- Nadzieja umiera ostatnia, dlatego tu jestem i jeszcze wierzę - mówił mocno zachrypniętym głosem jeden z kibiców. Dzień przed meczem i - zdawało się - po trudnej dla siebie nocy ponad godzinę czekał na przyjazd piłkarzy pod hotelem Astoria w Petersburgu. To tu - drugi raz w ciągu ostatnich dni - zatrzymała się kadra.
Po meczu ze Słowacją (1:2) na ulicach Petersburga nie było wielu polskich kibiców. W ogóle nie było czuć atmosfery mistrzostw. Teraz to się zmieniło. Polscy fani na mecz ze Szwecją szturmem ruszyli do Rosji.
O ile jednak w środę w ciągu dnia było widać polskich kibiców na mieście, o tyle na półtorej godziny przed samym meczem w okolicach Stadionu Kriestowskiego wcale już ich aż tak wielu nie spotkaliśmy. W trakcie rozgrzewki, która kończyła się 20 minut przed meczem, trybuny świeciły pustkami. O zapełnieniu stadionu w połowie nawet nie było mowy, ale siły - choć niewielkie z obu strony - rozkładały się niemal po równo.
Za jedną bramką usadowili się Szwedzi, za drugą Polacy. A przy linii środkowej stał Sousa. Jednak kibice, których dzień wcześniej bardzo chwalił na konferencji, akurat w tym momencie w ogóle go nie interesowali. Portugalczyk z rękoma założonymi za siebie wpatrywał się w boisko i w piłkarzy. Nie tylko tych z Polski, bo zerkał też na rozgrzewkę Szwedów, jakby z niej też chciał coś jeszcze w ostatniej chwili wyczytać.
Sousa, w przeciwieństwie do selekcjonera reprezentacji Szwecji Janne Anderssona, stał przy bocznej linii też od początku meczu. I już w drugiej minucie krzyczał na swoich piłkarzy. A nawet nie tyle krzyczał, ile ich motywował, zaciskał pięści, klaskał. Miał ku temu powody, bo po tym, jak Emil Forsberg pokonał Wojciecha Szczęsnego, niemal wszyscy piłkarze w polskiej drużynie spuścili głowy. Byli oszołomieni. Zresztą nie tylko piłkarze, ale i my również. Słowa o tym, że sobotni remis z Hiszpanią (1:1) może być mitem założycielskim tej drużyny, szybko zaczęły tracić na znaczeniu.
Reakcja Sousy niewiele dała. Widać było, że piłkarze są totalnie rozbici. Nie potrafili szybko odpowiedzieć na straconego gola, a przecież odpowiedzieć trzeba było. Już w czwartej minucie polscy fani domagali się goli, skandowali, że liczy się "tylko zwycięstwo". Zwycięstwa nie było, remis był blisko. W 17. minucie, kiedy Robert Lewandowski mógł - powinien! - trafić do bramki. Miał dwie okazje w jednej akcji. Kiedy dwukrotnie obijał poprzeczkę, na trybunie prasowej podskoczyli wszyscy dziennikarze. Nie tylko ci z Polski, ale i ci ze Szwecji. Nikt nie mógł uwierzyć w to, że w tej sytuacji Lewandowski nie trafił do bramki.
... a potem dołączyli do niego kibice...
"Jesteśmy z wami" - krzyknęli polscy kibice zaraz po zmarnowanej sytuacji, jakby domagając się kolejnych takich okazji. Z nadzieją - jak zachrypnięty kibic, który przed meczem czekał na kadrę pod hotelem - że coś w końcu wpadnie. Ale nie wpadało. Kiedy po 25 minutach sędzia zarządził przerwę na uzupełnienie płynów (w Petersburgu w środę padł rekord ciepła, było ponad 30 stopni Celsjusza), wszyscy polscy piłkarze nawet nie tyle podbiegli je uzupełnić, ile od razu stanęli wokół Sousy i wsłuchiwali się w jego wskazówki.
Efekt był żaden. Po dodatkowej przerwie - nie licząc strzału Piotra Zielińskiego z 45. minuty, ale to przecież było długo po przerwie - Polska była bezradna. A kibice na trybunach zaczęli tracić cierpliwość - w 33. minucie przestali domagać się zwycięstwa, a zaczęli domagać się gola. Jednego zwykłego gola. Choćby takiego na otarcie łez. By nie kończyć tego turnieju porażką.
"Polska grać, k... mać" - krzyknęli polscy kibice, którzy siedzieli, a w zasadzie stali za bramką Szczęsnego. To jeszcze była pierwsza połowa, jej końcówka. A potem przyszła druga, na którą Polacy wybiegli z szatni jako pierwsi. I to była też nowość, bo zazwyczaj Sousa trzymał swoich graczy dłużej. Do ostatnich sekund przerwy przekazywał uwagi i wskazówki. I to z reguły działało, bo Polska te drugie połowy miała lepsze od pierwszych. Nadzieja więc była i teraz. Tym bardziej że Polacy zaraz po przerwie zaczęli oddawać strzały. Ale ani Zieliński (48. minuta) ani Grzegorz Krychowiak (52.) ani tym bardziej Kamil Jóźwiak, który w ogóle nie trafił w bramkę, nie zdołali pokonać Robina Olsena.
A Sousa też chyba powoli przestawał wierzyć, że może się udać, bo po strzale Jóźwiaka - albo wrzutce: sami nie wiemy, jaki miał zamysł, ale wiemy na pewno, że ten zamysł był zły - odszedł od linii i usiadł na ławce. Po kilku minutach wstał, ale po to, by znowu usiąść - w 59. minucie, chwilę po tym, jak Forsberg po raz drugi w tym meczu pokonał Szczęsnego. Polska odpowiedziała szybko, w 62. kontaktową bramkę zdobył Lewandowski, a w 84. kapitan reprezentacji doprowadził do remisu. To jednak było wszystko, na co było stać kadrę Sousy, która walczyła i dopingowana była niemalże do samego końca. Niemalże, bo nadzieja umarła w czwartej z pięciu doliczonych minut, kiedy Szczęsnego pokonał Viktor Claesson. To był gol na 3:2 dla Szwecji, która dzięki zwycięstwu z Polską zajęła pierwsze miejsce w grupie. My - ostatnie. Ale choć na koniec meczu pojawiły się gwizdy z polskiego sektora, to na koniec, kiedy piłkarze Sousy pod niego podeszli, dostali od kibiców brawa.