Wszystko wskazuje na to, że Adam Nawałka zostanie nowym selekcjonerem reprezentacji Polski i poprowadzi ją w barażach o mundial w Katarze. Wróci do pracy w PZPN po trzech i pół roku. Mimo że pożegnał się fatalnym występem na mistrzostwach świata, a następnie nie wyszło mu w Lechu Poznań, dla Cezarego Kuleszy jest opcją najbezpieczniejszą i najmniej ryzykowną. Dopasowaną do okoliczności. Ale znajomość piłkarzy i reprezentacyjnych realiów to jedno. W szerszej perspektywie ważniejsze może być wyciągnięcie wniosków z ostatnich niepowodzeń i doszukanie się mankamentów w swojej pracy. Zarówno w ofensywie, jak i defensywie.
Perfekcjonizm Adama Nawałki, z którego selekcjoner słynął, z czasem częściej był obśmiewany niż podziwiany. Gdy odszedł z reprezentacji Polski, Mateusz Klich porównał go z nowym selekcjonerem: "Jerzy Brzęczek nie nosi szaliczków". Dla kadrowiczów ta prostota i nieskomplikowanie były miłą odmianą. A Nawałka ze swoimi wszystkimi wymysłami wylądował w Poznaniu. I jeszcze dokręcił śrubę. W Lechu pracował tylko cztery miesiące, poprowadził go w zaledwie 11 meczach, ale anegdot i opowiadanych z przymrużeniem oka historii zostawił po sobie tyle, jakby był tam całe lata.
W tureckim Belek, gdzie Lech od lat przygotowuje się do rundy wiosennej, jeszcze po roku pracownicy klubu wskazywali palcem na "stolik Nawałki". Trener upatrzył sobie miejsce przy hotelowym barze i spędzał tam ze sztabem całe noce. Dyskusje o tym, którzy piłkarze powinni współdzielić ze sobą pokoje, nie miały końca. Trenerzy analizowali: "Ten zawodnik jest gadatliwy, więc damy go do mruka, by go rozruszał. A ten charakterologicznie pasuje do tego".
Nawałka wstawał przed wszystkimi i kładł się spać po wszystkich. Asystenci musieli się dostosować.Ci, którzy pracowali z nim w reprezentacji, byli już przyzwyczajeni. Natomiast trenerzy dołączeni do sztabu przez władze Lecha, niekiedy łapali się za głowy, jakich absurdów dotyczą dyskusje. Sprawą fundamentalną było bowiem położenie sztucznej trawy na krótkim odcinku między hotelem a boiskiem, by piłkarze nie musieli chodzić po betonie.
Władze Lecha starały się sprostać wymaganiom trenera. Wybierały więc hotele tak duże, by cała drużyna spała na jednym piętrze - rozmieszczenie ich na dwóch piętrach absolutnie nie wchodziło w grę. Na mecze wyjazdowe za autobusem z drużyną jechał samochód z rowerami stacjonarnymi, które czasami nawet nie były używane, ale Nawałka lubił tę formę treningu. Na stadionie Lecha wymieniona została murawa, która później była przycinana z dokładnością co do milimetra. Podczas zgrupowania w Opalenicy, gdy trawy nie dało się polać, bo zamarzły rury, wezwano straż pożarną. Przyjechała i podlała boisko, bo trawa musiała być mokra niezależnie od warunków.
Dziennikarze serwisu Meczyki.pl podali, że w szatni w Gliwicach Bogdan Zając, asystent Nawałki, musiał mierzyć głębokość szafek. Nie wiadomo, czy to w nich trener doszukiwał się przyczyn porażki. My słyszeliśmy, z jaką troską Zając dbał o komfort swojego szefa. W autobusie miał dopytywać, czy nie przynieść Nawałce koca, by okrył sobie nogi. Nie dodało mu to powagi w oczach piłkarzy. Skoro już o autobusie - słynny zakaz zawracania, który obowiązuje wszystkich kierowców wożących Nawałkę, funkcjonował również w Lechu. Według trenera zawracanie przynosi pecha. Gdy przed meczem w Zabrzu kierowca przegapił tymczasowy wjazd na przebudowywany stadion, wyjątku nie było. Piłkarze musieli przejść spory kawałek.
