W Rosji ich zabrak³o, teraz dali awans reprezentacji Polski. Piêciu wspania³ych

Dawid Szymczak
Z meczu ze Szwecj± p³ynie wiele lekcji: zaciskania zêbów od Glika, radzenia sobie ze z³o¶ci± od Krychowiaka, pokory od Szczêsnego, ambicji od Lewandowskiego i taktyki od Michniewicza. Liderzy reprezentacji Polski wykazali siê na boisku, a pó¼niej ¶wietnie opowiedzieli o swoich wra¿eniach przed kamerami: prawdziwie, konkretnie i niebanalnie.

O ile na mistrzostwach świata w Rosji zabrakło liderów, o tyle przy awansie na kolejny mundial odegrali oni główne role. Żaden się nie schował, gdy potrzebowała go kadra. Wojciech Szczęsny wreszcie wybronił reprezentacji mecz. Kamil Glik znów pokazał, że jest herosem. Grzegorz Krychowiak sportową złość i podrażnioną dumę przekuł w bardzo solidny występ. A Robert Lewandowski w kluczowym momencie okiełznał stres. Na nich wszystkich spoczywała olbrzymia odpowiedzialność. 

Zobacz wideo Ivan zabrał piłkę i uciekł z mamą do Polski. "Syn pyta: mój dom jeszcze stoi?"

Presja była duża również dlatego, że mistrzostwa w Katarze mogą być ich ostatnią tak wielką imprezą. Czesław Michniewicz zdradził zresztą w "Kanale Sportowym", że Szczęsny tuż przed wyjściem na boisko motywował w ten sposób całą drużynę. Narracji nie psuł mu nawet Robert Lewandowski, który dopiero po meczu poprawił go, że akurat on za pięć lat nadal zamierza grać w piłkę. Ale żarty warto odłożyć na bok, skoro tak doświadczeni piłkarze chórem podkreślali, jak trudne było to spotkanie i jakiego wysiłku od nich wymagało. 

Glik miał ten wysiłek wymalowany na twarzy, bo chociaż od początku bolał go mięsień, to rozegrał cały mecz. Ale już po Lewandowskim nie dało się zauważyć większych emocji, gdy przygotowywał się do rzutu karnego. Szczęsny i Krychowiak mają opinię luzaków, a to oni po tym meczu wydawali się najbardziej rozemocjonowani. Wszyscy czterej najpierw bardzo dobrze zagrali w meczu, a później bardzo ciekawie opowiedzieli o nim Jackowi Kurowskiemu, reporterowi TVP Sport.

 

Kamil Glik. Lekcja wytrwałości 

Heroizm Glika rzucał się w oczy od pierwszych minut. Pochopnie zasygnalizował nawet, że konieczna będzie zmiana, ale później zacisnął zęby i dotrwał do końca, choć Michniewicz powiedział później, że żaden inny piłkarz nie wyszedłby z takim urazem nawet na rozgrzewkę. 

- Ból poczułem już po pierwszym kontakcie z piłką. Nie wiem czy w tym sezonie jeszcze zagram. Dwa-trzy tygodnie przerwy to minimum, bo jestem przekonany, że dość mocno naderwałem mięsień. Ciężko mi było w ogóle zagrać piłkę. Wahałem się, czy poprosić o zmianę, ale zostałem i starałem się pomóc drużynie, mimo że byłem sprawny w 50 proc. Mnie poza tym meczem nic nie interesowało. Co jutro, co za tydzień, co za rok. Tylko tu i teraz. To był nasz mecz dziesięciolecia. Wygraliśmy go! - mówił TVP Sport.

Glik to gladiator. Na mistrzostwach w 2018 r. wrócił do gry, choć początkowo żaden lekarz nie dawał mu szans. Tuż przed tym zgrupowaniem, w meczu ligowym, wybił zęby. Jeszcze tego samego wieczoru wstawił nowe i całą historię sprowadził do zabawnej anegdoty, którą opowiadał kolegom z kadry. Ale to gladiator wrażliwy, który czasem płacze na filmach i którego nic nie doprowadza do łez szybciej niż krzywda dzieci. Dlatego kupił tę karetkę, która przywozi chore dzieci z Ukrainy.

- Kibice i dziennikarze znają tylko jakąś cząstkę Kamila. On niespecjalnie lubi się odsłaniać. Podobnie jest w nowym towarzystwie. Na początku też jest dość zamknięty. Tak ma. Sporo w życiu przeszedł, w bardzo trudnym momencie zmarł mu tata. Nie zdążył przyjść na nasz ślub, nie poznał wnuczki. Myślę, że Kamil chciałby, żeby jego tata zobaczył, jak poukładał sobie życie, żeby był z niego dumny. To bardzo wrażliwy człowiek, który potrzebuje dużo czułości i miłości, a przy tym jest niezwykle charakterny - opowiadała Sport.pl jego żona, Marta Glik.    

