Gdy po mundialu Fernando Santos został zwolniony z reprezentacji Portugalii, wszyscy wokoło zastanawiali się, czy zaraz nie pożegna się z piłką na dobre i skończy bogatą trenerską karierę, od lat prowadzoną między Grecją a Portugalią. W ojczyźnie są mu wdzięczni za wygranie Euro 2016 i Ligi Narodów w 2019 r., ale mają też listę zarzutów: nudny styl, niewykorzystanie potencjału i zaciąganie hamulca najbardziej kreatywnym piłkarzom, które w połączeniu doprowadziły do rozczarowującej porażki z Marokiem w ćwierćfinale katarskiego mundialu. Za to w Grecji kochają go niemal bezkrytycznie, nazywają królem i doceniają przeróżnymi nagrodami - z "trenerem dekady" wręczonym w 2010 r. na czele. Dziękują mu za ćwierćfinał Euro 2012, choć zabawa miała skończyć się już w grupie z Polską, Rosją i Czechami, a także za 1/8 mundialu w Brazylii, gdzie sam awans już był sukcesem.
Tuż po godz. 12 samolot z Lizbony z Fernando Santosem na pokładzie wylądował na warszawskim lotnisku im. Chopina, o czym pierwszy poinformował Kacper Sosnowski ze Sport.pl. Do Polski przyleciał trener z sukcesami i olbrzymim doświadczeniem. Wątpliwości nie budzi nic, co zapisane w jego biograficznej notce - 68 lat, ostatnich dwanaście w roli selekcjonera, trzy wyjazdy na mundial, trzy udziały w mistrzostwach Europy - w tym jeden zakończony triumfem. Selekcjonera z tak bogatym CV nie było w Polsce od czasów Leo Beenhakkera. Różnica jest taka, że sukcesów Holendra trzeba było szukać głęboko w historycznych księgach, u Santosa to wciąż dość świeża sprawa - wystarczy cofnąć się o siedem lat. Jeśli jakieś obawy są, to dotyczą stylu, w jakim to te wszystkie sukcesy osiągnął. Kto spodziewał się taktycznej rewolucji i oddechu po zachowawczej grze proponowanej przez Czesława Michniewicza, może być rozczarowany.
Sam Santos od lat powtarza bowiem, że najważniejsza jest dla niego szczelna obrona. Na określenie "pragmatyk" absolutnie się nie obraża, bo rzeczywiście najważniejsze jest dla niego osiągnięcie celu. Gdy kibice, eksperci i dziennikarze zarzucali mu nudną grę i niewykorzystywanie potencjału portugalskiej kadry, odpowiadał - podobnie jak Czesław Michniewicz w Katarze - że nudzą to się drużyny, które odpadły z turnieju. Nawet po mistrzostwo Europy doszedł krytykowany: za słabą fazę grupową - z trzema remisami i awansem z trzeciego miejsca, za męczenie się w 1/8 w dogrywce z Chorwacją i ryzykowanie rzutami karnymi w ćwierćfinale z Polską. Nieprzychylni Santosowi mówili, że mistrzostwo zawdzięcza łatwej ścieżce prowadzącej do finału - z Walią w półfinale, niczym darem z niebios. Zwolennicy przypominali natomiast, że kroczył do tego finału z Ederem w ataku. To wykpiwany w ojczyźnie napastnik, który - tu żart jego przeciwników - strzelił w karierze tylko jednego gola: akurat na wagę zdobycia mistrzostwa Europy.
PZPN zwalniając Michniewicza, pisał w oświadczeniu, że chce, by w eliminacjach Euro reprezentację prowadził trener gwarantujący jej rozwój i realizację zakładanych celów, co można było rozumieć jako zapowiedź zmiany stylu gry na bardziej ofensywny i wykorzystujący potencjał takich piłkarzy, jak Lewandowski, Zieliński, Szymański czy Zalewski. Główną zaletą Paulo Bento i Vladimira Petkovicia, trenerów, którzy w ostatnich tygodniach uchodzili za faworytów, i z którymi Cezary Kulesza negocjował, było właśnie ofensywne nastawienie i atrakcyjna, choć szyta na miarę potencjału ich drużyn, gra. Nawet przeciwko faworytom.
Tymczasem Santos, który w Portugalii prowadził znacznie lepszych piłkarzy od polskich, nigdy za pięknym futbolem nie gonił. Bernardo Silva, Bruno Fernandes, Joao Felix, Diogo Jota i Cristiano Ronaldo - doskonali zawodnicy z najlepszych europejskich klubów - grali wciśnięci w jego taktyczne ramy. On i Michniewicz w wielu boiskowych sprawach by się ze sobą zgodzili. Triumf na Euro we Francji długo był dla Santosa immunitetem. Ale w Katarze, po kolejnym rozczarowującym wyniku (wcześniej Portugalia odpadła w 1/8 finału na MŚ w Rosji i w Euro 2020, a także weszła na ostatni mundial poprzez baraże), nic już nie mogło go obronić. Obowiązujący jeszcze przez dwa lata kontrakt został rozwiązany. Portugalia chce być teraz piękniejsza, dlatego szczegółowo odpytała Roberto Martineza, pracującego wcześniej z Belgią, jak zamierza grać. Obietnica ofensywnej postawy i dostosowania swojego pomysłu do gwiazd z pomocy i ataku przekonała szefów federacji, a portugalskich dziennikarzy skłoniła do stwierdzenia, że nowy selekcjoner będzie taktycznym przeciwieństwem poprzedniego.
