Mariusz Moder, ojciec Jakuba, obwozi po Drawsku: tu szkoła, tam boisko, po drodze przystań nad rzeką i przychodnia. Pod sklepem gwarno, wszędzie indziej spokojnie. Parę lat temu mieszkało tu ok. 2 tys. osób, ale z 500 wyjechało. Szacunkowo, dawno nikt nie liczył. Ludzie za pracą jeżdżą do Poznania lub Niemiec.
- Mieszkamy w Chociulach pod Świebodzinem. To mała miejscowość, więc musiałam po Tymka wyjeżdżać i czekać na przystanku przy głównej trasie. Bywało tak, że po drodze ze szkoły zasypiał, nie wysiadał, więc jechałam za autobusem do Świebodzina, żeby go obudzić i zabrać do domu - opowiadała mama Tymoteusza Puchacza o jego powrotach z Zielonej Góry.
- Jak pan zjedzie z S5, to dalej już prosta droga, przecież w Damasławku się pan nie zgubi - śmieją się przez telefon rodzice Karola Linettego. Wieś ma około 2 tys. mieszkańców.
Mrzeżyno do 2002 r. było przedzielone bramą w połowie mostu nad rzeką Regą. Część, w której mieszkał Grzegorz Krychowiak, była wojskowa. Żeby wjechać, trzeba było przepustki. - Grzesiek dorastał w bardzo zamkniętym środowisku, za szlabanem, za bramą. Kontrakt z innymi dziećmi miał utrudniony, znał się tylko z dziećmi innych wojskowych. Dla nas wyprawa do Kołobrzegu to już był cywilizacyjny i kulturowy przeskok. Byliśmy ze wsi, a tam chłopcy chodzili w markowych ciuchach. U nas trampki, tam adidasy. Tamci chłopcy mieli inną mentalność - opowiadał Edward Krychowiak, ojciec środkowego pomocnika.
Gdy odwiedzałem rodziców reprezentantów Polski, szykując się do cyklu "Ojcowie sukcesu", jeździłem niemal wyłącznie po małych miejscowościach. Do Targowicy do Zielińskich, do Kleczewa do Bednarków, do Niemczy do Piątków. O początkach swoich dzieci opowiadali podobnie: nie było kina, galerii handlowej, sekcji tenisa czy klubu karate. Ale było boisko. Jan Bednarek dorastał w służbowym mieszkaniu ojca, dyrektora MOSiR-u, zaraz przy stadionie miejscowego Sokoła. Jakub Moder na boisko szedł nie dłużej niż trzy minuty. Mateusz Klich miał wybór: betonowe zaraz pod blokiem, trawiaste jakieś sto metrów dalej. Miejscowi do dzisiaj pamiętają Karola Linettego, jak idzie przez wieś i po drodze odbija piłkę. Z czasem doczekał się bramek w ogrodzie, więc spraszał kolegów na mecze do siebie i po wsi chodził już rzadziej. - Jak zgłodnieli, całą lodówkę potrafili wyczyścić - wspomina z uśmiechem Elżbieta, mama Karola. - Całą trawę zniszczyli. Dopiero teraz, po ponad dziesięciu, latach zaczęła znowu rosnąć.
Kamil Jóźwiak miał niedaleko na boisko w Zbąszynku. Krzysztof Piątek rowerem jechał na boisko pięć minut. Piotr Zieliński boisko też miał właściwie pod nosem, ale najczęściej grał w ogródku za domem ze starszymi braćmi i tatą. Ci wszyscy polscy reprezentanci na piłkę byli właściwie skazani. Wyglądali przez okno i widzieli, że kumple już grają.
Ale ich miejscowości szybko robiły się dla nich za ciasne. By się rozwijać, musieli wyjeżdżać do większych miast: Karol Linetty i Jakub Moder do Poznania, Jan Bednarek najpierw do Poznania, później do Szamotuł, Piotr Zieliński do Lubina, Grzegorz Krychowiak najpierw wzdłuż wybrzeża - do Kołobrzegu i Gdyni, a jak miał 15 lat do Bordeaux we Francji. Wojciech Szczęsny, choć z Warszawy, jeszcze wcześniej przeniósł się do Londynu. Kamil Glik nie skończył 17 lat, jak przeprowadził się do Hiszpanii. Krystian Bielik był 12-latkiem, jak rodzice zaprowadzali go na pociąg w Koninie, a po godzinie w Poznaniu odbierała go ciocia.
Trudno powiedzieć, kto wylał wtedy więcej łez - rodzice czy ich dzieci. Nie mieli łatwo ani jedni, ani drudzy. Sąsiedzi wytykali, że dzieciaków z domu wypuszczają, że gwiazdy chcą z nich zrobić. Koleżanki doradzały, że za wcześnie na wyjazd, bo w mieście dużo zagrożeń. - Kluczowe było, że Grzesiek bardzo chciał, a my ufaliśmy - wspomina Edward Krychowiak. Podobnie uważają inni rodzice: chodziło o to, by pozwolić swoim dzieciom spełniać marzenia, realizować się.