Wojciech Szczęsny. Lekcja pokory 

To ciekawe, że ten najbardziej niepokorny, mówił o tym meczu i awansie w taki sposób. Na chwilę na bok odłożył żarty i pokazał bardziej wrażliwą stronę. Mówił o uldze i zrzuceniu napięcia. Cieszył się, że wreszcie ma swój mecz, w którym ewidentnie pomógł kadrze i zachował czyste konto. 

- Tak, jeden z moich najlepszych meczów w kadrze. Ale też za dużo tej reprezentacji nie dawałem w ostatnim czasie - tymi słowami zaczął wywiad z Kurowskim. - Troszkę zeszło ze mnie napięcie. Dużo pracuję. Jestem wyluzowany i tego po mnie nie widać, ale czasami siedzi mi w głowie, gdy na czymś bardzo mi zależy, a nie idzie - przyznał.

Tak właśnie jest z reprezentacją Polski. Szczęsnemu bardzo zależało, ale w ważnych momentach nie wychodziło. Aż do ostatniego Euro, co turniej zaliczał jakąś wpadkę. O ostatnich mistrzostwach też nie można powiedzieć, że mu wyszły. Spektakularnego błędu nie popełnił, ale i kompilację ze wspaniałymi interwencjami trudno zmontować. Kibice przez lata mogli jednak odnieść wrażenie, że po nim to wszystko spływa, bo jest cynikiem z dużym dystansem do siebie i świata, przez co potrafi zakpić z sytuacji, którymi inni by się przejęli. Sam wielokrotnie utrwalał taki wizerunek. I to nawet nie do końca tak, że celowo zakładał maskę i grał kogoś, kim nie jest. Bo to o wiele bardziej skomplikowane. Tak starał się to wytłumaczyć jego brat: 

- Wojtek-człowiek i Wojtek-piłkarz stoją blisko siebie. On jako piłkarz nie stara się kreować wizerunku ultraprofesjonalisty. Nie próbuje się wstrzelić w kanon sportowca. Nie ma problemu, żeby pokazać, że ma na coś wywalone. To nie poza, bo w życiu naprawdę tak ma. Ma luz. Nie obchodzi go, że na boisku wpuścił szmatę, nie rozpamiętuje nietrafionej inwestycji. Stało się, analizuje i idzie dalej. Ale porażki oczywiście go bolą. Wojtek jest dla siebie największym krytykiem. Jak wie, że zawalił, to puści sobie taką wiązankę, jakiej nikt by mu nie puścił. Ale jak wie, że coś zrobił dobrze, to nie ma bardziej dumnego pawia od niego. Myślę, że on nie chce udowadniać nikomu z zewnątrz. On chce udowodnić sam sobie, że jest przygotowany. Ma swoje ambicje - mówił Sport.pl Jan Szczęsny. 

- Mało kto wie, że Wojtek więcej czasu niż na treningach spędza na analizie gry: swojej, całego zespołu, następnego przeciwnika, napastników rywala. Każdy mecz analizuje: co można było zrobić lepiej, co zrobił dobrze, co należy zrobić, żeby wyeliminować pewne błędy. I dalej: każdy napastnik ma inny styl gry, inaczej się zachowuje w różnych sytuacjach, inaczej wykonuje rzuty karne. Wojtek chce to wszystko wiedzieć przed meczem. Chce być gotowy na wszystko. Mecze rozgrywa w głowie długo przed pierwszym gwizdkiem. Na najwyższym poziomie praca bramkarza to przede wszystkim praca mentalna, ciągła analiza. Może bramkarzowi bliżej dzisiaj do intelektualisty niż pracownika fizycznego? - zastanawiał się starszy z braci Szczęsnych.

Ale we wtorek Wojciech Szczęsny wypowiadał się inaczej, pokornie wręcz. - Co czuję? Ulgę. Na poprzednie awanse zasłużyliśmy dobr± pracą i solidną grą przez pół roku. Teraz też długo pracowaliśmy, ale gra nie wyglądała świetnie. Trudno mi z czystym sumieniem, że zasłużyliśmy na ten awans, dlatego też czuję ulgę. Zeszło ze mnie napięcie - przyznał.

