Paulo Sousa zniszczył ostatni atut kadry Brzęczka. "Ta drużyna już nie istnieje"

Reprezentacja Polski przekroczyła kolejną granicę wstydu. Słowacja ośmieszyła europejskie gwiazdy piłki i de facto zamknęła nam marzenia o awansie. Sousa wybrał najtrudniejszy sposób gry i z hukiem poległ. Ślepo ufaliśmy, że ma jakiś plan. Choć intencje były bardzo dobre, to Sousa zniszczył ostatni atut, który drużyna miała za poprzednika i dziś ta kadra nie istnieje. A wygrywać umie tylko z amatorami.

Paulo Sousa w imię wyższej idei nauczenia naszej drużyny gry w ładną i nowoczesną piłkę poświęcił właściwie jedyną rzecz, która przyzwoicie działała za kadencji Jerzego Brzęczka - defensywę. Brzęczkowi trzeba przyznać, że w meczach z drużynami na podobnym poziomie Polska praktycznie nie traciła bramek, co doskonale pokazały eliminacje do Euro 2020. Ba, Paulo Sousa po sześciu meczach w roli trenera kadry ma już na koncie 10 straconych bramek. A co jeszcze bardziej groteskowe, w pięciu z sześciu meczów traciliśmy gola po stałym fragmencie gry. Brzęczek na utratę dziesiątego gola w roli trenera kadry musiał czekać...16 meczów, a na początku grał po dwa razy z Włochami czy Portugalią. Tymczasem w ostatnich meczach obrona zagrałaby lepiej, nawet gdyby nie istniała.

Zobacz wideo Świat śmieje się z naszej obrony. "Polscy piłkarze nie dorośli do wielkich turniejów"

W przypadku naszej gry obronnej nie da się mówić o niczym innym jak wręcz o hekatombie, która doprowadziła do autodestrukcji. To, co wyczyniali polscy piłkarze na swojej połowie, było kuriozalne. A najgorsze jest to, że nie był to przypadek, a reguła z ostatnich meczów. Zagraliśmy dokładnie to, co wypracowaliśmy na treningach, czyli nic. Teraz potrafimy pokonać tylko amatorów. I to nawet nie jest metafora, a fakt. 

Sousa jak szalony chemik mieszający w kolbie   

Paulo Sousa przez pięć meczów bawił się w szalonego chemika, który łączy zawartości kilkunastu menzurek, ale w ostateczności substancja wybuchła. Bo jak inaczej ocenić fakt, że do tej pory za kadencji Sousy trójka Bereszyński - Glik - Bednarek nie zagrała razem ani razu, a Portugalczyk wypróbował  właściwie wszystkie możliwe ustawienia. A przecież od początku zanosiło się na to, że będzie to docelowe ustawienie obrony.  Nie trudno się domyśleć, jak ważne przy grze trójką z tyłu jest wzajemne zrozumienie na boisku. A tu doszło kolejne utrudnienie w postaci hybrydowego ustawienia, które zmienia się w zależności od fazy meczu. I kto wie, czy to nie spowodowało utraty pierwszego gola, bo zarówno Jóźwiak, jak i Bereszyński jakby zapomnieli, jakie rolę obecnie pełnią. Oczywiście, błędy obu były koszmarne, ale może po prostu w tym momencie zabrakło automatyzmu. Wyczucia kto ma być kryjącym, kto asekurującym, skoro te role się szybko i często zmieniają. Bereszyński nagle pomyślał, że jest prawym obrońca, a Jóźwiak nie wiedział, czy jeszcze jest wahadłowym, czy skrzydłowym, który powinien ubezpieczyć obrońcę, tak jak na Euro 2016 kapitanie robił to Błaszczykowski, który zamykał z Piszczkiem naszą prawą stronę i doprowadzał rywali niemal do płaczu. 

"Ustawienie z trójką obrońców miało być miękkie, ale miękkie były tylko nogi piłkarzy po kolejnych siatkach"

Chyba wszyscy podświadomie wiedzieliśmy, że to nie ma prawa się udać. Że o sukcesie na wielkiej imprezie decyduje przede wszystkim szczelna defensywa (jak pokazał m.in Adam Nawałka), ale i tak łudziliśmy się, że może teraz się uda. Wszystko, co mogło pójść źle, to poszło i to ze zdwojoną siłą. 

Przed mistrzostwami Europy alarmowaliśmy, że obrona naszej reprezentacji to dramat i pożoga. I niestety nic w tej kwestii się nie zmieniło. Ba, gdy doszedł stres związany z wielką imprezą, to wcale nie poprawiło to naszej koncentracji, a jedynie wzmogło paraliż. Nasze ustawienie i taktyka miały być dość miękkie i zmienne. Mieliśmy bronić czwórką obrońców i atakować z trójką stoperów. Niestety okazało się, że miękkie były tylko nogi naszych piłkarzy po kolejnych siatkach zakładanych przez Słowaków. Popularnych "dziurek" doliczyliśmy się dwóch, plus jedna spektakularna ruletka Ondreja Dudy, którą kiwnął trzech naszych piłkarzy w środku pola. Słowacy miażdżyli nas technicznie, a na domiar złego wygrywali większość pojedynków siłowych. 

