Bolesna lekcja Michniewicza. Nie miał racji. "Kim jesteśmy i gdzie jesteśmy?"

Dawid Szymczak
Reprezentacja Polski przegrała aż 1:6, a najlepszym zawodnikiem i tak był bramkarz Bartłomiej Drągowski. Czesław Michniewicz mówił przed meczem, że Belgowie wykorzystują każdy błąd. Ale to nieprawda. Gdyby faktycznie wykorzystali wszystkie wpadki Polaków, wynik byłby dwucyfrowy. Lekcja jest bolesna, ale po wyciągnięciu wniosków - dalekoidących, sięgających mundialu - może okazać się cenna.

Poziom poczucia wstydu po meczach z gigantami często jest tym pierwszym barometrem. Za Jerzego Brzęczka po spotkaniach z Holandią i Włochami chcieliśmy zapaść się pod ziemię, za Paulo Sousy po remisach z Anglią i Hiszpanią byliśmy dumni. Po meczu z Belgią dominuje akceptacja. Polacy chcieli, nie bali się, ale byli znacznie słabsi i popełnili mnóstwo błędów. Zasłużenie przegrali 1:6. Ostatnimi, którzy tak dotkliwie pokazali im miejsce w szeregu, byli Hiszpanie. Równo 12 lat temu ograli drużynę Franciszka Smudy 6:0, a parę tygodni później cieszyli się z mistrzostwa świata. Lekcja od Kevina De Bruyne i spółki jest równie dobitna i skłania do równie głębokich refleksji. Kim jesteśmy, gdzie jesteśmy i jak powinniśmy grać z najlepszymi.

Zobacz wideo "Nikt z Bayernu nie dzwonił. Lewandowski nie miał pretensji". Rozmowa z Jakubem Kwiatkowskim

Często bardziej niż o wynik chodzi o postawę: odważną i waleczną jak za Sousy albo bojaźliwą i zamkniętą jak za Brzęczka, gdy Polacy już wychodząc na boisko sprawiali wrażenie smutnych i pogodzonych z porażką. Do tego daleko. Michniewicz nie wypuścił na boisko drużyny zlęknionej, która jedynie okupowałby swoje pole karne i modliła się o przetrwanie. Przeciwnie - Polacy wyszli na Belgów z opuszczoną gardą, atakowali wysoko i nadziewali się na kontrataki. Długo mieli szczęście, nie płacili za nieodpowiedzialną grę, bo rywale obijali słupki i nie trafiali w bramkę nawet w doskonałych sytuacjach. Po pół godzinie Polacy prowadzili nawet 1:0 po akcji Zielińskiego, Szymańskiego i Lewandowskiego, którą można oprawić w ramkę. Ale później, zamiast mądrego zarządzania wynikiem, była seria głupich błędów. Po trzecim golu wkradła się rezygnacja, później doszły jeszcze fantastyczne strzały Trossarda i Dendonckera, a w ostatniej akcji trafił Openda.

Pierwszy mecz z gigantem za Czesława Michniewicza i pierwsza porażka. Na jego firmowe zagranie jest za wcześnie

A przecież Michniewicz do takich właśnie meczów miał nadawać się idealnie, bo już wielokrotnie prowadząc zespoły słabsze, przeciwstawiał się lepszym. Dobrą taktyką zasypywał różnice w indywidualnych umiejętnościach piłkarzy. Prowadząc młodzieżówkę ograł Portugalię, Belgię i Włochów, a później w Legii Warszawa pokonał Slavię Praga i Leicester. W wyścigach z szybszymi od siebie wkładał im kij w szprychy. Mecz z Belgią, drugą drużyną w rankingu FIFA, takim wyścigiem był. Ale na razie jeszcze reprezentacja nie gra według jego zasad. Jest naiwna, a nie wyrachowana. Nie imponuje skupieniem, a irytuje niefrasobliwością. W czwartym meczu Michniewicz pierwszy raz przegrywa. Dotkliwie, boleśnie i zasłużenie.

Scenariusz na Belgów był pisany publicznie - przy dziennikarzach obecnych na treningach. Selekcjoner podczas poniedziałkowych zajęć zagonił swoich piłkarzy do wysokiego pressingu. I chęci było widać też w Brukseli - Polacy atakowali Simona Mignoleta równie zacięcie, jak Łukasza Skorupskiego podczas taktycznych zajęć, ale byli w tym za mało skoordynowani i wykładali się na szczegółach, które Belgowie z łatwością wykorzystywali. Niczym surowy nauczyciel odnotowywali każde spóźnienie i nieobecność. Koncert w środku pola grał Kevin De Bruyne. Ale i scenę miał pustą, więc mógł popisywać się do woli. Grzegorz Krychowiak, Szymon Żurkowski i Piotr Zieliński zostawiali mu za dużo miejsca i doskakiwali do niego za późno. Gdyby koledzy wykorzystali chociaż połowę jego dobrych podań, Polacy nie schodziliby na przerwę z remisem, który dawał złudne wrażenie kontroli i kontaktu z rywalem. W rzeczywistości był on na innej planecie. 