Santos jednak kariery nie kończy i trafia do Polski. Najpewniej - z tym samym pomysłem, który doprowadził go do wszystkich sukcesów w karierze. Nie należy spodziewać się, że odejdzie od swojego stylu. Wynika on bowiem z czegoś jeszcze głębszego niż przekonanie - z jego tożsamości. On sam zgadza się, że pierwszych przyczyn tego, jakim jest dzisiaj trenerem, należy szukać już w jego dzieciństwie. Jest przecież takim trenerem, jak człowiekiem, co podkreśla w wywiadach - stonowanym i ostrożnym, ceniącym rzetelną pracę. Dorastał w robotniczej części Lizbony, wśród ludzi niezwykle sumiennych i obowiązkowych. Ojciec był mechanikiem samochodowym, matka prowadziła dom. Chcieli dla syna lepszej przyszłości, więc gonili go do nauki. Mógł grać w piłkę, ale najważniejsze były lekcje. Fernando jako nastolatek sam trzeźwo ocenił swoje boiskowe umiejętności i stwierdził, że piłka pozostanie tylko dodatkiem. Obiecał ojcu, że zostanie inżynierem. Miał ścisły umysł, kochał matematykę. W wieku 15 lat już dorabiał jako elektryk, a jednocześnie wciąż na tyle dobrze grał, że w kolejnych latach znalazł miejsce na boku obrony wśród pierwszoligowych klubów - Estorilu i CS Maritimo.
Kariera Santosa pewnie potrwałaby dłużej, gdyby nie wypadek rodziców. Zostali napadnięci w samochodzie przez przypadkowych bandziorów. Rzucili w jego matkę kamieniem i próbowali ich okraść, czym zrujnowali nie tylko sielankowy nastrój towarzyszący wycieczce do Hiszpanii, lecz także następne lata. Rodzice Fernando zmagali się z traumą i pomimo wizyt u psychologów długo nie mogli się otrząsnąć. On też to przeżył. Nie chciał dużej grać w piłkę, szukał normalnej pracy i pieniędzy, by wciąż móc zapewnić rodzicom opiekę specjalisty. Pomógł mu prezes Estorilu, który prowadził też hotel. Zatrudnił Fernando - zgodnie z jego wykształceniem - w roli inżyniera. Zarządzał kilkudziesięcioma osobami i wiódł zwyczajne życie - żona, kredyt, dom.
Estorilowi nie szło, a Santosa coraz bardziej ciągnęło na boisko. Zaproponował prezesowi, że dołączy do sztabu trenerskiego w roli asystenta. A że prezes miał do niego słabość, zgodził się bez mrugnięcia okiem. Układ wydawał mu się korzystny finansowo, bo wliczał Santosowi godziny spędzone na boisku do hotelowego etatu. Wyniki się poprawiły, a w nagrodę Fernando po roku został pierwszym trenerem i z powrotem wprowadził klub do najwyższej ligi. Już wtedy wyróżniał się analitycznym myśleniem. Potrafił wyciągnąć esencję z rozmaitych statystyk. - Zawsze ciągnęło mnie do matematyki. Podziwiam dokładność i precyzję. Pracuję dzisiaj w innej roli, ale jako człowiek znacząco się nie zmieniłem - powtarza w wywiadach.
We wtorek Santos zostanie zaprezentowany na Stadionie Narodowym jako selekcjoner reprezentacji Polski. Pamięta to miejsce doskonale, bo ponad 10 lat temu zaczynał tu z Grecją jedną z najpiękniejszych przygód w karierze - zakończoną w ćwierćfinale Euro. Niewiele może go zaskoczyć w pracy selekcjonera. W ostatnich dwunastu latach przerobił wszelkie problemy - powątpiewanie kibiców i ekspertów na początku pracy z reprezentacją Portugalii, niepowodzenia na wielkich turniejach i zmieniającą się gwałtownie atmosferą czy marudzenie największej gwiazdy. Z Cristiano Ronaldo nie miał łatwo przede wszystkim w Katarze, gdy ten zaczął przenosić karygodne zachowanie z Manchesteru United do reprezentacji, impulsywnie reagując na decyzję o zdjęciu go z boiska podczas ostatniego grupowego meczu z Koreą Południowa. Reakcja Santosa była zdecydowana: ławka rezerwowych w następnych meczach. Jego zasady są nienaruszalne: drużyna na pierwszym miejscu.
Kulesza obiecał, że ściągnie zagranicznego selekcjonera z dużym doświadczeniem. I Santos takim jest. Gdy prezes zacznie wymieniać jego dotychczasowe osiągnięcia, trudno będzie nie spojrzeć na niego z podziwem. Ale dyskusja "wynik a styl", przerabiana już podczas mundialu, może wrócić lada chwila. Na Santosie prawdopodobnie nie zrobi jednak wrażenia. On zawsze wybierał wynik. I wielokrotnie - przede wszystkim w Grecji - osiągał lepszy niż wszyscy się spodziewali.