Ależ reakcja Polaków! Nagle wszyscy ruszyli w szale. Sousa szefem

Dawid Szymczak
"I got a feeling, that tonight's gonna be a good night!" - o przeczuciu, że dzisiejsza noc będzie dobra, śpiewał tuż przed wyjściem piłkarzy na boisko amerykański zespół Black Eyed Peas. I rzeczywiście była dobra, nawet bardzo, bo Polska zremisowała z Anglią 1:1. Spostrzeżeniami ze Stadionu Narodowego dzieli się Dawid Szymczak, dziennikarz Sport.pl.

- Spotkanie potrwa jeszcze przynajmniej cztery minuty! - wlał nadzieję stadionowy spiker. Kibice zaczęli dopingować jeszcze głośniej, a Polacy odważniej ruszyli w pole karne Anglików. Gdy piłka w doliczonym czasie gry wpadła do siatki, cały sztab reprezentacji Polski biegł do narożnika razem z piłkarzami: rezerwowi, rzecznik prasowy, asystenci Paulo Sousy, fizjoterapeuci. Wszyscy w szale.

Zobacz wideo Z kim Polacy zagrają o półfinał ME? "Vital mi coś przebąknął"

Po tym wybuchu radości zaczęło się wyczekiwanie. - Kto strzelił? - niosło się po trybunie prasowej. Zamieszanie w szesnastce Anglików było bowiem tak duże, że trudno było dostrzec, kto trafił piłkę głową. A gdy w końcu na telebimach pokazała się twarz Damiana Szymańskiego, kibice ryknęli jeszcze głośniej, a część dziennikarzy zaczęła śmiać się w głos. Co za historia! Ależ nosa miał Paulo Sousa! Raz, że dowołał Szymańskiego w miejsce kontuzjowanych środkowych pomocników, a dwa, że wpuścił go na boisko w tak wymagającym meczu.

"Mecze z Anglią są jak pierwszy samochód"

- Czuć magię! U nas w domu mecze z Anglią zawsze były traktowane wyjątkowo. Chyba były nawet ważniejsze niż te z Niemcami - opowiada spotkany pod Stadionem Narodowym pan Robert, rocznik 1982. - Dobry dla polskiej piłki - jak sam podkreśla. - Ojciec żył Janem Tomaszewskim, ja załapałem się na gole Marka Citki, Jerzego Brzęczka, pamiętam też ładne trafienie Tomasza Frankowskiego. To wszystko było w przegranych meczach, a i tak się pamięta. Teraz wziąłem syna, też będzie miał wspomnienia. Każde pokolenie ma swój mecz z Anglią. Mój to ten z golem Citki. To trochę jak z pierwszym samochodem. Pamięta się na zawsze - twierdzi. - Kibic zawsze wierzy! Z Albanią i San Marino nie było idealnie, ale najważniejszy jest wynik. Mam nadzieję, że mój jedenastoletni syn zobaczy historyczny mecz, że ten Lewandowski będzie dla niego, jak Tomaszewski dla mojego ojca - mówi.

 

Pierwsze "Polska, biało-czerwoni!" kibice wykrzyczeli równo godzinę przed meczem. Murawa była jeszcze pusta, zdecydowana większość krzesełek też, a i tak zrobiło się dość głośno. Kto był już na stadionie, skandował. A chwilę później na telebimach kibice zobaczyli gola Kamila Glika z ostatniego meczu Polska - Anglia na Narodowym. Zareagowali nieśmiałymi brawami, zaserwowanymi jakby na rozgrzewkę. Głośniej zrobiło się, gdy spiker, podając podstawowe przedmeczowe informacje, wspomniał, że Robert Lewandowski z sześcioma golami jest tuż za Memphisem Depayem i Aleksandarem Mitroviciem w klasyfikacji najlepszych strzelców eliminacji. Później było tradycyjnie: zagłuszony gwizdami skład Anglików i wykrzyczane nazwiska jedenastu Polaków. Najgłośniej? Bez zaskoczenia - Roberta Lewandowskiego.

Anglicy uklękli, Polacy przypomnieli o szacunku, a kibice gwizdali. Ale powtórki z Budapesztu nie było 

- Piłkarze reprezentacji Anglii mogą zostać wybuczani i wygwizdani w Warszawie jeszcze głośniej niż w Budapeszcie - pisał kilka dni temu brytyjski dziennik "The Telegraph". Zgodnie z przypuszczeniami Anglicy tuż przed rozpoczęciem meczu uklęknęli na znak walki z rasizmem, w tym czasie polscy piłkarze wskazali palcami na naszyty na koszulkach napis "RESPECT", a kibice rzeczywiście gwizdali. Stadion sprzeciwił się temu gestowi, ale na tym wrogość się skończyła.

W czwartek, gdy Anglicy grali z Węgrami w Budapeszcie, gwizdy były tylko początkiem. W trakcie meczu węgierscy kibice zaatakowali Jude'a Bellinghama i Raheema Sterlinga m.in. naśladując odgłosy małp, rzucali też z trybun w kierunku Anglików kubkami z napojami. Część dziennikarzy z Wysp ostrzegała, że w Warszawie może być jeszcze gorzej. Ale nic podobnego się nie wydarzyło. Gdy zaczął się mecz, kibice zajęli się kibicowaniem. Deprymowali przeciwników gwizdami i napędzali wrzawą rodzące się kontry Polaków. Swoim dopingiem dodali piłkarzom te "20-30 procent sił", o które na przedmeczowej konferencji prosił Sousa. 