Jedyną anomalią w tym meczu był gol dla Polaków. Na plus i do zapamiętania - zgromadzenie blisko siebie Zielińskiego, Szymańskiego i Lewandowskiego, które w przyszłości może dać jeszcze wiele dobrego. Niech się szukają i grają ze sobą jak najczęściej. Widać, że mówią tym samym piłkarskim językiem. Przykre, że reszta nie bardzo potrafi się z nimi dogadać i ich język jeszcze długo nie będzie w kadrze urzędowym.

Polacy ćwiczyli obronę przed rozgrywanymi krótko rzutami rożnymi, ale i tak stracili po nim gola

W przerwie był ten moment, żeby uświadomić sobie, jaka przepaść dzieli Polaków i Belgów. To wtedy trzeba było zdecydować o bardziej zachowawczej grze. I może nawet taki był plan, na co wskazywałaby zmiana Tymoteusza Puchacza na lepiej broniącego Bartosza Bereszyńskiego. Pokrzyżowały go jednak indywidualne błędy - najpierw Lewandowskiego, który stracił piłkę w środku pola, czyli w strefie zakazanej. Michniewicz na poniedziałkowym treningu właśnie na to uczulał swoich piłkarzy. O tzw. "fazach przejściowych", gdy zmienia się drużyna posiadająca piłkę, mówił najczęściej. I Polacy ćwiczyli szybki doskok, a później stopniowe wycofywanie się. Belgowie jednak oporu nie czuli. Atakowali z polotem, napędzani żądzą rewanżu po kompromitacji w ostatnim meczu z Holandią. Eden Hazard, zmęczony kontuzjami, miał mnóstwo czasu, żeby na połowie Polaków odwrócić się z piłką i ruszyć na bramkę. Lewandowski stracił piłkę, ale tę stratę można było jeszcze naprawić, gdyby lepiej ustawiali się środkowi obrońcy. Ich jednak przy belgijskich napastnikach nie było, więc mieli prostą drogę do wyjścia na prowadzenie.

O ile w pierwszej połowie Polakom jeszcze zdarzało się Belgów zaczepić, nieśmiało zaatakować, przeprowadzić jakiś kontratak, a nawet wymienić przed ich polem karnym kilka podań, o tyle po przerwie byli już kompletnie bezradni. Obrońcy popełnili mnóstwo błędów w wyprowadzeniu piłki, pomocnicy schowali się za Belgami, zawodził też Lewandowski, a później odcięty od gry był Adam Buksa. Zespół ratował Drągowski, ale w końcu i on był bez szans. Belgom zaczęło wychodzić wszystko. Kopali i trafiali, jakby to było najłatwiejsze na świecie - Trossard w samo okienko, Dendoncker tuż przy słupku. Inna sprawa, że na krótko rozegrane rzuty rożne Polacy byli uczulani przez Michniewicza na koniec poniedziałkowego treningu. Ćwiczyli dokładnie ten schemat, po których skrzydłowy Brightonu strzelił na 4:1. Zgodnie z założeniami miało do niego doskoczyć dwóch Polaków. Nie było jednak żadnego. A gdy wynik zrobił się hokejowy, Polakom nie udało się go przypudrować. Dobre okazje zmarnowali zmiennicy - Nicola Zalewski, Matty Cash i Buksa.

Lekcję bolesną przekuć w cenną

To była lekcja nadzwyczaj bolesna. Teraz Michniewicz musi zrobić wszystko, by za jakiś czas nazwać ją cenną. Może posłuży na mundialu przy okazji meczu z Argentyną? Może dzięki niej Polacy zagrają mądrzej? Może znajdą sposoby, by postawić się znacznie lepszym rywalom? Michniewicz przecież nie oduczył się tego zasypywania różnic. Być może poległ w pomyśle na ten mecz, może zagrał go zbyt ambitnie? To inny poziom i inna sytuacja, ale przypomina się pierwszy mecz prowadzonego przez Jose Mourinho Realu Madryt z Barceloną. Skończył się wynikiem 0:5. Portugalczyk wykorzystał go, by pokazać piłkarzom, kibicom i władzom - po waszemu nie wyszło, więc gramy po mojemu. I w kolejnych spotkaniach zatrzymywał rywala według własnych zasad - za wszelką cenę, chwilami bandycką grą i głęboką defensywą.

Kilka momentów tego meczu - wyjścia z kontratakami w pierwszej połowie, zdobywanie przestrzeni przez Zielińskiego, prostopadłe podania od Puchacza do Szymańskiego, pewna gra Gumnego czy rozegranie bramkowej akcji - pokazało, że Polacy nie muszą przegrywać takich meczów tak wysoko. Ale być na lekcji to jedno. Wynieść coś z niej - drugie. Sprawdzian już za trzy dni z Holandią. Kolejny - jeszcze bardziej miarodajny, bo znów z Belgią - 14 czerwca. Ostateczny - pod koniec roku w Katarze.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.