Od lat kręgosłup tej reprezentacji jest taki sam i przebiega przez środek boiska: od Wojciecha Szczęsnego, przez Kamila Glika i Grzegorza Krychowiaka, po Roberta Lewandowskiego. Zmieniają się wszyscy wokoło, ale oni zostają. Czasem niedoceniani i krytykowani. Zastępowani w dyskusjach młodszymi, chwilami odstawiani przez samych selekcjonerów. W meczu prawdy, najważniejszym w tym roku, z niespotykaną od dawna stawką, o być albo nie być w mundialu - prawdopodobnie ostatnim tak wielkim turnieju w ich karierach, sprostali zadaniu.
Później zgodnie podkreślali, że za nimi jeden z najtrudniejszych meczów, w jakim kiedykolwiek grali. A doświadczenie mają przecież gigantyczne - z mundialem, fazą pucharową Euro, najważniejszymi fazami Ligi Mistrzów i spotkaniami decydującymi o krajowych tytułach włącznie. Szczęsny sam przyznał, że od dawna nie wybronił kadrze meczu. Glik dał kolejną lekcję heroizmu, grając półtorej godziny z bólem. Krychowiak był podrażniony, bo - ku uciesze części kibiców - zaczął na ławce rezerwowych, ale zaraz po wejściu na boisko wywalczył rzut karny. I wtedy do piłki podszedł Lewandowski, który dopiero później zdradził, że dawno przed żadnym kopnięciem tak się nie stresował.
Za tą kadrą wyjątkowo burzliwe eliminacje, rozpoczęte rok temu szalonym meczem na Węgrzech, gdy Paulo Sousa zmienił ustawienie, przestawił niektórych piłkarzy na dziwne pozycje, a Glika w ogóle zostawił na ławce rezerwowych, bo kręcił nosem, że jest za wolny. Rzucił go kolegom na pomoc dopiero, gdy przegrywali 0:2. Ale później nie zrezygnował z niego już nigdy. Była też kontuzja Lewandowskiego w meczu z półamatorską Andorą, przez którą trzy dni później nie zagrał z Anglią na Wembley. Było wielkie rozczarowanie podczas Euro. Był świetny mecz z Anglią na Narodowym, jednak po nim Glik został niesłusznie posądzony o rasizm, co trochę tę dobrą grę przykryło. W międzyczasie odbyły się wybory w PZPN, po których to selekcjoner poczuł się ciałem obcym. Gdzieś obok była afera z podsłuchami w federacji. A największe grzmoty dopiero nadchodziły.
Ostatnim meczem eliminacji z Węgrami - bez Lewandowskiego - Sousa zburzył bowiem niemal wszystko, co zbudował. Zamiast autostrady do Kataru, wybrał krętą dróżkę. I nawet przy świątecznych stołach nie posiedzieliśmy spokojnie, bo Portugalczyk, gdy trzeba było już na te wertepy wjechać, zechciał się z kadrą rozstać. Nakłamał i naściemniał tak, że zdziwieni byli wszyscy - od prezesa, przez piłkarzy, po kibiców. I choć czasu było niewiele, to wybory następcy trwały tygodniami. Chwilami bawiły, częściej jednak zatrważały. A gdy Cezary Kulesza w końcu się zdecydował, zaczęła się narodowa dyskusja o setkach rozmów Czesława Michniewicza z szefem mafii piłkarskiej ustawiającej przed laty mecze. Dyskusja potrzebna, dlatego pomeczowe wtręty selekcjonera o "podzieleniu Polski" były niepotrzebne.
Ale kto wtedy - pod koniec stycznia - spojrzał w niebo, stwierdził pewnie, że może się już tylko rozpogodzić. Że pioruny, które miały trzasnąć, już trzasnęły. Ale znów - najgorsze dopiero nadchodziło, bo wojna w Ukrainie wpłynęła również na te eliminacje. I tu wracam do liderów reprezentacji Polski, którzy jeszcze lepiej niż ze Szwecją na boisku, spisali się w ostatnich tygodniach poza nim. Szczęsny bodaj najdosadniej wytłumaczył, dlaczego nie chce grać z Rosją. Glik kupił karetkę, która przywozi z Ukrainy chore dzieci. Krychowiak jako jedyny z polskich zawodników grających w Rosji udostępnił oświadczenie reprezentantów Polski, w którym napisali, że nie zmierzą się z Rosją, a później wyniósł się z Krasnodaru do Grecji. Lewandowski, gdy usłyszał pogłoski o współpracy Huaweia z Rosją, następnego dnia zerwał z tą firmą kontrakt.
I wtedy można było zacząć myśleć o meczu ze Szwedami. Przygotowania byłby ze wszech miar trudne: mało czasu, tylko jeden sparing, raptem kilka treningów, dużo kontuzji. Na zakończenie zamieszanie z Karolem Świderskim, który wyzdrowiał szybciej niż się spodziewali lekarze i zamiast strzelać dla kadry, pięknie trafiał dla amerykańskiego klubu. Gdy rosła presja i emocje, malało zrozumienie dla Michniewicza i piłkarzy. Mogło im nie wyjść. Może nawet rozsądek nakazywałby, że w meczu reprezentacji od lat budowanej na solidnych fundamentach według projektu tego samego architekta, z reprezentacją połączoną w ostatniej chwili trytytkami, powinna wygrać ta pierwsza. Tyle że Michniewicz połączył ją nadzwyczaj sprawnie i udanie, a później mógł polegać na liderach.
