Anglicy obwieścili koniec świata przez Polaków. "Impreza jak trzęsienie ziemi połączone z tsunami"

Łukasz Jachimiak
- Słyszałem dźwięki z dołu do pierwszej-drugiej, a później koledzy poszli w miasto z polonusami. Znudzony leżeniem zszedłem na dół o szóstej. Boże, jak wyglądała recepcja tego pensjonatu. Czego tam nie było. Trzęsienie ziemi połączone z tsunami! Wyszedłem na ulicę, trafiłem na kiosk. A tam na pierwszej stronie gazety ja. Patrzę na drugą gazetę, znowu ja. W trzeciej, czwartej - to samo. "Człowiek, który zatrzymał Anglię", "Koniec świata" - takie były tytuły - legendarny mecz na Wembley wspominał Jan Tomaszewski.

17 października 1973 roku prowadzona przez Kazimierza Górskiego reprezentacja Polski zremisowała 1:1 na Wembley z Anglią i zapewniła sobie awans do mistrzostw świata w RFN w 1974 r. Cztery lata temu Jan Tomaszewski w rozmowie z Łukaszem Jachimiakiem wspominał ten mecz. Tekst ukazał się na Sport.pl 17 października 2018 roku. Dziś, z okazji 49. rocznicy historycznego meczu, przypominamy tę rozmowę.

Remis z Anglią 1:1 w Londynie na koniec eliminacji MŚ 1974 dał Polsce awans na mundial kosztem ekipy typowanej do wielkich rzeczy. Podopieczni Alfa Ramseya w 1966 roku zostali mistrzami świata, osiem lat później chcieli powtórzyć ten sukces. Zatrzymali się na drużynie, z której drwili. Jana Tomaszewskiego zapamiętali na zawsze.

Zobacz wideo Lewandowski jak duch. Ta sytuacja mówi wszystko

Łukasz Jachimiak: Widzę, że ostro komentuje Pan ostatnie mecze kadry Jerzego Brzęczka, a da się Pan namówić na rozmowę o meczu z Anglią na Wembley? Wiem, że opowiada Pan o nim od lat, ale okazja znów ładna, bo w środę 17 października mija 49 lat od końca świata, jak o tym spotkaniu pisała brytyjska prasa.

- Jan Tomaszewski: Mówienie o tamtym meczu jest dla mnie zawsze bardzo przyjemne, ale jak w tym roku myślę o Wembley, to strasznie mi żal, że obecne pokolenie zmarnowało swoją szansę na przejście do historii. Sądzę, że to jest pokolenie nawet lepsze od tamtego sprzed lat.

Aż tak?

- Jestem o tym przekonany. Przecież większość zawodników z tego pokolenia gra w klubach, o których myśmy tylko marzyli.

Problem w tym, że każdy z Was w swoim najlepszym czasie mógł tylko pomarzyć o grze w zagranicznym klubie, bo zgody na wyjazd dostawaliście dopiero po ukończeniu 30. roku życia. A to wcześniej chciały Was kupić najlepsze europejskie firmy.

- Zgadza się. Ale nie wiadomo, jak my byśmy się odnaleźli w tych zespołach. A wiadomo, że Robert Lewandowski, Łukasz Piszczek i Kuba Błaszczykowski wprowadzili Borussię Dortmund do finału Ligi Mistrzów, że Grzesiek Krychowiak dwa razy wygrał Ligę Europy. To są wielkie osiągnięcia. Ale to pokolenie zostało – niestety – zmarnowane. Gdyby Adam Nawałka nie stosował na mundialu wariacji taktycznych, a zagrał tak, jak to robił przez wspaniałe cztery lata swojej pracy, to jestem przekonany, że wypadlibyśmy w Rosji co najmniej tak dobrze jak Anglicy, którzy doszli do półfinału.

Jak rozumiem, podpisuje się Pan pod stwierdzeniem Billa Shankly’ego, że chcąc wydobyć ze swych piłkarzy wszystko, co najlepsze, trener powinien stosować nie taki plan taktyczny, który jemu się podoba, tylko taki, który rozumieją jego zawodnicy?

