Ta cisza była przerażająca. Belgowie znowu pokazali Polsce miejsce w szeregu

Bartłomiej Kubiak
Najpierw były wielkie oczy belgijskich dziennikarzy, później gwizdy polskich kibiców i cisza na trybunach. Przeraźliwa cisza w drugiej połowie na Stadionie Narodowym, gdzie we wtorek Polska nie wyrównała rachunków za porażkę 1:6 w Brukseli. Tym razem w Lidze Narodów przegrała tylko 0:1, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Belgowie, gdyby chcieli, mogli ten mecz wygrać zdecydowanie wyżej.

- Mamy to! Polska - Belgia 2:0. Grosicki, Lewandowski! - wykrzykiwał przed meczem starszy kibic pod Stadionem Narodowym. Wróżbita z niego był kiepski, ale półtorej godziny przed meczem ten wynik mógł się jeszcze zgadzać. Organizatorzy na telebimach przypominali wtedy mecz z listopada 2007 roku, kiedy Polska - po golach Euzebiusza Smolarka - pokonała Belgię 2:0.

Zobacz wideo Kamil Glik o planie Czesława Michniewicza: Na tym nam zależało

Tamta wygrana zapewniła naszej reprezentacji historyczny awans na Euro. Wtorkowy mecz nie miał takiej stawki, ale Czesław Michniewicz podszedł do niego poważnie. Chciał wyrównać rachunki za zeszłotygodniową wpadkę w Brukseli, gdzie Belgia rozbiła Polskę aż 6:1.

- Musimy wygrać. Po trupach musimy wygrać z Belgią. Jak wygramy, mamy utrzymanie w tej grupie i dwa ostatnie mecze możemy sobie grać piętkami - motywował Michniewicz piłkarzy podczas odprawy.

We wtorek wieczorem okazało się, że motywacja to za mało. To nie wystarczyło, bo jeśli ktoś grał tymi piętkami, to właśnie Belgowie, którzy w rewanżu z Polską znowu zaprezentowali się efektownie. I choć wygrali skromnie - tylko 1:0 - to trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby tylko chcieli, mogli zdecydowanie wyżej.

Wielkie oczy i cisza

- Zróbmy tak, żeby Narodowy odleciał - zachęcał stadionowy spiker do dopingu kibiców chwilę przed meczem. I faktycznie: stadion odleciał. Już w trakcie hymnów, o czym najlepiej świadczy reakcja siedzących obok nas dziennikarzy z Belgii, którzy najpierw zrobili wielkie oczy, a po chwili otworzyli buzie i wyciągnęli telefony.

Belgowie zaczęli nagrywać polskich kibiców, którzy a capella odśpiewali dwie zwrotki Mazurka Dąbrowskiego. Wtedy na wypełnionym po brzegi Narodowym faktycznie było donośnie, podniośle i efektownie. Ale niestety - po chwili zaczął się mecz, w którym do przerwy było 1:0 dla gości, a później zaczęła się druga połowa, w której Belgowie dalej grali w piłkę, Polacy za nią biegali, a trybuny przeszywała przeraźliwa cisza.

Dopiero ostatnie minuty przyniosły trochę agresywniejszej, lepszej gry Polaków - bohaterskie zrywy ożywiły trybuny Narodowego.

Różnica duża, momentami przygniatająca

Warto jednak wrócić jeszcze do samego początku meczu - zanim trochę zrezygnowani kibice przestali na kilkanaście minut dopingować polskich piłkarzy, w jego pierwszych minutach spotkania zaczęli głośno gwizdać. Na Belgów, którzy praktycznie nie pozbywali się piłki.

Sprawdziliśmy: po pięciu minutach goście mieli 84 proc. posiadania. A później wcale nie było gorzej, bo polscy piłkarze we wtorek głównie biegali za piłką. Różnica była duża, a momentami przygniatająca. Nie tylko w posiadaniu, bo także w liczbie podań: 776 do 340 czy ich celności: 92 proc. do 81.

Można dalej wymieniać i podpierać się kolejnymi statystykami, ale wystarczy napisać, że znowu po prostu byliśmy słabsi. Zwyczajnie zabrakło nam jakości w samej grze, czego efektem był też dobre sytuacje, które marnowaliśmy czy to w pierwszej (Zalewski), czy pod koniec drugiej połowy (Świderski). To znowu niestety był mecz - jak ten w środę w Brukseli - w którym przekonaliśmy się, ile brakuje nam do najlepszych. Nie tylko w dokładności podań, ale też w doskoku, pressingu czy przewidywaniu pewnych zagrań.