Grzegorz Krychowiak. Lekcja cierpliwości

Defensywny pomocnik był bardzo zdenerwowany, otworzył się i nie gryzł w język. Zdania, które wypowiedział do kamery, brzmiały jak manifest. - Powiem od serca: gdybym był w pierwszej połowie na boisku, to mówiliby, że z Krychowiaka rezygnujemy, wszyscy by po mnie jechali. Przyszła moda na krytykowanie Krychowiaka, ale dzisiaj odpowiedziałem, że jeszcze się nie skończyłem i będę dalej grał w tej reprezentacji - powiedział. 

Na konferencji prasowej, siedząc tuż obok Czesława Michniewicza, mówił równie szczerze i bezpośrednio. Posadzenie na ławce uderzyło w jego dumę, był zły. Zareagował jednak sportowo. Te emocje zostawił na ławce rezerwowych i po wej¶ciu na boisko zagrał bardzo dobrze: po faulu na nim sędzia podyktował rzut karny, przechwycił wiele piłek i wywalczył sporo fauli, dzięki którym Polacy wybijali Szwedów z rytmu i zabierali im kolejne minuty. Krychowiak uniknął też niebezpiecznych strat, które przytrafiły mu się kilka dni wcześniej w Glasgow, podczas sparingu ze Szkotami. Złość okazała się jego paliwem do lepszej gry.

Robert Lewandowski. Lekcja ambicji

Wykonał już 77 rzutów karnych w karierze, wykorzystał 90 proc., podbiega do piłki w charakterystyczny sposób, dzięki czemu sporo bramkarzy źle odczytuje jego zamiary i rzuca się w niewłaściwą stronę. Czasami wydaje się, że strzela te karne jak robot i choć jest to zadanie stresujące, to dla niego stało się rutyną. Sporo pracował, by tak się stało. Jego przyjaciel, Marek Kalitowicz opowiadał w Sport.pl, jak grupą znajomych pojechali na jego trening w Monachium. Bez śniadania. Zjeść mieli wszyscy razem, już po treningu.

- Trening się skończył, wszyscy piłkarze zeszli, został tylko Lewy z rezerwowym bramkarzem. Strzelał mu karne, a później rzuty wolne. Dobre pół godziny. Krzyczeliśmy, żeby już kończył, bo jesteśmy głodni. Tylko się uśmiechnął, musiał swoje zrobić. Później trochę go ochrzaniliśmy: "Po co ty te karne ćwiczysz, skoro jesteś może czwarty w kolejce? Przed tobą jest Arjen Robben, Thomas Mueller i Frank Ribery". Odpowiedział: "Spokojnie, jeszcze się to przyda" - wspominał. Przydało się. Choć jak przyznaje Lewandowski - był zestresowany.

- To chyba najcięższy karny w moim życiu. Zdawałem sobie sprawę, o co gramy, jakie są oczekiwania i jaki ciężar mają te sekundy, zanim dobiegnę do piłki. Skupiałem się na wykonaniu, ale wiedziałem, ile waży ten karny i co nam może dać. Musiałem to wziąć na swoje barki i dobrze go wykonać. Nie ukrywam, że była po tym karnym wielka euforia, bo wiedziałem, że to będzie pierwszy krok i po golu będzie nam się grało łatwiej. Zieliński strzelił drugiego gola i udało się awansować - opowiadał TVP Sport.

Najczęściej podkreślał jednak, jak wiele jeszcze trzeba poprawić przed mundialem w Katarze. Że można stwarzać więcej okazji, że można lepiej rozgrywać piłkę. Oczywiście, widzą to wszyscy kibice, ale fakt, że jeden z najlepszych piłkarzy świata przypomina o tym tuż po odniesieniu sukcesu, ma swoją wymowę. 

Ciekawe były też jego spostrzeżenia o chowaniu dumy do kieszeni. - Wiedziałem, że muszę wziąć dwóch obrońców na plecy, czasem trochę pocierpieć. Muszę się poświęcić dla drużyny, żeby czasami zyskać trochę czasu i mieć dłużej piłkę. W meczu o taką stawkę nie można być egoistą i patrzeć na siebie, żeby to mi się dobrze grało - mówił.

Czesław Michniewicz. Lekcja taktyki

Trudno zrozumieć sens wszystkich pomeczowych wypowiedzi selekcjonera. Osobiste wycieczki w kierunku nielubianych dziennikarzy były znacznie poniżej poziomu, natomiast taktyczny wykład, który selekcjoner wygłosił na konferencji prasowej, należy docenić. Po Adamie Nawałce, który publicznie nie lubił dzielić się wiedzą i uciekał w okrągłe zdania, po Jerzym Brzęczku, który w wielu pytaniach doszukiwał się ataku i niezbyt ciekawie analizował rozegrane mecze, już Paulo Sousa był miłą odmianą. Mówił konkretnie, wnikliwie opowiadał o meczach, lubił zdradzić swój pomysł na spotkanie i stwierdzić, co udało się zrealizować, a czego zabrakło. Michniewicz to podobny poziom. Lubi dzielić się wiedzą.

