Bartosz Bereszyński nie ma złudzeń po MŚ w Katarze. "Może za sto lat?"

Bartłomiej Kubiak
- Patrzmy, z kim graliśmy na tym mundialu. Oczywiście nie wszystko chcę rozgrzeszać, wiele rzeczy, w każdym meczu, mogliśmy zrobić lepiej i zdajemy sobie z tego sprawę. Ale pewnych kwestii, jak posiadanie piłki z Argentyną, nie przeskoczymy. Nie będzie 70 do 30 procent dla nas. Może za sto lat? Na pewno nie teraz - mówi Bartosz Bereszyński, nienaturalny lewy obrońca w kadrze Czesława Michniewicza, jeden z najlepszych polskich piłkarzy na mundialu w Katarze.

Bartłomiej Kubiak: Czy 1/8 finału mistrzostw świata to był sufit reprezentacji Polski?

Bartosz Bereszyński: To przede wszystki był nasz sukces. A czy sufit? Nie wiem. Przed meczem z mistrzami świata nikt w nas nie wierzył. Może my sami, nasze rodziny i najbardziej optymistyczni kibice, bo Francuzi byli zdecydowanym faworytem. Po meczu możemy czuć niedosyt, ale tylko po pierwszej połowie, bo po przerwie Francuzi kontrolowali spotkanie. To doświadczony zespół - zdobył bramkę tuż przed przerwą, podciął nam skrzydła, a po przerwie już się nie podnieśliśmy.

Zobacz wideo Reprezentację Polski czeka przebudowa! Decyzja Kuleszy może wszystko zmienić

Przeciwko Francji zagrałeś 50. mecz w reprezentacji Polski. Jubileusz przypadł na mecz 1/8 finału mundialu z obrońcą tytułu. Szkoda, że bez happy endu, ale osiągnięcie godne podkreślenia.

- Piękna liczba, która oznacza, że nie znalazłem się w kadrze i na mistrzostwach świata przypadkowo albo awaryjnie w zastępstwie kogoś. Przede mną wciąż kilka lat gry w piłkę, więc sądzę, że występów będzie więcej.

Przeciwko Francji zagrałeś dobre spotkanie.

- Jestem z siebie dumny, że po raz 50. zagrałem w kadrze w 1/8 finału MŚ przeciwko Francji. Piękne podsumowanie tej mojej pięćdziesiątki. Koszulka na pewno zostanie na pamiątkę i zapamiętam to spotkanie na długo. Wynik mógł być lepszy, tylko by uprzyjemnił jubileusz, ale odpadamy z podniesioną głową. W pierwszej połowie, poza początkiem, graliśmy z Francją jak równy z równym, momentami dyktowaliśmy warunki, mieliśmy okazje. Szkoda, że tak się skończyło, bo do przerwy mogliśmy prowadzić. Ale to już historia. Nigdy nie poznamy odpowiedzi, co by było, gdyby Piotrek Zieliński strzelił gola w 38. minucie.

Z zawodników z pola naszym zdaniem byłeś najlepszy w kadrze. I teraz z mundialu wyjeżdżasz w innej roli niż na niego przyjechałeś.

- Nie chcę oceniać swojego występu. Byłem dobrze przygotowany fizycznie, co w moim przypadku jest podstawą sukcesu.

Czym dla ciebie, 30-letniego piłkarza, w ogóle są mistrzostwa świata? Jakie masz wspomnienia związane z tym turniejem z dzieciństwa?

- W 2002 roku miałem dziesięć lat, okrągłe urodzony obchodziłem 12 lipca, dwanaście dni po finale Brazylia - Niemcy. Byłem dzieckiem, nie patrzyłem na turniej przez pryzmat występu i wyników reprezentacji Polski. Nasi szybko odpadli, ale dla mnie oglądanie kolejnych meczów było przeżyciem, sprawiało mi frajdę. Nie przejmowałem się niepowodzeniem Polaków. To znaczy: było mi smutno, ale tylko w dniu porażek, natomiast jako dziecko, cieszyłem się każdym spotkaniem. Pamiętam, że to był czerwiec, z rodzicami i znajomymi byliśmy na wakacjach w Chorwacji. W wolnych chwilach pomiędzy meczami godzinami graliśmy w piłkę. Jestem jeszcze z pokolenia, które cały wolny czas spędzało na powietrzu, bez telefonu i internetu, po prostu graliśmy w piłkę. Mundial był wydarzeniem, bardzo go przeżywaliśmy. Miałem zeszyt, w którym zapisywałem wyniki i strzelców goli, rysowałem flagi - bawiliśmy się tym, a później wychodziliśmy na podwórko i graliśmy swoje mecze.