- Te słowa chciałbym dedykować Jurkowi Brzęczkowi. On teraz mówi, że piłkarze mają się skupić na grze, a nie na taktyce, którą on wybiera. Jureczku, jedną rzecz muszę ci powiedzieć: taktykę się stosuje do posiadanych zawodników, a nie odwrotnie. Może zaraz powiemy „Lewemu": „Ty, strzelaj tylko po okienkach do jasnej cholery, bo taki jest mój pomysł"? Robert Lewandowski ma pełne prawo powiedzieć, że piłkarze nie czują się dobrze w jakimś systemie. Przecież my w meczach z Portugalią i Włochami mogliśmy stracić łącznie 12 bramek, a nie dwie. Mieliśmy furę szczęścia, że z tą przedziwną taktyką przegraliśmy tylko po 0:1. Brzęczek uprawiał sabotaż, pierwszy raz się spotkałem z czymś takim, że w „jedenastce" jest trzech defensywnych pomocników.

Zapomniał Pan, jak graliśmy na Euro 2012?

- Kto wtedy ustawiał zespół?

Franciszek Smuda.

- To może proszę następne pytanie, bo o nim nie chcę rozmawiać.

Pomówmy wreszcie o Wembley. Dlaczego co roku je wspominamy i choć minęło już 49 lat, to wciąż uważamy za najważniejszy mecz w historii naszej piłki?

- My na pewno nie byliśmy najlepszym miotem w historii polskiej piłki. Myśmy mieli w tamtych czasach tylko jakieś wicemistrzostwo Europy młodzieżowców. To w następnych latach przyszły pokolenia bardziej uzdolnione, z mistrzami Europy juniorów. Ale oni nie mieli takiego szczęścia, jakie mieliśmy my. Naszym największym fartem w życiu było to, że spotkaliśmy pana Kazimierza Górskiego. On z nas, zawodników utalentowanych, ale nie wybitnych, zrobił światowej klasy zespół. Przepraszam, on zrobił z nas dwa zespoły. Bo jeden zrobił w 1972 roku na igrzyska olimpijskie, które wygrał. A dwa lata później w finałach mistrzostw świata złoci medaliści byli w mniejszości [w 22-osobowej kadrze na mundial znalazło się tylko siedmiu piłkarzy z zespołu z igrzysk] i tylko czterech grało w podstawowej „jedenastce". Pan Kazimierz to był papież polskiej piłki. Miał fantastyczne wyczucie jaki zawodnik najbardziej się przyda, do tego fantastycznie dostosował dla nas system. To było bardzo proste, ale nikt inny nie potrafił się tego trzymać tak jak pan Kazimierz. On sobie ustawił system 4-3-3 i wybierał na prawą obronę prawego obrońcę, na lewą – lewego itd. Myśmy grali w reprezentacji dokładnie to samo, co na co dzień w klubach. A szło nam jeszcze lepiej, bo obok każdy miał lepszych partnerów niż w klubie. Piłka to jest prosta gra, tu nie ma co kombinować z niesamowitymi wariacjami, z rzucaniem ludzi po pozycjach. My mieliśmy jasną taktykę. Zawsze wiedzieliśmy, co kto ma robić. I robiliśmy.

Co mieliście robić na Wembley? Bo chyba nie było takiego założenia, żeby od początku się rozpaczliwie bronić?

- Prawda jest taka, że myśmy tam pojechali po to, żeby nie było kompromitacji. Wielu z nas się jej bało. Krótko przed meczem z nami Anglicy rozbili Austriaków 7:0. A Austriacy byli zespołem podobnej klasy jak my. W Anglii była okropna psychoza, po meczach u nas z Anglią i Walią [zwycięstwa Polski 2:0 i 3:0] brytyjskie media twierdziły, że my się zachowujemy na boisku jak zwierzęta wypuszczone z klatki. Jadąc na stadion mijaliśmy ludzi przekonanych, że kilka miesięcy wcześniej wygraliśmy nie dzięki swoim umiejętnościom, tylko dzięki jakiemuś niesamowitemu zbiegowi okoliczności. I dlatego ludzie pokazywali nam na palcach, ile dostaniemy. Wie pan ile palców podnosili? Wszystkie, dziesięć. Oni nam naprawdę wróżyli „dwucyfrówkę". Porównywali nas do tej Austrii. Ale to nas nie ruszało. Za to jak wyszliśmy na stadion, żeby zobaczyć, jak jest przygotowana murawa, to się zagotowaliśmy. Tu trzeba przypomnieć, że płyta stadionu Wembley nie była wtedy cała w murawie. Wembley było wówczas obiektem do żużla. Na mecze piłkarskie układano na tym żużlu specjalną darń. Ona strasznie piła wodę, jak na nią weszliśmy, to była tak miękka, że nogi się nam zapadały. I wtedy ludzie z trybun - a tych ludzi było już ze 30 tysięcy - nie dość że zaczęli krzyczeć na nas „Animals! Animals!", to jeszcze rzucali w nas czym popadło – dostawaliśmy na przykład puszkami po piwie.

