Zdeklasowani przez lata szkoleniowych zaniedbań. Polska przegrała z Belgią, bo boi się piłki

Dawid Szymczak
Za 15 lat Polacy mogą grać z podobnym polotem i inteligencją jak Belgowie, którzy w środę ograli ich 6:1. Ale prawdopodobnie grać tak nie będą, bo do tego potrzebna byłaby rewolucja na miarę tej belgijskiej, przeprowadzonej w 2000 r., po której sami autorzy mówili, że zrównali stary system z ziemią. A na nią się nie zanosi.

Zapomnijmy o wyniku i skupmy tylko na grze, a wnioski z meczu z Belgią będą jeszcze smutniejsze. To rywale mieli pełną kontrolę, przeprowadzali wielopodaniowe akcje, bawili się piłką, imponowali inteligencją i mnożyli nieszablonowe pomysły. Belg nie biegał szybciej od Polaka, ale szybciej myślał. Nie kopał w piłkę mocniej, ale lepiej wiedział, gdzie ją kopnąć. Techniczna przepaść była nawet większa niż wskazywałby wynik. Kto oglądał, ten widział swobodę Belgów w przyjęciu i podaniu - elementarnych sprawach, które Polakom nie przychodziły z taką lekkością. Rywalom w tych sprawach dorównywali jedynie Piotr Zieliński, Sebastian Szymański, Nicola Zalewski i Robert Lewandowski. Reszta z piłką przy nodze mogła czuć kompleksy. 

Zobacz wideo Po meczu z Belgią. Kolejny gol przeciwko Polsce po stracie Roberta Lewandowskiego?

Tym, którzy przegapili mecz, wyobraźnie pobudzą statystyki: Belgowie mieli piłkę przez 63 proc. czasu gry, wymienili prawie dwa razy więcej podań niż Polacy, a w celnych mieli przewagę 590 - 272. W konsekwencji oddali 12 celnych strzałów na bramkę - 10 więcej niż Polacy.

Wynik, oczywiście, mógł być dla Polaków lepszy. Dało się go poprawić w końcówce, gdy przy 1:5 dobre sytuacje marnowali Zalewski, Buksa i Cash. Piłka do polskiej bramki wpadała też po strzałach z dystansu, które nieczęsto są tak skuteczne. Wpadała też po indywidualnych błędach Polaków w wyprowadzeniu, których dałoby się uniknąć. I wpadała, bo po trzecim golu Polakom zabrakło zadziorności, by gonić za rywalami. Ale - znów - odrzućmy wynik. Polaków i Belgów piłkarsko dzieliła przepaść, którą w jednym na kilka meczów da się przy odrobienie szczęścia zniwelować dobrą taktyką i niesłychaną ambicją - jak udało się w październiku z Anglikami i wcześniej z Hiszpanami. Ale kulturą gry od tych wszystkich zespołów odstajemy i odstawać będziemy.

Czasami zabierzemy im punkty, ale nie zabierzemy piłki. Bo się boimy, bo nie umiemy, bo czujemy się z nią niekomfortowo. Belgów kiedyś też uwierała. Nawet pojedynczych piłkarzy nie mieli takich, jak Polacy, bo nie trafili jej się wbrew systemowi Zieliński czy Lewandowski. Jej reprezentanci przez dziesięć lat oglądali wielkie turnieje w telewizji. Wszystkie bez wyjątku. Jeszcze niedawno - między 2004 a 2014 rokiem. Nie doczekali się świetnej reprezentacji, tylko ją wyszkolili i dlatego teraz cieszą się piłką.

Rewolucja totalna. Belgowie budowali od podstaw i w kilkanaście lat doszli do mundialowego podium. A i tak im mało 

Rewolucję wznieciły u nich dotkliwe porażki w mundialu 1998 i w mistrzostwach Europy dwa lata później, których byli współgospodarzem. Z obu turniejów odpadali w fazie grupowej - z jednym tylko zwycięstwem w sześciu meczach. Latem 2000 r. piłkarze ze zwieszonymi głowami pojechali na urlopy, a trenerzy z całego kraju zostali wezwani do Brukseli na kilkudniową debatę o szkoleniu. Tam wylali fundament - ujednolicili szkolenie w całym kraju, zaprosili najlepszych trenerów z Holandii, Niemiec oraz Francji i zaczęli budować od podstaw: w oparciu o system 4-3-3, który wówczas nie był tak popularny, ale w debacie wyszło, że najlepiej pobudza myślenie u piłkarzy. Zrezygnowali z prowadzenia tabel i wybudowali centralny ośrodek szkolenia. Powstało też osiem szkół sportowych, do których werbowano najzdolniejszych zawodników. 

