Polacy od miesięcy kpili z logiki. Tak kadra Sousy straciła siedem goli z dziesięciu!

Dawid Szymczak
Poszło o logikę: trudno było ją dostrzec w decyzjach Paulo Sousy, ale bardzo łatwo na boisku w Sankt Petersburgu. Na nim właściwie wszystko się potwierdziło: Słowacy byli groźni po stałych fragmentach, Polacy słabo bronili, zrywy trwały kilkanaście minut, nawet czerwoną kartką Krychowiaka pachniało już wcześniej.

Reprezentacja Polski była jak ten młody kierowca podczas egzaminu na prawo jazdy. Niemal w każdym mieście jest to ulubione skrzyżowanie wszystkich egzaminatorów, ta zmiana pierwszeństwa, która najczęściej umyka, to duże rondo, na którym łatwo spanikować. Zabierają tam młodego i czekają na błąd. Szkoły jazdy, które prowadzą kursy, doskonale znają te miejsca. Jadą tam z kursantami na wszystkich lekcjach, pokazują pułapki, uczulają, przejeżdżają codziennie, żeby weszło w krew. Kiedy oblany egzamin boli najbardziej? Jeśli zawali się w jednym z tych miejsc.

Zobacz wideo "Kibiców nie interesuje, że chłopaki siedzą na zgrupowaniu i mają fajną atmosferę"

O tym, że Słowacja dobrze wykonuje stałe fragmenty gry, od kilku dni trąbili wszyscy. O tym, że szybko wyprowadza kontry mówił Paulo Sousa i powtarzali po nim piłkarze. O tym, że Polacy panikują, gdy piłka leci w ich pole karne, też wszyscy wiedzieli. Że w każdym meczu ma zrywy i jest wówczas groźna? Słowacy byli na to przygotowani. Pamiętali, że zrywy te nie trwają zwykle dłużej niż kilkanaście minut. Trzeba przetrwać, a później jest już łatwiej. Kontra, stały fragment. Polacy oblali egzamin na skrzyżowaniach, które doskonale znali.

Logiczny mecz kontra nielogiczne decyzje w ostatnich miesiącach

Tyle mówiło się przed meczem o zasłonach dymnych, o zmyłkach mniejszych i większych - od składu, przez ustawienie, po wystawienie Macieja Rybusa tylko na dziesięć minut przeciwko Islandii, by sugerować, że problemy zdrowotne mogą wykluczyć go z pierwszego spotkania Euro, a dostaliśmy mecz do bólu logiczny i przewidywalny. Polacy dobrze grali tylko po wyjściu z szatni w pierwszej i drugiej połowie. Podobnie jak z Rosją i Islandią stać ich było tylko na kilkunastominutowe zrywy. Do przerwy nie podnieśli się po stracie gola, a w drugiej połowie kilkadziesiąt minut zbierali się po czerwonej kartce Grzegorza Krychowiaka. Swoją drogą - też logicznej. Krychowiak wiele razy był w tym meczu spóźniony, już w 2. minucie mógł dostać żółtą kartkę. Wtedy też piłkę stracił Kamil Jóźwiak i środkowy pomocnik naprawiał jego błąd. Pierwszą żółtą kartkę zobaczył kilka minut później po identycznej akcji. Gol stracony po dośrodkowaniu w pole karne? Zero zaskoczenia. Reprezentacja Paulo Sousy straciła tak już siedem goli z dziesięciu.

Potwierdziły się w tym meczu wszystkie zalety Słowaków i wady Polaków. Wyszedł mecz logiczny. A w PZPN próbowali z logiki kpić już od kilku miesięcy. Zaczęło się od zmiany selekcjonera w styczniu. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że jeśli miało do niej dojść, trzeba było zwolnić Jerzego Brzęczka w listopadzie, zaraz po ostatnim zgrupowaniu w 2020. Logicznym było dać nowemu selekcjonerowi nieco więcej czasu. A tak Paulo Sousa wpadł pięć miesięcy przed Euro, dwa miesiące przed pierwszym eliminacyjnym meczem mundialu i chciał zmienić absolutnie wszystko: styl gry, mentalność piłkarzy, rozwiązania w ataku, sposób bronienia. Większość jego diagnoz była trafna, ale ewidentnie zabrakło mu czasu na wprowadzenie i utrwalenie nowych pomysłów. I to już zarzut wobec Sousy. Wiedział, kiedy odbywa się Euro. Może trzeba było wyremontować stojący już dom, a nie wyburzać i budować nowy? Fundament udało mu się wylać, ale wszystkie ściany kołyszą się na wietrze, brakuje dachówki. Dom przecieka przy nawet drobnych opadach. Ataki Słowacji nie były przecież nawałnicą, raczej małą chmurką, w dodatku zapowiadaną przez wszystkich meteorologów. Mając statystykę oczekiwanych goli na poziomie 0,4, Słowacy zdobyli dwie bramki.