Kim wtedy byłeś? Której reprezentacji kibicował?

- Brazylii, Francji, czyli tym, które były na topie. W 1998 roku miałem sześć lat, wtedy pokochałem Canarinhos, uwielbiałem Roberto Carlosa, Ronaldinho, Rivaldo, Ronaldo - oni działali na wyobraźnię. Fantastyczne pokolenie. Ronaldinho był genialny, pewnie dzięki temu, jaką radość czerpał z kopania piłki, dryblowania, czarowania na boisku, rozkochał w futbolu wielu dzieciaków takich jak ja.

Twój tata był zawodowym piłkarzem, grał w Lechu Poznań - czy w związku z tym w twoim domu futbolu było więcej niż u kolegów?

- Nie. Moje pokolenie jeszcze zahaczyło o te fantastyczne czasy, w których dzieciaki niemal wszystkie wolne chwile spędzały na podwórku. Nieważne, czym zajmowali się rodzice, my cały czas graliśmy w piłkę, rozmawialiśmy o niej. To był temat numer jeden. Ja miałem o tyle fajniej i lepiej, że mogłem pójść z tatą do szatni piłkarskiej - na trening, czyli dotykałem rzeczy dla innych niedostępnych. To zaszczepiło we mnie pasję do piłki. Teraz jest trochę inaczej. W trakcie pandemii mój syn musiał siedzieć w domu, a kiedy wróciliśmy do zajęć w Sampdorii, długo nie mógł ze mną nigdzie pójść, niczego zobaczyć. Było mi ciężko rozpalić w nim taką samą iskrę i pasję, która kiedyś zapłonęła we mnie. Na szczęście teraz chodzi na stadion, rozpoczął treningi, zaczyna to w nim kwitnąć, ale czasy są już zupełnie inne.

Wojciech Szczęsny mówił, że mecz na mundialu jest inny od występu w każdych innych rozgrywkach. Już nawet podczas rozgrzewki czuje się inaczej - też tak masz?

- Mistrzostwa świata to dla mnie, jako piłkarza, największa sportowa impreza. Większa nawet od igrzysk olimpijskich - choć pewnie nasi reprezentanci z innych dyscyplin się z tym nie zgodzą. Ale ja uważam mundial za najważniejsze sportowe wydarzenie na świecie, w którym można wziąć udział. Spełniałem tutaj marzenia, emocje są zdecydowanie największe. W swoim zawodzie najbardziej nie znoszę, wręcz nienawidzę, przygotowań do meczu. Oczekiwanie w hotelu na wyjazd na stadion jest po prostu straszne. Z Argentyną graliśmy o 22 miejscowego czasu. Dłużyło się niemiłosiernie. Musieliśmy zabijać czas - na poranną kawę poświęciliśmy godzinę, choć zwykle ten rytuał zajmuje o połowę krócej. Bo ile można siedzieć w pokoju i myśleć o meczu? Można oszaleć. Wtedy pojawia się stres. Dlatego ja zawsze nie mogę doczekać się meczu, a kiedy wreszcie docieramy na stadion, wszystko puszcza, czuję luz. Na rozgrzewce są już zupełnie inne, pozytywne emocje. W hotelu jestem bardziej spięty, odczuwam niepokój, bo wiem, że zbliża się godzina zero i nie mogę się doczekać.

To twój drugi mundial. Jaka jest różnica między Rosją, a Katarem, oprócz tego, że tutaj wyszliście z grupy. 

- W Katarze bardzo podobała mi się organizacja - przynajmniej my, piłkarze, nie mogliśmy na nic narzekać. Nie wiem, jak kibice. Wiem że było sporo kontrowersji, ale mnie się podoba, że turniej jest w jednym miejscu i kwadrans po meczu jesteśmy w hotelu. W Rosji całymi dniami podróżowaliśmy, to samo podczas Euro 2020 - Sankt Petersburg, Gdańsk, Sevilla, Gdańsk, Sankt Petersburg. Szaleństwo. A tutaj? W dni pomeczowe mogliśmy sobie pozwolić na więcej. Nie musieliśmy ich spędzać w podróży, tylko mieliśmy czas na regenerację, oddech, wyjście z hotelu, zwiedzenie Dohy. No i poza tym osiągnęliśmy więcej niż w dwóch poprzednich turniejach, w których brałem udział. Choć i teraz czuję lekki niedosyt.

