Miało być przypieczętowanie awansu do baraży, radość i względny spokój przed marcowymi meczami, a była taka sobie atmosfera przed, w trakcie i po meczu. Szczególnie niezręcznie zrobiło się po ostatnim gwizdku, kiedy piłkarze Paulo Sousy chcieli podziękować kibicom za doping. Ostatecznie nawet nie zbliżyli się do trybun, bo z każdej strony odpychały ich gwizdy. Pierwsza porażka reprezentacji na Stadionie Narodowym od marca 2014 roku - od towarzyskiego spotkania ze Szkocją (0:1) - wyraźnie zdenerwowała kibiców.
- No co ty robisz!? - wydawało się, że właśnie taki był przekaz Sousy, który już w 7. minucie głośno krzyczał i szeroko rozkładał ręce przy linii bocznej. Do tego portugalski selekcjoner już nas przyzwyczaił - w trakcie poprzednich meczów eliminacji, ale także podczas Euro 2020, wielokrotnie krzyczał na swoich piłkarzy, gdy ci posiadali piłkę, ale nie przesuwali wystarczająco szybko akcji do przodu.
Tak samo było w poniedziałek na Stadionie Narodowym, gdzie Sousa już na samym początku meczu miał pretensje do linii obrony - m.in. do Pawła Dawidowicza, Tymoteusza Puchacza, ale przede wszystkim do Jana Bednarka, bo to on najpierw zagrał w poprzek, a po chwili - gdy znowu dostał piłkę - wycofał ją w kierunku bramkarza.
W poniedziałek Bednarek nie tylko kopał piłkę, ale też dużo gestykulował, machał rękami, bił brawo i podpowiadał kolegom z drużyny. Widać było, że pod nieobecność Kamila Glika próbuje wcielić się w jego rolę, chce dyrygować całą linią obrony.
Ale bura od Sousy z początku meczu też chyba pomogła, bo w kolejnych minutach Bednarek, kiedy tylko mógł, zagrywał piłkę do przodu. Jak w 18. minucie, kiedy najpierw przerwał akcję rywali w okolicach środka boiska. Przechwycił piłkę i szybko zagrał ją w kierunku Krzysztofa Piątka, a po chwili znalazł się jeszcze w polu karnym i niewiele brakowało, a sam by pokonał węgierskiego bramkarza.
- Nie gwiżdżemy, nie gwiżdżemy - krzyczeli do siebie polscy kibice, kiedy z głośników poleciał węgierski hymn. To niespotykana sytuacja, bo gwizdów praktycznie nie było. A jak się pojawiały - na chwilę - to były naprawdę sporadyczne, pojedyncze. A już na pewno nie takie, jak miesiąc temu w Tiranie, gdzie albańscy kibice buczeniem i gwizdami próbowali zagłuszyć wszystkie zwrotki Mazurka Dąbrowskiego.
"Więcej treści sportowych znajdziesz też na Gazeta.pl"
Ale przecież w końcu zwykło się mówić, że "Polak i Węgier to dwa bratanki" i pewnie stąd ta wewnętrzna mobilizacja kibiców. W poniedziałek to braterstwo było słychać na wypełnionym Stadionie Narodowym, choć trzeba przyznać, że jeszcze na niespełna godzinę przed meczem trybuny świeciły pustkami, nie były zapełnione nawet w połowie.
- Fantastyczna biało-czerwona publiczność, jesteście tutaj? - zagajał przed meczem spiker. I ta publiczność w końcu się pojawiła, w trakcie meczu był już komplet. Ale w poniedziałek kibice wyjątkowo wolno rozkręcali się z dopingiem. I wyjątkowo późno pojawili się na stadionie, bo dopiero, kiedy spiker zapowiadał węgierski hymn, na trybunach zaczęły znikać ostatnie prześwity i wolne krzesełka.
"My chcemy gola" - krzyknęli polscy kibice najpierw w 11., a później w 26. minucie. Bramki domagali się także po przerwie - w 53. i 58. minucie. Starali się też wspierać zespół dopingiem, ale kiedy w 37. minucie Andras Schafer pokonał Wojciecha Szczęsnego, na stadionie zapanowała absolutna cisza. Nie było słychać nawet węgierskich kibiców, którzy co prawda mieli oficjalny zakaz i nie mogli pojawić się na meczu w Polsce, ale było ich wcześniej i widać, i słychać.
Gola Schafera jednak nie świętowali, wkleili się w tę ciszę. Może właśnie z szacunku do polsko-węgierskiej przyjaźni. A może po prostu dlatego, że nic już im ten gol nie dawał - Węgrzy szanse na zajęcie drugiego miejsca w grupie stracili już w październiku, po drugiej porażce z Albanią. W przeciwieństwie do Polski, której ten stracony gol mógł zabrać rozstawienie w barażach. A oprócz tego rozdrażnił kibiców, bo choć do końca pierwszej połowy sporadycznie podrywali się z dopingiem, to jednak schodzących na przerwę piłkarzy Sousy żegnali głośnymi gwizdami.
Jeden niecelny i zero celnych strzałów do przerwy. Po przerwie - trzy celne i trzy bramki. To statystyki z pierwszego meczu z Węgrami, marcowego debiutu Sousy jako selekcjonera reprezentacji Polski, który skończył się wynikiem 3:3.
- Wszyscy pamiętamy, co wydarzyło się wtedy w Budapeszcie. W niektórych momentach traciliśmy kontrolę nad spotkaniem, nie funkcjonowała zbyt dobrze organizacja gry po stracie piłki, mieliśmy kłopoty z przejściem z obrony do ataku. Potrafiliśmy jednak też odrobić dwubramkową stratę, a potem jeszcze doprowadzić do remisu. Dziś jesteśmy nie tylko lepsi jako drużyna, ale poszczególni piłkarze też rozwinęli się przez te osiem miesięcy - przekonywał w niedzielę Sousa.
Osiem miesięcy temu Portugalczyk w debiucie nie przegrał z Węgrami dzięki zmianom - w drugiej połowie wpuścił na boisko m.in. strzelców goli: Kamila Jóźwiaka, Krzysztofa Piątka oraz Glika, który uspokoił grę w obronie. W niedzielę z tej trójki mecz od początku zaczął tylko Piątek. Glik całe spotkanie spędził na trybunach, a Jóźwiak wszedł po przerwie. Może nie strzelił gola i nie miał asysty, ale to on w 61. minucie wywalczył rzut rożny, z którego dośrodkował inny rezerwowy - Piotr Zieliński, a gola na 1:1 strzelił Karol Świderski.
"Jeszcze jeden" - krzyczeli później kilkukrotnie kibice. I ten jeszcze jeden gol padł. Ale dla reprezentacji Węgier (Daniel Gazdag, 80. minuta), która w poniedziałek, w ostatnim meczu eliminacji, wygrała 2:1. To dopiero druga porażka Polski - nie licząc wspomnianego towarzyskiego meczu ze Szkocją - w eliminacjach na Stadionie Narodowym. Pierwsza miała miejsce jeszcze dawniej. Za selekcjonera Waldemara Fornalika - w marcu 2013 roku, kiedy kadra w el. do MŚ przegrała 1:3 z Ukrainą.