się chowali. Znów nie wykorzystali szans, znów mieszali problemy mentalne z typowo piłkarskimi. Czasami brakowało odwagi, czasami dokładniejszego podania, lepszego przyjęcia, celniejszego strzału. Znów się reprezentanci skompromitowali, bo tak trzeba określić remis 1:1 z Mołdawią - w rankingu FIFA wyprzedzaną przez Afganistan, Andorę, Suazi czy Filipiny. Kibice trafnie zrecenzowali ten występ głośnymi gwizdami i buczeniem.
W książce "Piłkarscy hakerzy" tłumaczącej futbol za pomocą liczb pada definicja tej gry, która od wszelkich twardych danych ucieka. "Futbol to gigantyczna fabryka opowieści. Każde rozgrywki mają nierozpisaną wcześniej fabułę, która zachwyca nieprzewidzianymi zwrotami akcji. Outsiderzy podnoszą się z otchłani rozpaczy, by zostać bohaterami" - napisał autor Christoph Biermann.
Ostatnie zdania pasują do Mołdawii, jednej z najsłabszych europejskich drużyn, która w ostatnich miesiącach przeżywa chwile uniesienia. Jej reprezentacja - również dzięki zwycięstwu nad Polską w czerwcowym meczu w Kiszyniowie - awansowała ze 171. na 159. miejsce w rankingu FIFA. Ale Mołdawia to wciąż zespół piłkarsko ograniczony, składający się z zawodników całkowicie anonimowych poza własnym krajem, w których niespecjalnie wierzą nawet rodacy. Na Stadionie Narodowym tamtejsi fani nie mieli nawet własnego sektora, paru Mołdawian wtopiło się w biało-czerwoną mozaikę. A i tak dawali przeciwko Polakom radę. Wystarczał ich charakter, agresja, bezpośrednie zagrania i walka o tzw. drugie piłki. Dopracowany rzut rożny dał im prowadzenie, a ich bramkarz - Dorian Railean, grający na co dzień w klubie z drugiej ligi rumuńskiej, do końca utrzymał remis. To właśnie boli i smuci najbardziej: że niewiele trzeba, by się Polsce postawić.
Może gdyby reprezentacja Polski miała więcej Karolów Świderskich, wciąż liczyłaby się w eliminacjach Euro. Napastnik Charlotte strzelił zwycięskiego gola z Albanią i wyrównał wynik z Mołdawią. To piłkarz, któremu reprezentacyjna koszulka dodaje skrzydeł, a nie kilogramów. Problem w tym, że jest on jedyny. Właśnie po takim meczu - beznadziejnie zremisowanym - warto go wyróżnić. Świderski bowiem kontrastuje z resztą: nie boi się, chce piłkę, walczy o nią, strzela gole w ważnych momentach. Nie wykorzystuje wszystkich okazji, też trafia w bramkarza, nie wychodzi mu wszystko. Ale próbuje. Poprzeczka wisi tak nisko, że to wystarczy, by się wyróżnić.
Paulo Sousa nie zostawił w Polsce niczego cenniejszego niż Świderski w reprezentacji. Po jego odejściu napastnik strzelał jeszcze dla Czesława Michniewicza, Fernando Santosa i Michała Probierza, choć każdy z nich zaczynał kadencję, wystawiając napastników z większych klubów. Świderski nieważnych bramek właściwie nie zdobywa, nie podkręcił statystyk (26 meczów w kadrze i 10 goli) w niewiele znaczących sparingach z cieniasami. Ani razu nie strzelił dwóch goli w jednym meczu. Niestety, przeciwko Mołdawii też tego nie zrobił.
Nie rzuca na kolana klub, w którym gra - Charlotte. Nie uwodzi też stylem gry, a na myśl nie przychodzi żaden jego piękny gol. A jednak chcielibyśmy w kadrze więcej takich piłkarzy. Świderski jest mistrzem wciskania piłki do bramki. Napastnikiem harującym, aktywnym. Gdy z jego ust padają zdania o dumie z wkładania koszulki z orzełkiem, przestają być frazesami. Widać to w jego grze. To on uosabia kadrę, jaką chcieliby widzieć kibice: waleczną i zadziorną. Nie idealną, bo takiej nikt nawet nie oczekuje. Ale charakterną i próbującą.