Nawałka bardziej niż o ich nogi dbał o swój wizerunek. Gdy wysiadał z samolotu, a jeden z fotografów zrobił mu zdjęcie, poprosił, by je usunął. Był zmęczony podróżą, nie wyszedł korzystnie. - Własny wizerunek był u niego na pierwszym miejscu. Z salonu modowego przychodziły bardzo wysokie faktury - słyszymy przy Bułgarskiej. Dość szybko te wymagania Nawałki stały się męczące dla wszystkich: od ogrodnika, po kierownika. A wysiłku nie rekompensowały wyniki.
Już pod koniec pracy z kadrą Nawałka miał pozostawać głuchy na opinie innych i zatracić się w przekonaniu o własnej nieomylności. Zderzenie z ligową rzeczywistością okazało się bolesne. Zresztą, nie Nawałka pierwszy wracał z reprezentacyjnych salonów i zderzył się ścianą. Większość to przerabiała - od Jerzego Engela, przez Pawła Janasa, po Franciszka Smudę. Waldemar Fornalik też rozkręcił się dopiero po czasie. Bo bycie selekcjonerem zmienia trenera. Co innego mieć kontakt z piłkarzami raz na kilka, a czasem kilkanaście tygodni, co innego zarządzać nimi dzień w dzień. Tym bardziej - jak Nawałka w Lechu - w środku kryzysu.
Zalety trenera stały się wadami, bo to, co dało się wytrzymać przez kilka dni na zgrupowaniu reprezentacji, w codziennej pracy było nie do zniesienia. Nawałka pojawił się przy Bułgarskiej, by zagonić piłkarzy do pracy, nie dać sobie wejść na głowę i uporządkować zespół. Miał skrócić smycz i rządzić twardą ręką. Mieć większy autorytet niż jego poprzednik - Ivan Djurdjević. Tyle że piłkarze szybko odnieśli wrażenie, że Nawałka buduje ten autorytet w sposób sztuczny. Kolejnymi zakazami i nakazami.
Zawodnicy mieli być w klubie od rana do późnego popołudnia. Wielu z nich uznało jednak, że to sztuka dla sztuki. Kolejne wymaganie, które nie poprawia formy i gry zespołu. Już po kilku tygodniach jeden z podstawowych piłkarzy narzekał: "Nawet w juniorach nie miałem tak słabego trenera". Zajęcia miały być głównie taktyczne, monotonne i nudne. "Trenujemy na stojąco, nie biegamy i później widać to w meczu" - można było usłyszeć. "Zdarzały się treningi, na których przez półtorej godziny dwa razy dotykałem piłkę" - opowiadał jeden z ofensywnych zawodników.
Pojawiły się żarty, że Nawałka zaplanował i zorganizował wszystko, tylko nie grę swojej drużyny. Prowadził ją w 11 meczach (bilans 5-1-5) i w żadnym nie było widać, żeby miała jasny pomysł na to, jak chce grać. Trener podejmował trudne do wyjaśnienia decyzje. Sam na większość pytań o wybór konkretnych zawodników odpowiadał: "Widzę piłkarzy na treningach, to ma duży wpływ".
To na treningach miejsce w pierwszym składzie wywalczyli Nikola Vujadinović, Piotr Tomasik, Maciej Gajos i Rafał Janicki, czyli piłkarze, na których władze Lecha postawiły już krzyżyk i których dzisiaj już w klubie nie ma. Nawałka - przeciwnie. Stawiał na nich tak konsekwentnie, jakby chciał zapracować na opinię magika, który odczaruje piłkarzy już straconych. To byłoby spektakularne - gdyby się udało.