Wtedy pan Kazimierz na nas popatrzył i powiedział: „Spokojnie, psy szczekają, karawana idzie dalej. Jeszcze większe wrażenie zrobiła na nas jego postawa w przerwie. Do końca życia nie zapomnę jak się wtedy zachował. Na Wembley pierwszy raz w życiu graliśmy na zadaszonym stadionie. W Chorzowie kibice robili kocioł, ale 70 procent ich wrzasków uciekało w powietrze, a w Londynie wszystko odbijało się od dachu i spadało na murawę. Tam naprawdę po 45 minutach własnych myśli człowiek nie słyszał. Pamiętam, że idąc do szatni myśmy do siebie krzyczeli, wymieniając uwagi. Szło się ze 100 metrów, cały ten czas dyskutowaliśmy, a w szatni dalej było: „Pamiętaj, o tym, uważaj na to, kryj lepiej tamtego". Pan Kazimierz dał nam się wygadać. Dopiero po dwóch-trzech minutach usłyszeliśmy: „Panowie, proszę o chwilę spokoju". Powiedział to takim tonem, jakby spadł z księżyca. My wszyscy mamy tętno 250, a on mówi: „No widzicie, nie taki diabeł straszny, jak go malują". Przysięgam Bogu, zaszokował nas. Dodał jeszcze tylko: „Wytrzymaliście 45, wytrzymacie i drugie 45", a później podchodził do nas indywidualnie i każdemu konkretnie mówił: „Uważaj na to, na tamto". Przecież Anglicy z nami jechali jak z juniorami, mieliśmy mnóstwo szczęścia. Byłoby naturalne, gdyby trener wpadł do szatni zdenerwowany. Ale wtedy nasza nerwowość byłaby jeszcze większa. A on nas uspokoił. Był tak nastawiony, jakby go nie było z nami w pierwszej połowie, jakby w ogóle nie był na tym meczu obecny.

Kiedy podszedł do pana, to rozmawialiście pewnie o kontuzji, z którą grał pan praktycznie od początku i przez którą później miał pan rękę w gipsie?

- Tak było. Zapewniłem go, że mogę dalej grać. Zresztą, on to wiedział, od razu powiedział do doktora Garlickiego „Doktorze, proszę się tutaj zająć Tomkiem". Lekarz jeszcze raz zamroził mi rękę, a pan Kazimierz mówił w tym czasie, że im więcej ja jestem przy piłce, tym mniej są przy niej Anglicy. No i w drugiej połowie dalej kradłem czas. Przypominam, że wtedy były inne przepisy. Jak złapałem piłkę, to nie mogłem jej trzymać dłużej niż trzy sekundy. Ale mogłem ją spuścić do ziemi, nogą doprowadzić do linii „szesnastki" i tam znowu złapać i wybić. Zawsze te 10-15 sekund kradłem. W pierwszej połowie właśnie tak dostałem od Clarke’a kopa. Moja wina. Nie widziałem go, on chciał mi zabrać piłkę. Gdybym był na jego miejscu, to też bym kopnął frajera, którym się w tamtej akcji okazałem.

Czuł Pan od razu, że z ręką jest tak źle, jak się później okazało?

