PZPN zrobił to, co najlepsze kadry robią od lat. Wracamy do światowego nurtu

Kacper Sosnowski
Polska niedawno przekonała się, że choć to, co z zagranicy czasem nęci i błyszczy, to wcale nie musi działać. Po efemerydzie, jaką był Paulo Sousa, na czele kadry znów staje Polak. Ale to trend - najlepsze reprezentacje od lat stawiają wyłącznie na swoich.

"Takiej pustki w kadrze nigdy nie było" - usłyszeliśmy o jedenastomiesięcznej kadencji Paulo Sousy w reprezentacji. To podsumowanie minionego roku, w którego czasie Portugalczyk spędził w związkowych gabinetach ponoć tylko sześć dni. Czas pandemii, praca online, monitoring zawodników za granicą, mała liczba kadrowiczów z ekstraklasy – wszystkie te argumenty Portugalczyk powtarzał wielokrotnie. - Przecież większość naszych piłkarzy gra za granicą, a ja muszę ustalać priorytety - słyszeliśmy na konferencjach. 

Zobacz wideo Kulesza: Ci trenerzy, których bym chciał, są nieosiągalni. Mają kontrakty

Priorytety Sousa ustalał po swojemu, a na koniec okazało się, że nagle najważniejsze jest dla niego brazylijskie Flamengo. Polska została bez trenera, a prezes Cezary Kulesza rozpoczął poszukiwania człowieka, który w dwa miesiące ogarnie kadrę przed najważniejszym meczem - oby meczami - tego roku. W przekonaniu wszystkich w takiej sytuacji trzeba było postawić na rodaka. Padło na Czesława Michniewicza. Co jeśli sytuacja byłaby jednak inna? Gdyby prezes miał dużo czasu na wybór, nie goniły go mecze o być albo nie być na MŚ w Katarze? Może wtedy najlepszym wyborem i tak byłby Polak?

Europa stawia na swoich

Najpierw liczby. W pierwszej dwudziestce reprezentacji narodowych z rankingu FIFA znajdziemy tylko dwie, które mają trenerów z zagranicy. To liderujący Belgowie, którzy współpracują z Hiszpanem Roberto Martinezem, i Meksykanie prowadzeni przez Argentyńczyka Tatę Martino. Z wszystkich 16 europejskich drużyn z pierwszej trzydziestki tego rankingu (Polska jest 27.) obcokrajowiec pracuje tylko z jedną - chodzi o wspomnianą już Belgię.

Wszyscy rywale biało-czerwonych w tym roku (oprócz Belgii) też mają za szkoleniowca-rodaka. To oznacza, że z Michniewiczem najpierw przywita się Walerij Karpin (Rosja), a potem - miejmy nadzieję - Janne Andersson (Szwed) lub Jaroslav Silhavy (Czechy). W Lidze Narodów oprócz wspomnianego już Martineza czekają nas mecze z Walią (Robert Page) i Holandią, której przewodzi Luis Van Gaal. Co ciekawe nawet Rosjanie, którzy kilka lat temu chętnie korzystali z Holendrów czy Włocha, najwięcej satysfakcji mieli z pracy rodaka - Stanisława Czerczesowa.

Sport.pl LIVE na żywo od 20.00. Specjalna rozmowa z Czesławem Michniewiczem

 

Oczywiście, im dalej w rankingu FIFA oraz im w teorii słabsze reprezentacje, tym liczba pracujących w reprezentacjach obcokrajowców wzrasta, ale wcale nie wyraźnie. Na uwagę zasługuje jeden szczegół. W zdecydowanej większości reprezentacji, które korzystają z zagranicznych posiłków szkoleniowych, pracują dobrze im znani trenerzy. Patrząc po tych mocniejszych - Austrię prowadzi Niemiec Franco Foda, który najpierw grał w Austrii jako piłkarz, a potem przez niemal dwie dekady pracował w Sturmie Graz. Podobnie jest też z Marco Rossim, Włochem, który niemal od dekady zajmuje się klubową piłką na Węgrzech.

- Węgrzy traktują go jak swojego. Nigdy nie słyszałem, że ktoś narzeka, że go nie ma. Pamiętam, że jak jakiś czas temu selekcjonerem reprezentacji był Lothar Matthaeus, to on też mieszkał w Budapeszcie, nawet żonę sobie znalazł na Węgrzech. Budapeszt jest atrakcyjnym miastem - uśmiecha się hungarysta Michał Listkiewicz, były prezes PZPN, który zatrudniał w reprezentacji Polski Leo Beenhakkera.