Belgowie niemal cały zysk z organizacji Euro przeznaczyli na szkolenie. Zaczęli więcej płacić trenerom, dlatego z roku na rok ich liczba zwiększyła się dziesięciokrotnie, a w kolejnych latach najbardziej utalentowani i nadający się do pracy z dziećmi zdobywali kolejne licencje i zostawali na rynku. Systematycznie ubywało trenerów z przypadku, którzy byli za słabi na seniorów, więc chcieli trenować dzieci. Po kilku latach kadra trenerów pracująca u podstaw była już wykwalifikowana i pełna pasji. Do współpracy zostali też zaproszeni profesorowie z uniwersytetu w Leuven, by na prowadzone w całym kraju treningi spojrzeli naukowym okiem i wyciągnęli inne wnioski niż zanurzeni w codzienności praktycy. Federacja posiłkowała się też raportami firmy Double Pass, która przeanalizowała pracę klubów i akademii od bardziej praktycznej strony. Całość spinał doświadczony trener - Michel Sablon, który w 2001 r. został dyrektorem technicznym belgijskiej federacji.

- Wcześniej brakowało nam spójnego pomysłu, czego chcemy nauczyć młodych piłkarzy i jakich zawodników chcemy wychować. Inaczej na szkolenie patrzyli trenerzy z Brukseli, inaczej z Liege. Każdy ciągnął szkolenie w swoją stronę, dla wielu liczyły się wyniki i doraźność. Postanowiliśmy to wszystko ujednolicić. Zrównaliśmy stary system z ziemią i zaczęliśmy od nowa. Od zupełnych podstaw - tłumaczył Sablon. - Jako obowiązujący system wybraliśmy 4-3-3, bo przez swoją elastyczność był najbardziej skomplikowany. Wszyscy nastolatkowie mieli grać w podobny sposób. Mieliśmy jasne priorytety. Chcieliśmy wyszkolić piłkarzy, którzy będą świetni technicznie, będą potrafili wygrywać pojedynki i tworzyć przewagę, a wyróżniać ich będzie boiskowa inteligencja - opowiadał.

To był początkowy szkielet, który w kolejnych latach był nieco modyfikowany i udoskonalany przez poszczególne kluby. Początki wymagały cierpliwości, bo Belgowie przegrywali w międzynarodowych meczach juniorów. Błędy i porażki były jednak ceną, jaką godzili się płacić za rozwój piłkarzy. Stawiali na indywidualności, a nie drużyny. W spotkaniach młodzieżowych to częsty problem, który od lat trapi również polskie szkolenie. Wciąż wiele drużyn chce wygrywać za wszelką cenę, co często ogranicza rozwój zawodników. Mają nie ryzykować, nie kiwać, podawać tylko lepszą nogą i bardziej niż nad techniką pracować nad taktyką. Jak w seniorach. Zniesienie przez PZPN ewidencji tabel to pierwszy krok do zmiany mentalności trenerów i rodziców. Ale droga do faktycznej zmiany wciąż jest daleka. 

- Naukowcy z Leuven zwrócili nam uwagę, że wśród młodych piłkarzy najczęściej organizuje się gry 8 na 8. Wyliczyli, że niektórzy zawodnicy podczas takich meczów dotykali piłkę średnio raz na kwadrans. Jak mieli się czegokolwiek nauczyć? Biegali w kółko przez 15 minut i na chwilę dostawali piłkę. Byliśmy wstrząśnięci. Zaczęliśmy grać mniejszą liczbą piłkarzy na mniejszych boiskach. Spopularyzowaliśmy gierki dwóch na dwóch, które wymagały ciągłego kiwania się i zapewniały nieustanny kontakt z piłką. Później dążyliśmy do tego, by w każdym meczu nasza juniorska kadra miała co najmniej 70 proc. posiadania piłki. I utrudnialiśmy im zadanie zmieniając system na taki z trzema środkowymi obrońcami, by nie mogli tak łatwo nabijać posiadania podaniami w poprzek boiska. Hasło "dominacja" było kluczowe. Każdy nasz piłkarz miał mieć zaszczepioną chęć dominowania nad rywalem. Miał umieć przewidywać boiskowe ruchy i zawsze wiedzieć, co zrobić z piłką, by ją utrzymać. Trenerzy zwracali uwagę na absolutne szczegóły, jak kierunek przyjęcia piłki czy odpowiednie tempo - naświetla Sablon.

Belgowie szukali rozwiązań, by nie gubić talentów

Z czasem do tego szkieletu kluby dołożyły własne modyfikacje, ale zgodne z głównymi założeniami. Trzy lata temu, podczas organizowanej w Poznaniu konferencji trenerskiej Lech Conference, o swoich rozwiązaniach mówili trenerzy KRC Genk - Koen Daerden i Pascal Roosen. W ich akademii wychowali się tacy zawodnicy, jak Thibaut Courtois, Wifried Ndidi, Yanick Carrasco, który sprawiał Polakom mnóstwo problemów, Kevin De Bruyne dziurawiący polską obronę serią prostopadłych podań czy grający w Premier League napastnicy - Divock Origi i Christian Benteke.