- Tak myślałem, że coś pękło. Później się okazało, że pogruchotane zostały tzw. kosteczki łódeczkowate, nadgarstek bolał okropnie. W trakcie meczu był zamrożony, więc aż tak nie dokuczał. A jeszcze lepsze mrożenie zapewniał strach. Na Wembley poziom stresu był ogromny, tam jak nigdzie indziej cały czas trwał ostrzał mojej bramki. A później całą noc nie spałem. Moi koledzy balowali, a ja leżałem obolały. Kilka dni później nie zagrałem z Irlandią, a po powrocie do Polski na trzy tygodnie rękę mi wsadzono w gips. Jak wytrzymałem na boisku? Stres i adrenalina pomagają człowiekowi w najtrudniejszych sytuacjach. Przecież znane są historie o tym, jak to ludzie na przykład ratując się z pożaru są w stanie dźwignąć jakieś niewyobrażalnie ciężkie przedmioty. A o poziomie stresu na Wembley niech świadczy to, że w końcu nawet pan Kazimierz nie wytrzymał. Tam jedyny raz mu się zdarzyło, że przed końcem meczu ruszył do szatni. Później mówił: „Patrzę na zegarek, minęło 45 minut, no to idę do szatni". Idąc czekał na ostatni gwizdek, podobno nawet go nie usłyszał. I nie widział ostatnich akcji.

Czyli nie widział m.in. jak Antoni Szymanowski wybija piłkę z linii bramkowej?

- Nie widziałem.

Mówi Pan, że świętowanie odpuścił, ale na pewno wie Pan, jak ono wyglądało?

- Do naszego pensjonatu przyjechaliśmy w miarę szybko po meczu. Czekała na nas Polonia. Poszliśmy na górę, koledzy tylko pozostawiali rzeczy w pokojach i wszyscy szli na dół na drinka, na piwko. Mieszkałem z Leszkiem Ćmikiewiczem. On poszedł, ja zostałem. Nie chciałem schodzić obolały, nie chciałem robić cyrku, wyjść na sierotę. Janusz Garlicki dał mi „pięćdziesiątki" przeciwbólowego Gardanu w płynie i od razu cztery takie „pięćdziesiątki" wypiłem. Nie pomogło, do rana nie zmrużyłem oka. A Leszek nie wrócił na całą noc. Słyszałem dźwięki z dołu do pierwszej-drugiej, a później koledzy poszli w miasto z polonusami. Znudzony leżeniem zszedłem w końcu na dół o szóstej. Boże, jak wyglądała recepcja tego pensjonatu. Czego tam nie było. Trzęsienie ziemi połączone z tsunami! Nie było nikogo, został tylko niemożliwy bajzel. Wyszedłem sobie na ulicę, tak się przejść, bez celu. Po chwili spaceru trafiłem na kiosk. A tam na pierwszej stronie jakiejś eksponowanej gazety ja. Patrzę na drugą gazetę, znowu ja. W trzeciej, czwartej – to samo. „Człowiek, który zatrzymał Anglię", „Koniec świata" – takie były tytuły. Wtedy poczułem ogromną satysfakcję, to pod tym kioskiem tak naprawdę dotarło do mnie, co myśmy zrobili.

Wróćmy na Wembley. Na bankiecie, który odbył się tam po meczu nie chcieliście czy nie mogliście się długo bawić?

- Z boiska pojechaliśmy windą na górę, na kolację wydaną z okazji awansu Anglików na mundial. Anglicy nie przyszli. Czekaliśmy na nich ze 20 minut, nikt się nie pojawił. Przyszedł do nas za to Helmut Schoen [ówczesny trener reprezentacji RFN]. On przyjechał oglądać swoich potencjalnych rywali do wielkich rzeczy na mistrzostwach, Anglików. A to nam złożył gratulacje. W obecności 600 osób zaproszonych na ten bankiet. Nie przyszli najważniejsi goście, angielscy piłkarze. Bo my okazaliśmy się jeszcze ważniejsi.

Dostaliście szampana chłodzonego dla pewnych zwycięstwa Anglików?

- Chyba szampan był. Ale już dobrze nie pamiętam. Lepiej zapamiętałem, że pierwszy raz na boisku Jasiu Ciszewski robił tam z nami na żywo drobne rozmowy dla telewizji. I podczas wywiadu ze mną włączył się Adam Musiał ze swoim kapitalnym poczuciem humoru. Jasiu zapytał o moją rękę, ja powiedziałem, że frajer byłem, nie zauważyłem Anglika, to dostałem, a na to Adam: „Dobrze, że cię kopnął!". Ciszewski się zdziwił, zapytał, dlaczego. „No przecież Clarke go obudził, chłop nam spał do tamtej pory" – zgrywał się Adam.

Z honorami witano Was później w Irlandii, zgadza się?