Nie mogę nie zapytać o grę na lewej obronie - czy ten mundial to ostateczne zaślubiny Bartosza Bereszyńskiego z tą pozycją w reprezentacji? Grałeś świetnie, chyba w końcu oswoiłeś się z tym miejscem na boisku, wcześniej to była raczej była "szorstka przyjaźń", bardziej przymus niż wolna wola. 

- Od wielu lat nie mieliśmy w reprezentacji Polski lewonożnego piłkarza grającego na tej pozycji na co dzień w silnym klubie. Nicola Zalewski jest bardziej wahadłowym pomocnikiem. Nie mamy typowego lewego obrońcy. Takiego, jakimi po prawej stronie jestem ja, ale też Matty Cash, Tomek Kędziora, Robert Gumny, a wcześniej Łukasz Piszczek. To typowi prawi obrońcy występujący na tej pozycji w silnych, zagranicznych klubach. Z lewej strony od dawna jest deficyt. Bo i Tymek Puchacz to też bardziej wahadłowy pomocnik niż obrońca.

Ale wracając do pytania: liczyłem i wyszło mi, że z tych 50 meczów w kadrze więcej rozegrałem na lewej niż na prawej obronie, więc to dla mnie żadna nowość. Można mnie nazywać lewym obrońcą reprezentacji Polski, choć sam nigdy się nim tak w stu procentach się nie poczuję. To nie jest moja pozycja, ale wiedziałem jedno: jeśli tylko będę dobrze przygotowany do turnieju pod względem fizycznym, to sobie poradzę wszędzie - czy to w trzyosobowym bloku, czy w czterosobowym - na prawej lub lewej stronie. Znam swoją wartość. Dziś łatwo o tym mówić, nazywać mnie cichym bohaterem, a przecież przed turniejem - o czym mówiłem po spotkaniu z Meksykiem - wielu w ogóle nie widziało mnie w składzie. Ale ja nigdy nie pękałem, tak było choćby w marcowym barażu o awans do MŚ. Zagrałem na lewej obronie przeciwko Dejanovi Kulusevskiemu, chyba najgroźniejszemu zawodnikowi reprezentacji Szwecji. I nie dość, że wygraliśmy, to jeszcze skrzydłowy Tottenhamu niczego nie pokazał. Wiedziałem, że w moim przypadku kluczem do dobrego występu na mundialu będzie optymalne przygotowanie motoryczne. To moja główna siła i największy atut. Jadąc tutaj, wiedziałem, że będzie dobrze, a awans do 1/8 finału tylko pomógł, dostrzeżono moje zalety. Cieszę się, że pomagałem drużynie, bo ona jest najważniejsza.

Zasuwałeś aż miło. Na specjalne przygotowania nie było czasu, ale może przed sezonem trenowałeś inaczej? 

- Nie, ale śmialiśmy się, że nie było czasu niczego zepsuć. Każdy z nas jechał na mundial w rytmie meczowym. Nie mam zbyt ciekawej sytuacji w Sampdorii, ale od wielu tygodni miałem z tyłu głowy mundial i wiedziałem, że może być dla mnie trampoliną, więc muszę zaprezentować odpowiedni poziom. Chciałem, by mundial w Katarze był pozytywny w moim wykonaniu. Sporo o tym myślałem, przygotowywałem się pod względem mentalnym, wizualizowałem, że to będzie wspaniały, cudowny czas. I taki był.

We wszystkich meczach formacja defensywna niemal cały czas musiała być skoncentrowana, bo rywale stwarzali duże zagrożenie. Obrońca bardzo cierpi w takich spotkaniach?

- Jesteśmy jak saper. Z Meksykiem i Arabią Saudyjską nie wykorzystaliśmy kilku wspaniałych okazji do strzelenia gola, ale mecze skończyły się pozytywnymi wynikami, awansowaliśmy do 1/8 finału i o wszystkim zapomnieliśmy. Obrońcy nie mają takiego komfortu jak gracze ofensywni. Jeden błąd, stracony gol i odbiór jest inny. Ludzie z tyłu mogą zagrać fantastyczne 90 minut, ale raz się pomylą w doliczonym czasie, zespół przegra 0:1 i jesteś tym najgorszym. Z przodu jest odwrotnie - oczywiście, po porażce nikt nie pochwali za nieskuteczność, ale zwycięska bramka w ostatniej chwili zamazuje wszystkie błędy. Pomyłka popełniona na naszej pozycji bywa niewybaczalna.

Po meczach w mundialu czułeś się bardziej zmęczony niż po występach w Serie A? 

