Nagroda Darwina dla reprezentacji Polski. Najbardziej spektakularna klęska

Pierwszy raz w wielkim turnieju Polska już drugi mecz zagra o honor. I to tak naprawdę o honor, a dopiero w drugiej kolejności o punkty. Jeden Senegal na dekadę można zrozumieć, ale jak całkiem przyzwoita reprezentacja może sama złapać się tak głupio w sidła w drugim turnieju z rzędu?

Tam jednak była ściana. Wydawało się, że kierowca wie lepiej i dociska gaz, bo ściany nie ma. Ale była. Wydawało się, że może ostatnie manewry kadry były zasłoną dymną, że na turnieju drużyna będzie uważniejsza, lepiej ustawiona, gotowa na stałe fragmenty rywala i własne, połączona z Robertem Lewandowskim, a nie osobna jak w sparingu z Islandią. Krótko mówiąc: że tym razem będzie dokończona, że będzie zespołem do końca, a nie do połowy. Że tym razem już nie straci iskry po świetnym początku, będzie umieć we właściwym momencie przycisnąć rywala, i we właściwym momencie odpuścić, by go wciągnąć w swoje zasadzki. Że nie będzie szarżować, wiedząc, ile ma jeszcze luk w obronie.  Że nie zrobi całego łańcucha błędów przy traconym golu. Że nie odpuści już przedpola przy stałym fragmencie rywali.  

Zobacz wideo Świat śmieje się z naszej obrony. "Polscy piłkarze nie dorośli do wielkich turniejów"

Taktyczni hipsterzy? Chyba nie o to chodziło 

Od początku kadencji Paulo Sousy karmimy się marzeniem, że jednak można, mając niewiele czasu, starać się zrobić wszystko jednocześnie: zmieniać ludzi, pomysły, tępić stare nawyki w grze. Ale to pozostaje marzeniem, dowodu nie mamy. Będziemy go szukać dalej w tym Euro, czy jednak zachowany więcej pokory wobec okoliczności? Odwaga próbowania to piękna rzecz, ale przy świadomości własnych ograniczeń. Były głosy, że Polska będzie w turnieju ulubieńcem taktycznych hipsterów. Ale w pierwszym meczu, ze szlachetnych pobudek, nominowała się raczej do piłkarskiej nagrody Darwina.

Rozpędzona w pierwszych minutach, coraz bardziej zachwycona tym, że tak to się zaczyna układać, zahaczyła o pierwszą przeszkodę i wypadła. Co z tego, że świetnie zaczęła, że była wymienność pozycji, że Piotr Zieliński świetnie wszedł w mecz. Skoro efekt był taki jak z Senegalem w Moskwie w 2018. Naiwni przegrali ze sprytnymi. Rozedrgani ze zdecydowanymi. Rywal nie musiał robić cudów. Wystarczyło być cierpliwym, uważnym i zdecydowanym. Dać Polakom się wyszumieć w tym szalonym zrywie od pierwszych minut. Poczekać, aż się zmęczą. 

Mecz jak instrukcja pokonywania polskiej kadry w 2021 

To była najbardziej spektakularna klęska Polski w meczu otwarcia, a przecież poprzeczka wisiała bardzo wysoko. Wydawało się, że to, co się stało w Rosji w meczu otwarcia mundialu w 2018, jest nie do powtórzenia. Ale Polska - Słowacja to było Polska - Senegal razy dwa, po razie w każdej połowie. I to już jest nie do pojęcia. Bo z Senegalem nie zdarzyła się szansa na odwrócenie biegu meczu. A tutaj ten bieg już był odwrócony.

 

Na początku drugiej połowie Polska sama sobie dała drugą szansę, wróciła do meczu, ustawiła rywala w narożniku. I potknęła się, wyprowadzając kończący cios: Grzegorz Krychowiak wyleciał z boiska, uciekła odbudowana pewność siebie. Dlaczego wtedy Polacy uparli się, żeby nadal grać tak odważnie? Dlaczego remis w dziesięciu wydawał im się za mało kuszący, skoro już w pierwszej połowie przekonali się, ile mają luk? Przecież gol Milana Skriniara na 2:1 był jak z „Podręcznika strzelania goli Polakom przy stałych fragmentach gry".

Właściwie wszystko było jak z instrukcji obsługi meczów przeciw Polakom w 2021. Próbuj nawet straceńczych akcji, bo im się zdarzają całe łańcuchy błędów w obronie. Zawsze kończ akcje strzałem, piłka jakoś znajdzie drogę nad bramkarzem albo pod nim. Po strzeleniu gola możesz odpocząć, oni będą kompletnie rozbici i podniosą się dopiero w przerwie (Wembley stanęło przed oczami). I tak dalej. Robert Lewandowski mówił po meczu, że Polska go kontrolowała, a zdarzyły się błędy, których wielkie turnieje nie wybaczają. Ale jeśli robisz taki błąd w pierwszej połowie, potem w drugiej, to nie kontrolujesz spotkania. Tym bardziej jeśli tracisz gole po sytuacjach, w których zwykłeś to ostatnio robić.  

Słowacy umieli upilnować najlepszego napastnika na świecie. Polacy nie upilnowali obrońcy  

Jeszcze nie wszystko stracone, ale tylko dlatego, że w powiększonym Euro nie da się tak szybko wszystkiego stracić jak w mundialu. Pierwszy raz w wielkim turnieju Polska już drugi mecz zagra o honor. O punkty, o awans, ale już też o honor. O próbę ratowania tego, co już tak mocno nadszarpnął mundial w Rosji: więzi z kibicami. O pokazanie, że liderzy kadry mogą dźwigać odpowiedzialność również w turniejach, a nie tylko w eliminacjach. Bo jest nie do pojęcia, że ci liderzy między turniejami idą w górę w swoich klubach, a w wielkich próbach z kadrą znów są tak bezradni. Że znów pech znalazł Wojciecha Szczęsnego, że znów nie był sobą Grzegorz Krychowiak (już w 22. minucie, po pierwszej żółtej kartce, był załamany, w meczach eliminacyjnych nawet gdy popełnia błędy, to nigdy nie pozwala, by rywal zobaczył na jego twarzy takie zagubienie).

Wreszcie: trudno zrozumieć, że rywal może wyłączyć najlepszego napastnika świata tak, że albo piłka odskakuje mu przy przyjęciu, albo przy strzale, a Polacy nie potrafią tak upilnować Skriniara. I to środkowy obrońca przyjmuje sobie i strzela w naszym polu karnym jak wybitny snajper.  

I to by było na tyle tego babrania się w klęsce. Bo od jutra babrać się w niej już nie ma po co, szkoda turnieju. Dlaczego wreszcie nie spróbować się przekonać jak to jest zawalić pierwszy mecz, a jednak wyjść z grupy? Słowakom to się już udawało, choćby w poprzednim Euro. Nikt przytomny nie będzie teraz mówił, że może uda się wygrać z Hiszpanią. Ale może uda się chociaż, zamiast ścigania jakiegoś wzniosłego ideału, postawić na zwykłą uważność, komunikację między piłkarzami i zdecydowanie? 

Więcej o:
Copyright © Agora SA