Paulo Sousa omamił nas odprawami i odpowiadaniem o taktyce

Paulo Sousa doskonale wiedział, że ma bardzo mało czasu, a mimo to zdecydował się na próbę wdrożenia najtrudniejszego z możliwych stylów gry. Sam z zapartym tchem oglądałem jego odprawy, do których nie można się było przyczepić. Plan wyglądał pięknie, być może nawet za pięknie.  Oby tylko nie skończyło się jak w Bordeaux, gdzie kibice najpierw poszli za słowami Sousy, wszyscy byli pod wrażeniem, a skończyło się na wielkich aferach i twierdzeniach, że piłkarze byli za słabi. Jeśli byli to trzeba do nich dobrać taktykę, a nie na odwrót.  

Portugalczyk od początku szukał kwadratowych jaj, wprowadzał usprawnienia i modyfikacje, które nie dość, że nie wypaliły w ofensywie (bo najlepsze okazje i tak stworzyliśmy po dość prostych akcjach ze skrzydła), to jeszcze kompletnie rozwaliły naszą obronę. Złe sygnały mieliśmy już w meczach towarzyskich. Tylko że de facto nie były to jedynie sygnały, a potężne syreny alarmowe, które kompletnie zignorowaliśmy. Ślepo ufaliśmy w to, że Sousa ma jakiś plan i wizje składu. I co gorsze jego wyboru mogą sprawić, że w trzy miesiące przegramy dwa turnieje. Euro 2020 i MŚ 2020, bo kombinacje Sousy już utrudniły naszą sytuację w eliminacjach. Wierzyliśmy, że będziemy w stanie grać więcej niż pierwsze 10 minut w obu połowach. Nic bardziej mylnego. 

Część kibiców i ekspertów stwierdzi, że Paulo Sousa został zatrudniony za późno i przez to nie miał wystarczająco dużo czasu na wypracowanie odpowiednich schematów, zmianę stylu gry drużyny czy samo poznanie piłkarzy. Tylko że od razu trzeba zauważyć, że Słowacja zmieniła selekcjonera zaledwie 1,5 miesiąca wcześniej, a obaj trenerzy mieli dokładnie tyle samo czasu na pracę z drużyną. Tydzień w marcu i trzy przy okazji Euro 2020 i niestety różnica piorunująca. Słowacy mieli na Polskę prosty plan. Dać się wyszaleć, nie popełnić błędów, bo Polacy prędzej czy później sami się skrzywdzą. I tak było. 

Czy leci z nami pilot? Ruchy Sousy, które pokazały kompletny brak planu

A dzisiaj wydaje się, że planu B nie było. Przez pięć pierwszych meczów Sousa uparcie stosował ustawienie z dwoma typowymi dziewiątkami. Nawet w ostatnim meczu przeciwko Islandii zagraliśmy dwójką napastników, wiedząc, że na turnieju nie będzie Arkadiusza Milika. Sousa nie przetestował w dłuższym wymiarze innego ustawienia. I co się okazało? W najważniejszym meczu zagraliśmy w kompletnie innym ustawieniu niż w poprzednich spotkaniach. Nagle w pierwszym składzie znalazł się grający dotąd mało Karol Linetty. Symbolem działania po omacku jest również zmiana Przemysława Frankowskiego. To prawy skrzydłowy, którego Sousa dotąd uparcie wystawiał na wahadle, a w końcówce meczu ze Słowacją Frankowski grał... "podwieszonego napastnika" za Lewandowskim. - Co tam robił Frankowski? - Irytował się Dominik Wardzichowski w naszym poniedziałkowym studiu pomeczowym "Euro Sekcja Live"

 

Czy w tej sytuacji leciał z nami pilot? Czy było to działanie na chybił-trafił lub jak kiedyś rzucił do piłkarzy ŁKS-u Piotr Świerczewski "granie na chaos". Na koniec można zapytać, dlaczego na boisku nie pojawił się młodziutki Kacper Kozłowski, który gdy wchodził dotąd na boisko, prezentował się znakomicie i był jednym z bardziej kreatywnych na murawie. To jego akcja dała np. wyrównanie z  Islandią 2:2. 

Ta drużyna nie istnieje. W tym roku wygraliśmy tylko z amatorami

Polscy piłkarze w dramatycznym stylu przegrali pierwszy mecz Euro 2020 i mocno ograniczyli swoje szanse na awans do fazy pucharowej. Wystarczy, że w sobotę przegramy z Hiszpanią, co jest przecież bardzo prawdopodobne, a Szwecja wygra ze Słowacją - wówczas stracimy nawet matematyczne szanse. Pozbawienie się szans na awans z grupy już po drugiej kolejce byłoby już nie lada sztuką i prawdziwym obrazem nędzy i rozpaczy. 

Tylko że Polska nie ma właściwie żadnych widoków na poprawę swoich wyników. Jeśli nie wypracowaliśmy tego w trzy tygodnie, to tym bardziej nie poprawimy się w trzy dni. Po meczu piłkarze zgodnie podkreślali, że nie zasłużyli na porażkę i mieli ten mecz pod kontrolą. Jest to jednak kompletna bzdura, bo jeśli w każdym meczu popełnia się tak niedorzeczne błędy i są one pewnikiem, to nie można mówić o żadnej kontroli meczu. Nawet jeśli pozornie wydaje się, że przez większość meczu mamy piłkę, to niewiele z tego wynika. 

Więcej o:
Copyright © Agora SA