Trenerzy często narzekają na nisko poziom eksperckości u dziennikarzy, a jednocześnie są niezbyt chętni, by w wywiadach czy w programach telewizyjnych nauczać. Głos selekcjonera jest najbardziej donośny i może on wpływąć na poziom dyskusji o piłce nożnej w kraju. Michniewicz wydaje się to rozumieć. Zresztą, od lat lubi uchylić drzwi do swojego gabinetu i pokazać, jak analizuje przeciwników i powiedzieć co już o nich wie. Jest też w tym pragmatyzm: dziennikarz, który zrozumie jego pomysł, później rzetelniej oceni efekty.

A tak Michniewicz mówił o meczu ze Szwecją na pomeczowej konferencji:

- Mieliśmy w pewnym momencie taki problem, że Lewandowski i Zieliński ustawiali się równolegle, przez co obrońcy mijali ich jednym podaniem i zagrywali do Kristoffera Olssona, który łatwo podawał piłkę do napastników. W przerwie wpuściliśmy Krychowiaka, więc kazałem Bielikowi grać blisko środkowych obrońców, żeby tych podań nie było. Jak Lewandowski atakował obrońcę, Zieliński musiał być przy Olssonie. Jak Lewandowski nie atakował, musiał kryć Olssona. I gra Szwedów zupełnie się zmieniła, bo nie mogli już grać przez środek. A te mocne podania przez środek są ich wielką zaletą.

- Wiedzieliśmy, jak grają Szwedzi. Mają bardzo dobrych piłkarzy, ale są przewidywalni. Olsson, gdy jest pod presją, od razu gra bardzo dalekie podanie, cały zespół pochodzi do pressingu, napastnicy zostają wysoko i środkowi pomocnicy zbierają "drugą piłkę". To jest bardzo groźne. Jeśli pressowaliśmy któregoś z obrońców, od razu grali długą piłką i mijali linię pressingu. Mijali 4-5 naszych zawodników. Dlatego ważne było, żeby odpowiadać i zbierać "drugie piłki".

- Dejan Kulusevski ustawiony na boku nam pasował, bo grał na odwróconej pozycji. Schodził do środka, żeby mieć piłkę na lewej nodze, a my tam mieliśmy trzech środkowych obrońców. Mieliśmy przewagę. W pierwszych minutach Szwedzi strzelają sporo goli. Kulusevski i Forsberg schodzą do środka i uderzają z dystansu. Jak zobaczyłem, że pada deszcz, uczuliłem piłkarzy, by blokowali wszystkie te próby i nawet ratowali się faulem. Chcieliśmy grać jak najdalej od bramki, na połowie Szwedów, żeby nic złego nam się na początku nie stało. 

- Udawała nam się w tym meczu szybka zmiana kierunku ataku. Rzut karny się z tego wziął. Szwedzi bardzo zawężają pole gry, dlatego w tym tłoku szukaliśmy przerzutu na drugą stronę. Nie zawsze nam się to udawało, ale niemal wszystkie piłki, które przenieśliśmy na drugą stronę, dawały nam okazje. Była taka akcja w pierwszej połowie, że Szymański przerzucił piłkę do Casha i było groźnie. Mam z tego satysfakcję, bo nad tym sporo pracowaliśmy. 

- Polska miała problem na mistrzostwach Europy z piłkami, które Szwedzi rzucali za obrońców, bo obrona stała wysoko. Dzisiaj nie przypominam sobie ani jednej akcji, w której Bielik albo Bednarek musiałby ścigać się z napastnikiem. 

- Bielik grał u mnie w młodzieżówce przeciwko Włochom na podobnej pozycji: trochę był środkowym obrońcą, trochę defensywnym pomocnikiem. Świetnie rozgrywa piłkę, ale Szwedzi przeczytali, że długo ją przyjmuje. Dlatego na niego naciskali. Strata, po której Szczęsny musiał nas ratować, wzięła się z tego, że na Bielika naciskało trzech piłkarzy. Świadomy pressing. W tym momencie Bielik przestał grać i już w pierwszej połowie nie wrócił go gry. W przerwie mu powiedziałem, żeby wracał do stoperów i rozgrywał piłkę twarzą do bramki rywali, żeby nie musiał się z nią odwracać, bo robi to za wolno. I później kilka razy wyprowadził tę piłkę jak Franz Beckenbauer za najlepszych lat.

Wiêcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.