W rzeczywistości o żadnym z piłkarzy nie można powiedzieć, że coś zyskał pod okiem Nawałki. Lech nie zaczął grać bardziej ambitnie czy pomysłowo. Trudno powiedzieć nad czym zespół pracował podczas zgrupowania w Belek, gdzie przegrał cztery z pięciu sparingów, a później formę z tych meczów przeniósł na ligowe boiska. Lepsze wyniki odnosił przed obozem niż po nim. Możliwe, że Nawałce zabrakło czasu, by wyraźniej wpłynąć na zespół. Ale to sam Nawałka - kolejnymi wymaganiami, które szefowie uznawali za bezsensowne - zmniejszał ich cierpliwość.
Relacje między władzami a trenerem od początku były napięte. Zaczęło się jeszcze podczas negocjacji, podczas których - łagodnie mówiąc - nie było chemii, ale udało się dogadać. Lech był pod ścianą. Nie wyszło mu z trenerem-wychowankiem, więc zaprosił największą trenerską gwiazdę. - Miotaliśmy się - przyznał później prezes Piotr Rutkowski.
Jeszcze gorzej było zimą, gdy trzeba było porozmawiać o transferach. Klub chciał kupować, trener natomiast wolał pracować zawodnikami, których miał. Uznał wzmocnienia za niepotrzebne, nie chciał Zorana Arsenicia ani Jesusa Imaza z Wisły Kraków. Działacze usłyszeli, że defensywa jest obstawiona, a na pozycji Hiszpana gra już Joao Amaral. Później na konferencji trener powiedział, że nie zadowala się "półśrodkami" i woli zaoszczędzone pieniądze wydać latem. Ale ledwie doczekał wiosny.
Nawałka chciał przedłużyć umowy Gajosa, Trałki, Vujadinovicia i Janickiego, czyli piłkarzy, których klub wytypował do odejścia. Trener nie chciał kadrowej rewolucji, do której absolutnie przekonane były władze (i do której latem doszło - już bez Nawałki). Działaczy irytowało też odsunięcie od gry Kamila Jóźwiaka czy Joao Amarala.
Gdy media poinformowały o planowanej latem czystce, klub nie zaprzeczył tym informacjom. Musiał się z nimi skonfrontować sam Nawałka na konferencji prasowej. Trener zrobił unik mówiąc jedynie, że "faktów medialnych" komentował nie będzie. A na następny mecz wystawił skład złożony głównie z piłkarzy niechcianych przez władze. Pojawił się zatem wyciągnięty z rezerw Radut i niegrający od kilku meczów Janicki, Trałka, Gajos, Vujadinović oraz Tomasik. To było jak tupnięcie nogą i wykrzyczenie "To ja rządzę drużyną". Dzień później został zwolniony. I to z kolei było jak odpowiedź: "A my rządzimy klubem".
Od tamtej pory Nawałka nie pracował i niezbyt często udzielał się w mediach. Za to o rozstaniu z nim jeszcze długo mówili szefowie Lecha. Uważają, że zatrudniając go, popełnili błąd. Był symbolem ich pogubienia i pójścia na łatwiznę. Nawałka był już wtedy lepszym selekcjonerem niż trenerem. Rozpieszczonym przez PZPN człowiekiem tracącym energię na poboczne sprawy. Wigoru miał za to mnóstwo, pracował non stop, jednak treningi organizował bardziej reprezentacyjne niż klubowe.
Nie są to najgorsze informacje dla Cezarego Kuleszy. Szefom i piłkarzom łatwiej wytrzymać z Nawałką, widząc się raz na parę miesięcy, przez kilka dni, niż codziennie w klubie. Przede wszystkim jednak następca Paulo Sousy jest człowiekiem inteligentnym, a tacy zazwyczaj wyciągają wnioski z własnych porażek.