Każdy z nich - Szczęsny, Glik, Krychowiak i Lewandowski, ale też Piotr Zieliński, strzelec gola na 2:0 - dodatkowo rozgrywał ze Szwedami swój własny mecz. Cel nadrzędny - ten zespołowy - był oczywisty. Ale Szczęsny grał też o to, by wreszcie mieć w kadrze spotkanie do oprawienia w ramkę i kojarzyć się kibicom pozytywniej niż z błędami na wielkich turniejach. Artur Boruc to bramkarz od Niemców i Austriaków. Łukasz Fabiański - od Szwajcarów. Szczęsny - od wtorku - to bramkarz od Szwedów i awansu na mundial.
Glika akurat, bardziej niż selekcjonerzy, kochają kibice. Na początku nie stawiali na niego Adam Nawałka ani Paulo Sousa, ale obu szybko do siebie przekonał. A ze Szwecją znów uczynił cierpienie pięknym. Jeszcze przed meczem przyjął końską dawkę leków przeciwbólowych, by w ogóle wyjść na boisko. A gdy już w 3. minucie i tak poczuł palący ból mięśnia, zacisnął zęby. Dokończył ten mecz, bo bólu mogą nie zatrzymać proszki i zastrzyki, ale jego upartość i siła woli są niezawodne. Michniewicz powiedział po meczu, że mało który piłkarz z tym urazem w ogóle wyszedłby na rozgrzewkę, tymczasem Glik zagrał półtorej godziny, mając naprzeciw najzdolniejsze pokolenie szwedzkich napastników i w końcówce weterana ulepionego z podobnej gliny co on - Zlatana Ibrahimovicia. Machnął ręką na resztę sezonu, zapomniał o klubie, nie przejmował się, jak bardzo będzie bolało następnego dnia. Liczył się tylko awans.
Dopiero przed kamerami Glik zaczął dywagować, że ten mięsień chyba naderwany, że może w najbliższych tygodniach nie będzie mógł grać. Ale zaraz znów zacisnął dopiero co wstawione zęby, bo poprzednie wypadły mu tuż przed zgrupowaniem, gdy w meczu ligowym wsadził głowę tam, gdzie rywal próbował sięgnąć nogą. - Jakoś będzie - rzucił na koniec wywiadu w TVP.
Krychowiak od lat słyszy, że jest niepotrzebny, a rozwiązaniem całej listy reprezentacyjnych problemów wydaje się odsunięcie go od składu. Gdy pyta się go o tę krytykę, odpowiada zazwyczaj, że tylu selekcjonerów nie mogło się mylić. - Po każdym meczu mówi się, czego Krychowiak nie zrobił, a nie co zrobił - powiedział kiedyś w wywiadzie dla Sport.pl. Prawda jest taka, że ostatni ważny mecz, w którym selekcjoner postanowił go nie wystawiać, odbył się w 2012 r. Od tamtej pory grał zawsze. Lepiej i gorzej. To nie tak, że cała krytyka, która przez lata na niego spadła była niesłuszna, bo ma oczywiste ograniczenia. Ale dyskusja o nim była i jest chwilami histeryczna.
W kluczowym momencie - nie grając od grudnia oficjalnych meczów w klubie, zaczynając pierwszy raz od lat reprezentacyjne spotkanie na ławce - wywalczył rzut karny i wprowadził spokój, którego nie dawał ukarany żółtą kartką Jacek Góralski. Nie tracił piłki, choć tego po meczu ze Szkocją obawialiśmy się najbardziej. Odbierał ją i mądrze przetrzymywał. Krychowiak to mistrz grania pod faul, co przy jednobramkowym prowadzeniu jest nieocenione. Po meczu, przed kamerami, dał z kolei wykład, jak urażoną dumę zamienić w paliwo.
I Lewandowski, który - czy to z Sousą, czy samodzielnie - podjął decyzję, że z Węgrami nie zagra, miał wyciągnąć reprezentację z opresji, a sobie dać jeszcze jedną szansę w mundialu. Nie zachwycamy się tym kopnięciem z karnego, ani tym jego autorskim podbiegnięciem do piłki. Zachwycamy się siłą jego spokoju. Z każdą upływającą sekundą leżąca na wapnie piłka stawała się coraz cięższa, Robin Olsen rósł, a bramka malała. A po nim nawet nie było widać nerwów. Głęboki wdech, ostatnie spojrzenie w stronę bramki, gol. Jak zwykle, bo przecież wykorzystał 90 proc. rzutów karnych w karierze. Dopiero później zdradził, że to była jedna z najtrudniejszych jedenastek, jakie wykonywał.
Ale Lewandowski to nie tylko ten gol. To harówka, to wiele wygranych pojedynków z obrońcami, to mądre przetrzymywanie piłki, to oddziaływanie na zespół w niemal każdym sektorze boiska. Wielu polskich piłkarzy należy pochwalić za mecz ze Szwecją, ale wciąż jesteśmy reprezentacją Roberta Lewandowskiego, w pełni od niego zależną.
To awans wyszarpany przez piłkarzy i wymyślony przez Michniewicza. Nie po pięknym meczu, ale z pięknym cierpieniem Glika. Nie po spokojnym meczu, ale ze spokojem Krychowiaka. Nie po idealnej grze, ale z idealnymi interwencjami Szczęsnego. Na tym jednak nie można poprzestać, bo to pokolenie zasługuje na jeszcze jeden wspaniały moment w reprezentacji i na powrót z mundialu znacznie szczęśliwszy niż z Rosji. Ale żeby to wszystko się spełniło, trzeba grać zdecydowanie lepiej.
Do mistrzostw pozostaje niecałe osiem miesięcy, sześć meczów w Lidze Narodów z mocnymi przeciwnikami. To czas, by zrobić krok naprzód, by się lepiej rozumieć, by nie panikować, by zdjąć już trytytki i wylać fundament. By każdy z reprezentantów w listopadzie był lepszym piłkarzem niż w marcu. A tutaj najlepszym przykładem jest z dnia na dzień lepszy Lewandowski.
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!