Belgijski bufor bezpieczeństwa

Skoro sporo było już o pracującym w Belgii Martinezie, to warto podkreślić, że jest on przeciwieństwem Sousy, a i państwo, w którym pracuje, jest specyficzne. - Belgia to dziwny kraj – stwierdził nawet kiedyś jej bramkarz Thibaut Courtois. – Jesteśmy jednocześnie Flamandami, Francuzami i Niemcami - wyjaśniał. Część piłkarzy posługujących się tylko językiem francuskim (np. Eden Hazard czy Axel Witzel) nie rozumie mówiących po flamandzku kolegów. To rodziło i dalej rodzi sporo problemów, również na konferencjach prasowych i oficjalnych spotkaniach. Dlatego sporo osób cieszyło się, że w 2016 r. trenerem został anglojęzyczny Hiszpan, który pozwala omijać międzykulturowe językowe i historyczne napięcia. To, że nie mówił ani po francusku, ani po niderlandzku traktowano jako plus.

Warto jednak dodać, że Martinez jest bardzo zaangażowanym trenerem. Jeśli w siedzibie PZPN pokój sztabu kadry za kadencji Sousy stał wiecznie pusty, to Hiszpan mieszka w Brukseli, gdzie jest siedziba federacji. Chociaż więcej reprezentantów kraju gra za granicami, na meczach belgijskiej ekstraklasy jest częstym gościem. Martinez poza funkcją selekcjonera jest również dyrektorem technicznym federacji, stara się wspierać jej rozwój, doradza, jest aktywny i pracuje już z "Czerwonymi Diabłami" ponad pięć lat.

Jeśli popatrzymy na inne reprezentacje, nawet te z odleglejszych zakątków świata, to uwagę zwraca, że dobierani do nich zagraniczni selekcjonerzy są dla swego pracodawcy w pewien sposób bliscy. Znów patrząc od góry rankingu FIFA - Chorwat Dragan Skocić, nim został selekcjonerem Iranu, najpierw pracował w tym kraju w czterech różnych klubach. Mieszkał tam przez siedem lat.

Peru, które za selekcjonera wzięło Argentyńczyka Ricardo Gareca, też znało go z pracy w rodzimej lidze. Zresztą w obu krajach mówi się językiem hiszpańskim. Podobnie jest też w Chile i Urugwaju, a trenerem tego pierwszego kraju jest właśnie Urugwajczyk Martin Lasarte, który - co nie jest zaskoczeniem - też przez kilka lat pracował przy chilijskim futbolu.

Kulturowa i językowa bliskość

Zdaniem Listkiewicza, choć czas zachwytu tym, co z zagranicy nieco już minął, ten czynnik wspólnej kultury wciąż jest ważny. - To, co zrobił Sousa, wiele ludzi piłki zniechęciło do trenerów z zagranicy. Też słyszałem już hasła "Nigdy żadnego Portugalczyka". Przypominam jednocześnie, że Czerczesow w Legii, trener bliższy nam kulturowo, zaaklimatyzował się u nas znakomicie. Na pierwszej konferencji powiedział zresztą "Cześć, jestem Staszek" i nie było to na pokaz - mówi Listkiewicz, który zauważa, że osobom ze wschodu jest u nas łatwiej. Choć wiele zależy też od osobowości.

- Holender Leo Beenhakker był w pewien sposób "polski". Chętniej przebywał w naszym kraju niż u siebie. Jego żona, Belgijka, jak do nas przyjechała, była zauroczona Polską, pokazaliśmy jej Kraków i Wieliczkę. Trener stwierdził, że jak się żonie podoba, to on tu zostaje – dodaje Listkiewicz.

- U nas to chyba przetrwało głównie w siatkówce. W futbolu była ekscytacja zagranicznymi szkoleniowcami za wczesnego Beenhakkera, ale ten późniejszy Beenhakker tę piękną historię trochę zepsuł. Myślę, że teraz u nas jest w kulturze chęć do wspierania tego, co polskie, pokazania, że to, co nasze, nie jest gorsze. Dlatego osoby z zagranicy, które u nas pracują, muszą się bardziej starać. Nie deklaracjami, ale czynami – puentuje Listkiewicz.

Sousa mówiący o tym jak bardzo związany jest z Polską, cytujący Jana Pawła II, zapewniający w grudniu, że idziemy "razem do Kataru" i przekonujący w styczniu w brazylijskiej telewizji o "uczciwości i szacunku okazywanym Polsce", brzmi jak dobry handlowiec, który sprzedaż garnków ma opanowaną do perfekcji pod każdą szerokością geograficzną.

Ale, jak widać, niezależnie od szerokości geograficznej trend w światowej piłce jest jasny - selekcjonerami są trenerzy rodzimi lub tacy, którzy zżyli się z danym krajem. Biorąc Czesława Michniewicza, wracamy do głównego nurtu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.