- Oj tak. Zagraliśmy tam bardzo słaby mecz, bo nie da się zagrać dobrze trzy dni po takim świętowaniu. Tylko żeby nie było, że mam jakieś pretensje. Kalinowski w bramce był kapitalny, gdybym ja grał, to pewnie by było z 0:5 czy 0:6, a nie 0:1. Ale wynik nie był ważny. Irlandzka publiczność przywitała nas jak bohaterów. Pan premier też nas do siebie zaprosił, do parlamentu. A ja jeszcze wystąpiłem w ichniejszym Tele-Echu, bo tamten program można było porównać do naszego prowadzonego przez Irenę Dziedzic. Skorzystałem z zaproszenia Irlandczyków, dostałem tłumacza, bo przecież wiadomo, że my wtedy mówiliśmy tylko po rusku. I fajny numer był taki, że zapytali mnie, co ja piję. Ja mówię, że nie piję, że od czasu do czasu tylko lampkę szampana, a w drużynie to piwko, bo po meczach pan Kazimierz Górski po piwku wypić pozwala. No i z Leszkiem siedzimy w pokoju przed meczem, a tu przychodzi boy hotelowy i coś nam tłumaczy. Zrozumieliśmy, że na dole coś na nas czeka. Schodzimy, a tam stoi sześć skrzynek irlandzkiego piwa. Zapytałem trenera, co z tym zrobić. „Schowaj w pokoju i nikomu nie dawaj" – powiedział. Jeszcze zanim to zrobiłem, usłyszałem od Leszka: „Ty frajerze, zamiast powiedzieć, że lubisz whiskey, ty powiedziałeś, że piwo". To piwo później rozpiliśmy, chłopcy przychodzi i sobie brali. Po meczu pan Kazimierz pozwolił.

Do Polski wróciliście jeszcze w wesołych nastrojach? Świętowanie chyba się Wam przedłużyło ze względów politycznych?

- Pierwsza krajowa konferencja partyjna była w poniedziałek i we wtorek, a my w poniedziałek mieliśmy wrócić z Dublina. Nagle lądujemy w Londynie. Co się stało? „Wiecie, rozumiecie, coś z samolotem". I dwa dni byliśmy w Londynie na koszt ambasady. W kraju uznano, że nasz powrót przyćmiłby konferencję. Dlatego wpuszczono nas do Polski dopiero w środę.

Ludzie i tak czekali.

- Pięknie było. Przejechaliśmy z lotniska na Legię. Miałem ogromną satysfakcję. Mówili mi, że mogę w kamieniołomach pracować, a nie w Legii bronić, a okazało się, że tam wręczono mi medal za wybitne osiągnięcia sportowe i oklaskiwał mnie komplet 30 tysięcy ludzi. Przyjęcie było wspaniałe.

Zna Pan dokładną datę Waszego meczu z Brazylią o trzecie miejsce na MŚ 1974?

- Chyba szósty lipca. Ale chyba.

Na pewno. Ale zgodzi się Pan, że mało kto zna dokładną datę tego spotkania czy meczu z Francją o trzecie miejsce na mundialu w roku 1982, a datę meczu na Wembley znają wszyscy kibice?

- Na pewno tak jest. Ale gdyby nie świetny mundial w 1974 roku, daty meczu na Wembley byśmy nie wspominali. Nas mimo awansu skazywano na rozegranie trzech spotkań i powrót do domu.

Wyjście z grupy, w której były Argentyna i Włochy uważano za niemożliwe?

