Krzyk rozpaczy Paulo Sousy. Tak Polska pożegnała się z Euro 2020

Najpierw był krzyk Paulo Sousy, ale szybko okazał się to krzyk rozpaczy. Polska w środę przegrała 2:3 ze Szwecją w trzecim meczu na Euro 2020 i pożegnała się z turniejem po fazie grupowej.

- Nadzieja umiera ostatnia, dlatego tu jestem i jeszcze wierzę - mówił mocno zachrypniętym głosem jeden z kibiców. Dzień przed meczem i - zdawało się - po trudnej dla siebie nocy ponad godzinę czekał na przyjazd piłkarzy pod hotelem Astoria w Petersburgu. To tu - drugi raz w ciągu ostatnich dni - zatrzymała się kadra.

Zobacz wideo Wyraź swoje emocje! Interaktywny mural Sport.pl czeka na wasze komentarze

Po meczu ze Słowacją (1:2) na ulicach Petersburga nie było wielu polskich kibiców. W ogóle nie było czuć atmosfery mistrzostw. Teraz to się zmieniło. Polscy fani na mecz ze Szwecją szturmem ruszyli do Rosji.

Rozgrzewka pod specjalnym nadzorem

O ile jednak w środę w ciągu dnia było widać polskich kibiców na mieście, o tyle na półtorej godziny przed samym meczem w okolicach Stadionu Kriestowskiego wcale już ich aż tak wielu nie spotkaliśmy. W trakcie rozgrzewki, która kończyła się 20 minut przed meczem, trybuny świeciły pustkami. O zapełnieniu stadionu w połowie nawet nie było mowy, ale siły - choć niewielkie z obu strony - rozkładały się niemal po równo.

Za jedną bramką usadowili się Szwedzi, za drugą Polacy. A przy linii środkowej stał Sousa. Jednak kibice, których dzień wcześniej bardzo chwalił na konferencji, akurat w tym momencie w ogóle go nie interesowali. Portugalczyk z rękoma założonymi za siebie wpatrywał się w boisko i w piłkarzy. Nie tylko tych z Polski, bo zerkał też na rozgrzewkę Szwedów, jakby z niej też chciał coś jeszcze w ostatniej chwili wyczytać.

Sousa zaczął krzyczeć już w drugiej minucie...

Sousa, w przeciwieństwie do selekcjonera reprezentacji Szwecji Janne Anderssona, stał przy bocznej linii też od początku meczu. I już w drugiej minucie krzyczał na swoich piłkarzy. A nawet nie tyle krzyczał, ile ich motywował, zaciskał pięści, klaskał. Miał ku temu powody, bo po tym, jak Emil Forsberg pokonał Wojciecha Szczęsnego, niemal wszyscy piłkarze w polskiej drużynie spuścili głowy. Byli oszołomieni. Zresztą nie tylko piłkarze, ale i my również. Słowa o tym, że sobotni remis z Hiszpanią (1:1) może być mitem założycielskim tej drużyny, szybko zaczęły tracić na znaczeniu.

Reakcja Sousy niewiele dała. Widać było, że piłkarze są totalnie rozbici. Nie potrafili szybko odpowiedzieć na straconego gola, a przecież odpowiedzieć trzeba było. Już w czwartej minucie polscy fani domagali się goli, skandowali, że liczy się "tylko zwycięstwo". Zwycięstwa nie było, remis był blisko. W 17. minucie, kiedy Robert Lewandowski mógł - powinien! - trafić do bramki. Miał dwie okazje w jednej akcji. Kiedy dwukrotnie obijał poprzeczkę, na trybunie prasowej podskoczyli wszyscy dziennikarze. Nie tylko ci z Polski, ale i ci ze Szwecji. Nikt nie mógł uwierzyć w to, że w tej sytuacji Lewandowski nie trafił do bramki.

... a potem dołączyli do niego kibice...

"Jesteśmy z wami" - krzyknęli polscy kibice zaraz po zmarnowanej sytuacji, jakby domagając się kolejnych takich okazji. Z nadzieją - jak zachrypnięty kibic, który przed meczem czekał na kadrę pod hotelem - że coś w końcu wpadnie. Ale nie wpadało. Kiedy po 25 minutach sędzia zarządził przerwę na uzupełnienie płynów (w Petersburgu w środę padł rekord ciepła, było ponad 30 stopni Celsjusza), wszyscy polscy piłkarze nawet nie tyle podbiegli je uzupełnić, ile od razu stanęli wokół Sousy i wsłuchiwali się w jego wskazówki.

Efekt był żaden. Po dodatkowej przerwie - nie licząc strzału Piotra Zielińskiego z 45. minuty, ale to przecież było długo po przerwie - Polska była bezradna. A kibice na trybunach zaczęli tracić cierpliwość - w 33. minucie przestali domagać się zwycięstwa, a zaczęli domagać się gola. Jednego zwykłego gola. Choćby takiego na otarcie łez. By nie kończyć tego turnieju porażką.

... tylko że to wszystko był jedynie krzyk rozpaczy

"Polska grać, k... mać" - krzyknęli polscy kibice, którzy siedzieli, a w zasadzie stali za bramką Szczęsnego. To jeszcze była pierwsza połowa, jej końcówka. A potem przyszła druga, na którą Polacy wybiegli z szatni jako pierwsi. I to była też nowość, bo zazwyczaj Sousa trzymał swoich graczy dłużej. Do ostatnich sekund przerwy przekazywał uwagi i wskazówki. I to z reguły działało, bo Polska te drugie połowy miała lepsze od pierwszych. Nadzieja więc była i teraz. Tym bardziej że Polacy zaraz po przerwie zaczęli oddawać strzały. Ale ani Zieliński (48. minuta) ani Grzegorz Krychowiak (52.) ani tym bardziej Kamil Jóźwiak, który w ogóle nie trafił w bramkę, nie zdołali pokonać Robina Olsena.

A Sousa też chyba powoli przestawał wierzyć, że może się udać, bo po strzale Jóźwiaka - albo wrzutce: sami nie wiemy, jaki miał zamysł, ale wiemy na pewno, że ten zamysł był zły - odszedł od linii i usiadł na ławce. Po kilku minutach wstał, ale po to, by znowu usiąść - w 59. minucie, chwilę po tym, jak Forsberg po raz drugi w tym meczu pokonał Szczęsnego. Polska odpowiedziała szybko, w 62. kontaktową bramkę zdobył Lewandowski, a w 84. kapitan reprezentacji doprowadził do remisu. To jednak było wszystko, na co było stać kadrę Sousy, która walczyła i dopingowana była niemalże do samego końca. Niemalże, bo nadzieja umarła w czwartej z pięciu doliczonych minut, kiedy Szczęsnego pokonał Viktor Claesson. To był gol na 3:2 dla Szwecji, która dzięki zwycięstwu z Polską zajęła pierwsze miejsce w grupie. My - ostatnie. Ale choć na koniec meczu pojawiły się gwizdy z polskiego sektora, to na koniec, kiedy piłkarze Sousy pod niego podeszli, dostali od kibiców brawa.

Więcej o:
Copyright © Agora SA