- Psychicznie na pewno. Patrząc jednak na wyniki motoryczne, liczbę sprintów, szybkich biegów, pokonanego dystansu - wszystko było na wysokim poziomie. Takim, jakiego oczekiwałem. Choć na pewno z powodu obciążenia psychicznego nogi bolały bardziej. Czuliśmy, że to ważny turniej, że patrzy na nas więcej ludzi. Nie tylko na stadionach, ale i przed telewizorami. Bycie na świeczniku dokłada stresu, a stres wyniszcza człowieka, wysysa energię, dlatego organizm był bardziej wycieńczony niż zwykle.

Kibice narzekali na styl.

- Japonia potrafiła wygrać z Hiszpanią 2:1 i zająć pierwsze miejsce w grupie, mając niecałe 18 procent posiadania piłki. Patrzmy, z kim graliśmy na tym mundialu. Oczywiście nie wszystko chcę rozgrzeszać, wiele rzeczy, w każdym meczu, mogliśmy zrobić lepiej i zdajemy sobie z tego sprawę. Ale pewnych kwestii, jak posiadanie piłki z Argentyną, nie przeskoczymy. Nie będzie 70 do 30 procent dla nas. Może za sto lat? Na pewno nie teraz. Gdybyśmy na spotkania z zespołami tej klasy wychodzili z nastawieniem posiadania piłki, skończyłoby się wysoką porażką.

Wspomniałeś o sytuacji w Sampdorii - czy dobre występy na mundialu mogą być trampoliną do lepszego klubu? W styczniu otwiera się okno transferowe.

- Okno na początku roku różni się od czerwcowego, kiedy w wielu klubach dochodzi do poważnych zmian, czasem rewolucji kadrowej, budowy nowego zespołu. Teraz to będzie uzupełnianie składów, ale ja w trakcie mundialu zupełnie sprawy klubowe odłożyłem na bok. Czerpałem radość z każdej minuty spędzonej na turnieju. Robię wszystko, by moja kariera się rozwijała i jeśli będę miał okazję wykonać kolejny krok do przodu, zrobię go.

Listopadowy i grudniowy termin mundialu tobie odpowiadał?

- Początkowo byłem sceptycznie nastawiony, ale zmieniłem zdanie: piękna pogoda, temperatury totalnie mi nie przeszkadzały. Klimatyzowane stadiony, wszędzie blisko - trudno doszukać się minusów. Byłem pozytywnie zaskoczony.

Zobaczyłeś coś oprócz stadionów?

- Pewnie. Po każdym meczu, swoją ekipą, ruszaliśmy na objazd miasta na elektrycznych hulajnogach. Przejechałem ponad 50 kilometrów - tu jest podobno najdłuższa na świecie trasa rowerowa. Poruszaliśmy się po niej hulajnogami, zobaczyliśmy Katar z każdej strony, nie tylko nowoczesne centrum, ale i inne zakątki. Miejscowi są mili i pomocni. W czwartek siedzieliśmy w kawiarni, podeszły do nas kobiety w burkach i wręczyły nam po medaliku z flagą ich kraju i powiedziały: "Witamy w Katarze, jesteśmy szczęśliwe, że tu przyjechaliście". Nie wiedziały, że jesteśmy piłkarzami, bo byliśmy ubrani w cywilne ciuchy. Zrobiły to naturalnie.

Pod względem sportowym to twój najlepszy moment w życiu? 

- Myślę, że tak. Poprzednie dwa lata, pod względem przygotowania fizycznego i motoryki, były najlepszymi w życiu, teraz jest jeszcze lepiej. Turniej był tego kontynuacją, a stać mnie na więcej.

Jak ocenisz poziom mundialu?

- Jest bardzo wyrównany. Pierwszy raz od wielu lat żadna drużyna nie wygrała wszystkich meczów w fazie grupowej, zdarzyło się wiele niespodzianek, nie ma zespołu, który totalnie zdominował inne. Nikt nie grał do jednej bramki, zdarzyły się wysokie wyniki, ale każdy miał problemy. Powiedzenie, że nie ma już słabych drużyn, akurat tutaj sprawdza się idealnie.

Której reprezentacji jeszcze kibicujesz?

- Moich dwóch kolegów z Sampdorii jest tutaj - Abdelhamid Sabiri w reprezentacji Maroko, Filip Djuricić w Serbii. W fazie pucharowej zobaczymy tylko tego pierwszego - we wtorek z Hiszpanią. Na pewno za niego będę trzymał kciuki, jeśli wejdzie na boisko.

Więcej o:
Copyright © Agora SA