Paulo Sousa podejmował decyzje nielogiczne, niekiedy tak bardzo, że aż wierzyć się nie chciało, że tak błądzi. Szukaliśmy więc tej logiki na siłę, zakładając, że najwyraźniej widzi więcej od nas, zna się lepiej, ma pomysł, który w naszych głowach się nie mieści. Sousa trafił do polskiej kadry w idealnym momencie, by nas do tego wszystkiego przekonać. Chcieliśmy selekcjonera, któremu uwierzymy. Wielu kibiców chciało się znów w tej reprezentacji zakochać. Odszedł selekcjoner, który miał duże problemy z komunikacją, którego trudno było polubić, a przyszedł Sousa - mistrz w opowiadaniu o piłce. Uprzejmy, merytoryczny, konkretny, przekonany o swojej racji, ale otwarty na dyskusję. Niemal wszystkie diagnozy, które wygłaszał podczas konferencji prasowych, brzmiały sensownie. Dużo mówił o swoim planie i szybko zyskał zaufanie. Później drużyna wyszła na boisko.

Sousa w każdym spotkaniu wystawiał innych obrońców, by na to najważniejsze ze Słowacją wyjść trójką Bereszyński, Glik, Bednarek, która od początku wydawała się tą najbardziej oczywistą i sensowną. Po co więc były testy z Michałem Helikiem, Kamilem Piątkowskim, Pawłem Dawidowiczem w przeddzień Euro? Przez to Bereszyński, Glik i Bednarek zagrali ze sobą po raz pierwszy dopiero ze Słowacją. Nie warto było ich sprawdzić choćby w meczu z Rosją? Nie szkoda było czasu na sprawdzanie planu B, skoro plan A był niegotowy?

Kamil Jóźwiak cztery z pięciu meczów za Sousy zaczynał na ławce rezerwowych i zawsze wchodził na około pół godziny. Widać było powtarzalność. Jasny przekaz - to nasz joker. Aż w meczu ze Słowacją wyszedł w pierwszym składzie. Za to Przemysław Frankowski w dwóch ostatnich sparingach grał na prawym wahadle, by ze Słowacją wejść na boisko jako podwieszony napastnik. Karol Linetty w marcu nie przyjechał na zgrupowanie, w sparingach grał ogony, nie porywał, ale wyszedł w pierwszym składzie na Słowację. Kacper Kozłowski podobał się w sparingu z Islandią, ale w pierwszym meczu Euro nie podniósł się z ławki. Sousa upierał się na grę dwójką napastników, nawet na Wembley pod nieobecność Lewandowskiego wystawiał Piątka i Świderskiego, by w najważniejszym meczu zagrać jednak jednym napastnikiem. Wiadomo było, że pierwszym bramkarzem w Euro będzie Wojciech Szczęsny, ale w pierwszym sparingu przed turniejem zagrał jednak Łukasz Fabiański. Po co? Jakub Moder - jeden z jaśniejszych punktów w reprezentacji Sousy - ze Słowacją wszedł na ostatnie pięć minut. Nie wszystkie te decyzje miały wpływ na porażkę, ale jasno pokazują jak wiele nielogicznych decyzji podjął Sousa. Może ambicja wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem?

"Nagle dla dobrych technicznie pomocników problemem było przeprowadzenie jednej składnej akcji, wymienienie kilku celnych podań na połowie rywala"

Na koniec o samych piłkarzach. Wrócę do egzaminu na prawo jazdy. Zanim wyjedzie się poza ośrodek, trzeba sprawdzić się na placu - łuk, ruszenie pod górkę. Nic trudnego. Jedyne, co trzeba zrobić to być skoncentrowanym i opanować nerwy, żeby noga nie spadła ze sprzęgła. Tymczasem Polacy w meczu ze Słowacją oblali już na tym etapie. Nie byli odpowiednio skoncentrowani, by upilnować Milana Skriniara, najgroźniejszego Słowackiego piłkarza przy stałych fragmentach gry. Po stracie obu bramek zjadły ich nerwy. Nagle dla dobrych technicznie pomocników problemem było przeprowadzenie jednej składnej akcji, wymienienie kilku celnych podań na połowie rywala. Na dojście do siebie schodziło po 20 minut. Nerwy zjadły nawet Grzegorza Krychowiaka, który wydawał się bardzo doświadczonym i odpowiedzialnym kierowcą.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.