A we wtorek mnożyły się nie tylko nasze błędy, ale też wzajemne pretensje. Zaczęło się już w 16. minucie, po golu Michy'ego Batshuayia. Najbardziej wściekły był wtedy Kamil Glik. Filar naszej defensywy mógł mieć pretensje sam do siebie, bo to on do spółki z Mateuszem Wieteską nie upilnował w polu karnym belgijskiego napastnika. Zaczął jednak machać rękami i coś krzyczeć do Sebastiana Szymańskiego i Karola Linettego. Czyli w kierunku dwóch pomocników, którzy chwilę wcześniej nie doskoczyli do asystującego Youriego Tielemansa.

Karol Linetty i 84 minuty na wyrost

- Karol wie, że jest w kadrze trochę na kredyt. Ale jest zmotywowany. Widzę, że chce się pokazać. Myślę, że w najbliższych meczach dostanie swoje minuty - mówił o Linettym Michniewicz na początku zgrupowania. To było dzień po meczu z Walią (2:1). Selekcjoner zorganizował wtedy w Międzylesiu wewnętrzną gierkę dla piłkarzy, którzy dzień wcześniej we Wrocławiu weszli na boisko z ławki albo wcale.

W tej drugiej grupie był Linetty. Pomocnik Torino błysnął podczas wewnętrznego sparingu, bo to po jego bramkach "niebiescy" pokonali "żółtych" 2:0. Wydawało się jednak, że to nie wystarczy, by przekonać selekcjonera. Tym bardziej że w tym kończącym zgrupowanie meczu z Belgią miał wystąpić galowy skład. A Linetty, choć przez dziewięć lat w kadrze rozegrał 40 meczów, nigdy nie był jednak w niej pierwszoplanową postacią. Często był powoływany, a później pomijany. Momentami bezlitośnie. Jak cztery lata temu podczas mistrzostw świata w Rosji, gdzie był jedynym piłkarzem z pola w kadrze Adama Nawałki, który na turnieju nie zagrał ani minuty.

We wtorek Michniewicz dał Linettemu zagrać 84 minuty. Ale nie były to dobre minuty. Najdelikatniej można je ocenić jako "bardzo dyskretne", bo 27-latek podawał dokładnie, ale były to głównie zagrania do boku albo do tyłu. Takie, które nie tworzyły przewagi. Nie były progresywne, czyli nie napędzały szybkich ataków - a właśnie tego od piłkarzy oczekiwał Michniewicz - a tylko je zwalniały.

Czy to koniec?

Przemysław Płacheta, Konrad Michalak, Marcin Kamiński, Tomasz Kędziora, Patryk Kun, Kamil Pestka, Sebastian Walukiewicz, Kamil Jóźwiak, Arkadiusz Milik, Krystian Bielik. To 10 z 38 powołanych piłkarzy na czerwcowe zgrupowanie, których Michniewicz nie wpuścił na boisko w żadnym z czterech meczów Ligi Narodów. Powody były różne, bo Milika czy Bielika z gry wykluczyły kontuzje, a Jóźwiaka - choroba. Oni akurat - jeśli będą grać w swoich klubach, czyli w domyśle: będą zdrowi - nie muszą przesadnie obawiać się braku powołania na mundial.

Ale pozostali z wyżej wymienionych już takie obawy mogą mieć. To w większości nowe twarze w kadrze lub prawie nowe. A do nich doliczyć trzeba też postacie drugoplanowe, jak np. Kędziora czy właśnie Linetty, który we wtorek zagrał, ale też niczym nie przekonał.

- Nie chcę powiedzieć, że to będzie selekcja negatywna, ale na wrześniowe zgrupowanie na pewno powołam mniej piłkarzy niż teraz - zapowiadał selekcjoner jeszcze przed startem czerwcowego zgrupowania. Później co prawda powtarzał kilka razy, że nie zamyka przed nikim drzwi do reprezentacji. Ale te drzwi właśnie przymknął czas, bo do mundialu w Katarze pozostało już tylko jedno zgrupowanie. To wrześniowe, kiedy Polska zagra nie cztery, a tylko dwa mecze w Lidze Narodów - u siebie z Holandią i na wyjeździe z Walią.

Całe szczęście, że już nie z Belgią.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.