6 punktów na 15 możliwych, trzy porażki w zawstydzającym stylu w pięciu spotkaniach i czwarte miejsce w słabiutkiej grupie E - tak koszmarnych eliminacji do Euro 2024 w wykonaniu reprezentacji Polski nie spodziewali się najwięksi pesymiści. I nie przykrywa tego nawet wyszarpane zwycięstwo 1:0 nad pogrążonymi w kryzysie Niemcami. Tym bardziej że drużynę miał poprowadzić nie żaden żółtodziób, a niedawny selekcjoner mistrzów Europy Fernando Santos.
68-letni Portugalczyk wygrywał Euro 2016 i Ligę Narodów 2019 z Portugalią, osiągał też naprawdę dobre wyniki z Grecją. Jednak reprezentacja Polski będzie dla niego tym, czym stała się reprezentacja Grecji dla słynnego Włocha Claudio Ranieriego.
Bo sytuacje są analogiczne - doświadczony Ranieri w 2014 roku przychodził do Greków właśnie za Fernando Santosa (po awansie do ćwierćfinału Euro 2012 i 1/8 finału MŚ 2014 dostał angaż w kadrze Portugalii). A pożegnał się już po czterech meczach - nic w tym dziwnego, skoro w eliminacjach do Euro 2016 zdążył przegrać u siebie z Rumunią (0:1), Irlandią Północną (0:2) oraz nawet Wyspami Owczymi (0:1), a jedyny punkt i jedyną bramkę zdobyć na wyjeździe z Finlandią (1:1). A że piłka jest przewrotna, to dwa lata później, w swojej kolejnej pracy w angielskim Leicester City, Ranieri zdobył z "Lisami" sensacyjne mistrzostwo Anglii.
Tymczasem krótka misja Fernando Santosa w reprezentacji Polski zakończyła się. W środę Portugalczyk pojawił się w siedzibie PZPN i podpisał porozumienie ws. rozwiązania kontraktu.
Takiej decyzji należało się spodziewać, bo za portugalskim trenerem po dziewięciu miesiącach pracy nie przemawiało nic. Fatalne wyniki i jeszcze gorsza gra, miotanie się w kwestiach personalnych, nierealizowanie zapowiedzi ze styczniowej konferencji prasowej. Do tego dochodziły jeszcze ciągłe miny i grymasy na konferencjach, po których przesadą nie będzie stwierdzenie, że jedynym, co zostawił Fernando Santos w Polsce, będzie bałagan w kadrze i dobre memy. Do śmiechu przestaje być jednak wtedy, gdy okazuje się, że po ośmiomiesięcznej kadencji Portugalczyka memem została też cała reprezentacja Polski.
Od przylotu z Tirany PZPN z Cezarym Kuleszą na czele dążył tylko do jednego - zakończenia współpracy z Fernando Santosem i rozwiązania kontraktu za porozumieniem stron. Stąd też rozmowy zarówno we wtorek, jak i środę, który zakończyły się sukcesem. Związek nie chciał, aby Portugalczyk przy zwolnieniu miał możliwość wstąpienia na drogę prawną z PZPN.
W razie bezpośredniego awansu Polaków na Euro 2024 (nie przez baraże), który wciąż jest matematycznie możliwy, obowiązujący do końca listopada kontrakt Santosa przedłużał się automatycznie, a samemu trenerowi należałaby się stosowna premia. Bez odpowiedniego porozumienia, rozwiązującego obie kwestie, Portugalczyk w każdej chwili mógłby domagać się odszkodowania, twierdząc, że albo miał udział w awansie na Euro 2024, albo tej szansy na awans został pozbawiony, zostając zwolnionym, gdy drużyna wciąż była w grze o ten cel. Wyrok FIFA czy Trybunału Arbitrażowego ds. Sportu pozostawałby w tej sprawie niewiadomą, a tajemnicą poliszynela jest, że wspomniane organy bardziej przychylnym okiem spoglądają na trenerów i piłkarzy, niż na organizacje.
Po wielkiej i kosztownej porażce, jaką było sprowadzenie Fernando Santosa do Polski w roli najlepiej zarabiającego selekcjonera w historii kadry (według naszych informacji Portugalczyk zarabiał niespełna milion euro rocznie), pod ogromną presją znajduje się teraz też prezes PZPN Cezary Kulesza. Nie może on już wybierać nowego selekcjonera przez miesiąc czy nawet dłużej, jak to czynił przy poprzednich okazjach, bo za miesiąc to reprezentacja Polski zagra kolejne dwa eliminacyjne mecze z Wyspami Owczymi na wyjeździe (12 października) i Mołdawią u siebie (15 października). Szansa na wyjazd na Euro 2024 wciąż istnieje, bo choć w grupie margines błędu został ograniczony do minimum, to jeszcze pozostają marcowe baraże, w których z racji wysokiej pozycji w Lidze Narodów Polacy mają zapewnione miejsce.
Kto będzie następcą Fernando Santosa? Na dziś logicznym wyborem wydaje się pozostający bez zatrudnienia Marek Papszun, mówi się też o Michale Probierzu czy Macieju Skorży, ale decyzji nie ma pewnie nawet w głowie samego Cezarego Kuleszy.