- Tak, mieliśmy przegrać i wrócić do domu. Ja jedyny mówiłem wtedy w wywiadach, że wyjdziemy z grupy. Tłumaczyłem, że Włosi nie wyjdą, bo mają za stary zespół. Ludzie się dziwili, co ja gadam, bo Włosi wtedy nie przegrali żadnego z 10 czy nawet 12 meczów, a Dino Zoff nie puścił bramki przez ponad 1000 minut. Ja mówiłem, że owszem, Włosi są wspaniałą drużyną, ale kiedy grają co miesiąc. Twierdziłem, że gry co trzy dni mogą nie wytrzymać. No i potwierdziło się, myśmy wyszli razem z Argentyną. A później pisaliśmy historię. Sukces na Wembley doceniono, bo po pierwszym cudzie przyszedł następny. A współcześnie mieliśmy podobny mecz do tamtego z Wembley. Przecież zwycięstwo nad Niemcami w Warszawie było niesamowitą niespodzianką, Wojciech Szczęsny był wtedy wielki. Niestety, to nie zostało zdyskontowane, bo później jednak nie było potwierdzenia wielkości drużyny. Kadra Górskiego potwierdziła klasę. Nam tak w pełni mecz na Wembley uznano za wielki dopiero po mundialu. Jak wywalczyliśmy medal, to podkreślono, gdzie był początek pięknej historii. Po przegranym meczu z Niemcami w półfinale mundialu dostaliśmy więcej telegramów z Polski niż po remisie na Wembley i niż po wygranych meczach na mistrzostwach. Ludzie nam pisali tak: „Dla nas jesteście mistrzami świata, został jeszcze mecz z Brazylią". Ładny mecz, trzykrotni mistrzowie świata, wtedy jeszcze aktualni mistrzowie. W 1974 roku chyba po raz pierwszy w historii polskiego sportu tak mocno zaistniała idea gloria victis, chwała pokonanym. To nam dało bardzo dużego kopa psychiczno-fizycznego przed meczem z Brazylią. Byliśmy zmęczeni, bo mistrzostwa graliśmy praktycznie jednym składem bez zmian. Ale jeszcze z siebie wykrzesaliśmy.

Potrafi Pan wskazać moment, w którym polska piłka zaczęła obchodzić kolejne rocznice Wembley? Bo choć mówi Pan, że doceniono ten mecz od razu, a po mundialu w 1974 jeszcze mocniej, to chyba w czasach wielkości polskiej piłki nie wspominano tamtego remisu z tęsknotą, z jaką mówimy o nim dzisiaj?

- Wspominania nie było przez te lata, kiedy byliśmy w czołówce. Dopiero parę ładnych lat później przyszła tęsknota za sukcesem. Kojarzę, że w 10. rocznicę było spotkanie, a potem w 20. Później już częściej. Zwłaszcza jak powstały „Orły Górskiego". Pan Kazimierz dopóki żył, jeździł na wszystkie zaproszenia. Nie mógł już chodzić, ale nie odmawiał, jak nas zapraszano. Spotykaliśmy się w przeróżnych miejscach kraju z drużynami dziennikarzy, lekarzy, z mniejszymi, lokalnymi zespołami piłkarskimi. Umówmy się, wyzwania sportowe to dla nas nie były, no bo co z tego, że ktoś biegał, jak to my żeśmy podawali sobie piłkę. Nie zapomnę, jak pan Kazimierz do mnie dzwonił, żeby mnie na te mecze powoływać. „Panie kolego, mecz mamy" – mówił. Ja mówiłem: „Panie trenerze, ja już nie mogę". I wtedy słyszałem: „Panie kolego, pan jest potrzebny do fotografii, już nie do gry". No i co? Wsiadałem w samochód i zapieprzałem przez pół Polski. A później siedziałem na odprawie przez takim meczem z ambitnymi rywalami, którzy jednak niewiele umieli. I wie pan, jak to wyglądało? Pan Kazimierz wchodził do szatni, czytał skład i mówił: „Panowie, co wam będę mówił? Wszyscy jesteście trenerami. Ma to być zabawa. Ale zabawa zabawą, a trzeba im wpier…". Autentycznie, tak to brzmiało. A jak było 5:0 czy 6:0, to słyszeliśmy: „Koledzy, puśćcie im jakąś bramkę".

Pan Kazimierz nie żyje już od 16 lat. Spotykacie się czasem, czy brakuje kogoś, kto by Was powołał?

- Rzadko. Szkoda, że na tę 45. rocznicę nie zrobiliśmy żadnego spotkania. Ale jak będzie 50. rocznica, to jakoś porządnie trzeba będzie ją uczcić. Przykro, że ciągle czekamy na równie wielką historię jak tamta. Marzyło mi się, że kadra Nawałki zdobędzie medal na mundialu w Rosji. Gdyby to zrobiła, jej zwycięstwo nad Niemcami byłoby takim symbolem, jak to nasze Wembley. Pan Kazimierz o tamtym meczu mówił, że wtedy pokazaliśmy, że Polacy nie gęsi i swój futbol mają.

Więcej o:
Copyright © Agora SA