Ciekawie mówili chociażby o tym, jak nie przepuszczać małych i chudych juniorów i co zrobić, by chłopcy, którzy fizycznie odstają od rówieśników, mieli takie same szanse na zostanie piłkarzami. Z biegiem rewolucji zdiagnozowali u siebie ten problem i szybko znaleźli rozwiązanie. Podzielili roczniki na dwie grupy - do A trafiali więksi chłopcy, do B mniejsi i trenowali z podobnymi sobie. Data urodzenia nie miała większego znaczenia. Możliwe było przeniesienie chłopca urodzonego w 2002 r. do drużyny 2003, jeśli badania pokazały, że jego wiek biologiczny jest niższy od faktycznego. I w drugą stronę - chłopiec z rocznika 2003 mógł grać ze starszymi chłopcami, jeśli był dojrzalszy. Kluczem było odejście od wynikomanii, która każe zawsze wystawiać najlepszych i najroślejszych chłopców.

Prosty przykład: w ich drużynie, z którą przyjechali do Poznania na turniej Lech Cup najmniejszego i największego zawodnika dzieliło 28 cm i 30 kg! Ale tutaj sytuacja była wyjątkowa. Ten najmniejszy - Julian - i tak grał z większymi od siebie, bo tabelki pokazujące wiek biologiczny były ważne, ale nie najważniejsze. - Julian teoretycznie powinien trafić do niższego rocznika i to do podgrupy B. Gra jednak z większymi, bo nigdy się ich nie bał, a umiejętności techniczne ma niesamowite. Dzięki nim potrafi radzić sobie z większymi od siebie. Każdy przypadek rozpatrujemy indywidualnie. Julian ma kolegę, który jest podobnie zbudowany jak on, równie doskonały z piłką, ale gra z młodszymi, bo strach go paraliżuje. Wierzymy, że to dobre dla ich rozwoju - opisywał Daerden.  

Pomysł ze sprawdzaniem wieku biologicznego i przenoszeniem piłkarzy był odpowiedzią na statystyki: w najmłodszych kategoriach wiekowych struktura drużyny była zrównoważona - mniej więcej tylu samo zawodników urodzonych w pierwszy, drugim, trzecim i czwartym kwartale. Po kilku latach treningów zupełnie się to zmieniało: zostawało 60 proc. zawodników urodzonych w pierwszym kwartale roku, 18 proc. w drugim, 8 proc. w trzecim i 10 proc. w czwartym. Mniejsi i chudsi odpadali - decyzją trenerów albo przez decyzję rodziców - bo np. zniechęcali się przez to, że grali w meczach rzadziej niż ich więksi koledzy. Dlatego też, w akademii KRC Genk każdy zawodnik rozgrywa po 70 proc. wszystkich minut w sezonie. Najlepszy i najsłabszy zawodnik gra tyle samo. "Chcemy wygrać, ale nie musimy wygrać" - wybrzmiało podczas tej prezentacji kilka razy.

Za kilkanaście lat Polska może grać jak Belgia. "Potrzeba rozwagi i cierpliwości"

Rewolucja szkoleniowa w Belgii rozpoczęła się na początku XXI, a pierwsze efekty przyniosła po dekadzie. Wtedy młodzieżowe drużyny zaczęły ogrywać rówieśników z zagranicy. - Porównaliśmy bardzo wnikliwie naszych 15-latków z 2002 i z 2009 r. Okazali się innymi piłkarzami. Dokładność podań, strat, szybkość i decyzyjność całkowicie się zmieniła - mówi Sablon. 

Później pokolenie Courtoisa, De Bruyne, Lukaku, Witsela, Hazarda i Mertensa dojrzało i zaczęło osiągać sukcesy w seniorach. Doszło do ćwierćfinałów w mistrzostwach świata w 2014 r., mistrzostwach Europy w 2016 i 2020 r., a w 2018 z mundialu w Rosji wróciło z brązowymi medalami. Za każdym razem i tak mówiło się o niedosycie, bo tak wyszkoleni piłkarze rozbudzili oczekiwania. 

I choć system belgijski nie jest bez wad, bo tamtejszy rynek trapią choćby menedżerskie powiązania z klubami, to przynosi wiele korzyści i jest stosunkowo łatwy do zaadaptowania w innych krajach. Polska - naród czterokrotnie liczniejszy od Belgii, mający lepszą piłkarską infrastrukturę - za kilkanaście lat może grać tak, jak ona. Ale do tego potrzeba pieniędzy, których w federacji nie brakuje, wykwalifikowanych i dobrze wynagradzanych trenerów, rozwagi oraz cierpliwości wśród decyzyjnych. Tu pewien postęp widać, ale do belgijskiej rewolucji z początku wieku porównania nie było i nie ma. Dlatego w meczu jest 1:6.

Więcej o:
Copyright © Agora SA