Paulo Sousa szefem polskiej obrony

Szesnaście straconych bramek w dziesięciu meczach za Paulo Sousy - ta statystyka przed spotkaniem z Anglią martwiła najbardziej. Reprezentacja Polski uzbierała się już całą kolekcję różnorodnych błędów: od złego ustawienia, przez brak zdecydowania, proste wpadki i złe indywidualne decyzje, po problemy z bronieniem się przed dośrodkowaniami. Akurat na mecz z Anglią - w samą porę - wróciła pewność, koncentracja i olbrzymia determinacja. Szefem defensywy, którym zwyczajowo jest Kamil Glik, był tego wieczoru Paulo Sousa, który przez cały mecz stał tuż przy linii bocznej, wielokrotnie przekraczając strefę wyznaczoną dla trenerów, by z jak najmniejszej odległości poprawiać ustawienie swoich obrońców. 

Selekcjoner Polaków wciąż podpowiadał, rękami pokazywał, czy należy się przesunąć, czy pozostać na miejscu. W niektórych akcjach piłka była na połowie Anglików, ale Sousa i tak stał skierowany w stronę obrońców. Chcielibyśmy zobaczyć, ile kilometrów pokonał przez półtorej godziny, podążając synchronicznie z obrońcami za każdą akcją. W pierwszej połowie wychodził z nimi do linii środkowej i wracał po stracie piłki. Dyskusja, która trwa od kilku miesięcy - ilu mamy obrońców, gdy rywal ma piłkę: trzech czy czterech - jest już nieaktualna. W środę było ich pięciu. Jeden biegał w garniturze.  

Selekcjoner nie ściemniał na konferencji prasowej. Walki nie przerwał nawet gwizdek sędziego na przerwę

Przyzwyczailiśmy się, że trenerzy wykorzystują konferencję prasową, by zmylić przeciwnika. Lubią zasłony dymne i rzadko mówią całą prawdę. Szybko okazało się, że Paulo Sousa dzień przed meczem z Anglią nie ściemniał. Wiele rzeczy, o których mówił zza konferencyjnego stołu, można było dostrzec na boisku. - Kluczowa będzie nasza mentalność. Nie będziemy czekać, chcemy atakować pressingiem, otworzyć się i atakować Anglików jak najbliżej ich bramki. Nie będziemy na nich czekać ani murować swojej bramki. Wiemy, że mają bardzo szybkich zawodników, więc musimy być w najlepszej dyspozycji, żeby wynik był dla nas korzystny. Ale spokojnie, jesteśmy pewni siebie i wierzymy we własne umiejętności. Na pewno będziemy mieli swoje okazje - przewidywał selekcjoner. 

Już pierwsze minuty pokazały nastawienie Polaków: biegali tak zawzięcie, że można było obawiać się jak długo wytrzymają w takim tempie. Co jednak ważne, nie było to bieganie na ślepo, a całkiem dobrze zorganizowane, taktycznie rozsądne. Grzegorz Krychowiak dobrze wszedł w mecz, Kamil Glik rzucał się Anglikom pod nogi, by zablokować ich nieliczne strzały. W wielu takich interwencjach było widać ogromne poświęcenie i determinację. Anglicy odpłacali się tym samym. Też byli agresywni. Walki nie przerwał nawet gwizdek sędziego na przerwę. Selekcjonerzy poszli do szatni, a piłkarze obu drużyn zaczęli przepychać się na środku boiska. Nie wiemy o co poszło, ale najbardziej aktywni w tej walce - podobnie jak w tej sportowej - byli Kamil Glik i Harry Maguire. Obaj zostali ukarani żółtą kartką. Z kolei w roli rozjemców wystąpili kapitanowie - Robert Lewandowski i Harry Kane.

Rollercoaster

Mijała 72. minuta, polscy kibice zdążyli już krzyknąć, że chcą gola, a Robert Lewandowski próbował go strzelić, uderzając po ziemii sprzed pola karnego. On kopnął za słabo, a już w następnej akcji, z podobnej pozycji, bramkę zdobył Harry Kane. Do celu miał ponad 20 metrów, ale strzał był na tyle mocny, że pokonał Wojciecha Szczęsnego. Paulo Sousa pretensje miał jednak nie do bramkarza, a do obrońców i defensywnych pomocników, którzy na wprost bramki zostawili zdecydowanie za dużo miejsca. Kibice dodawali otuchy gromkim "Jesteśmy z wami!". Czuli, że ich zespół nie zasługiwał na porażkę. Wspierali do samego końca, poderwali się z krzesełek, gdy Jordan Pickford gonił lecącą do pustej bramki piłkę. 

Po golu Kane'a wszyscy ruszyli reprezentacji Polski na pomoc: kibic gwizdami pospieszali Jordana Pickforda przy każdym wybiciu piłki, a Paulo Sousa szybko przeprowadzał trzy zmiany. W 80. minucie wpuścił trzech nowych piłkarzy. Bohaterem został jednak ten wprowadzony w 68. minucie za zmęczonego Krychowiaka. Ten, którego nie było na pierwszej liście powołanych. Ten, który dołączył w ostatniej chwili. Ten, który przyjechał na zastępstwo. Ten, którego niewielu się w kadrze w ogóle się spodziewało. "Football, bloody hell!".

Więcej o:
Copyright © Agora SA