Wymagało to wyrzeczeń: Moderowie żyli na dwa domy - mama przy Kubie w Poznaniu, tata z drugim synem w Drawsku, po tygodniu zmiana. Krychowiakowie starali się co miesiąc odwiedzać Grześka, klub zapewniał im budżet na przeloty. Wojtek Szczęsny całe wieczory spędzał na Skype. Miał chwile zwątpienia, ale to była lekcja, że w życiu często jest coś za coś. Rodzice Karola Linettego odebrali kilka telefonów od wychowawców, że muszą przyjechać do Poznania i zabierać Karola z powrotem. Ale przed nimi zawsze zdążył do niego zajrzeć trener Patryk Kniat i po krótkiej rozmowie Karol znów chciał zostać.
Inaczej było u Jana Bednarka. Zaczęło się od falstartu. Miał 13 lat, kiedy przeniósł się do poznańskiej "trzynastki", znanej szkoły sportowej, kuźni talentów Lecha. Wytrzymał tam cztery dni. - Przyszedł SMS: "Mamo, nie dam rady". Było dla niego za wcześnie, tęsknił, chciał wrócić do domu. To była specyficzna sytuacja. Trafił do specjalnej klasy dla dzieci z kadry Wielkopolskiego Związku Piłki Nożnej. Rano mieli trening, później lekcje i całe popołudnia siedzieli w internacie. Nie mieli, co ze sobą zrobić, nudzili się. W tym wieku trzeba dzieciakom zorganizować czas, a oni siedzieli w pokojach i gapili się w ścianę. Wrócił więc do gimnazjum do Kleczewa i dopiero jak je skończył, przeniósł się do Szamotuł. Był już doroślejszy - wspominają jego rodzice.
- Mamy wrażenie, że dzisiaj to wszystko szybciej się profesjonalizuje: ośmioletnie dzieci już mają sztaby specjalistów wokół siebie - dietetyka, psychologa sportowego, trenera. Nasi chłopcy w tym wieku bawili się piłką na wiosce i nikt nie myślał, że będą to kiedyś robić zawodowo. Cieszyliśmy się, że nie siedzą przed komputerem czy telewizorem, nie włóczą się nie wiadomo gdzie, tylko zdrowo spędzają czas. Dopiero jak Filip, starszy syn (obecnie bramkarz Lecha Poznań - red.) poszedł do akademii do Wronek, pojawiła się myśl, że może zostanie piłkarzem. Dopiero wtedy. I nadal nie było to nic poważnego, raczej na zasadzie: niech próbuje, może zostanie, a może nie - mówią Bednarkowie.
- Nigdy nie zakładaliśmy, że synowie zajdą tak daleko. Ale zawsze im mówiliśmy, że jak coś robią, to mają robić porządnie. Jak nauka, to dobre oceny, żona tego pilnowała. Jak sport, to przykładamy się na treningach. Tę dewizę można przenieść na każdą dziedzinę życia. Nigdy nie widzieliśmy w tej ich pasji potencjalnych pieniędzy. Wiedzieliśmy, że piłkarze bardzo dobrze zarabiają, ale my im naprawdę nie planowaliśmy życia. Zresztą, pamiętam, jak przyjeżdżali do nas do domu kolejni agenci, żeby podpisać z nimi umowy. Żona nie nadążała piec ciast i parzyć kaw. Przerabialiśmy to przede wszystkim u Filipa, u Janka już byliśmy bardziej doświadczeni. Oni wszyscy mówili o kasie. A nas kasa w ogóle nie interesowała. Zależało nam na rozwoju i bezpieczeństwie synów. Żeby taki agent znalazł im właściwy klub, gdzie będą mogli zrobić krok naprzód, żeby wynegocjował dobre warunki - ale znów: nie finansowe, ale odnośnie zachowania kontroli nad sytuacją - dodają.
Za rodzicami dzisiejszych reprezentantów godziny spędzone w korkach na treningi. Godzina drogi w jedną, półtorej na miejscu, godzina drogi powrotnej. I tak trzy razy w tygodniu. Za nimi zrywanie się z pracy, żeby zdążyć zawieźć na mecz. Za ich dziećmi wiele opuszczonych lekcji w szkole, prace domowe odrabiane na tylnym siedzeniu samochodu, obiady pakowane w pudełka, by zjeść w drodze na trening. - Na początku bardziej niż determinacja dzieci liczy się determinacja rodziców. Oni muszą być zdeterminowani, by spełniać marzenia dzieci. Jak rodzicowi się nie chce, to nie zawiezie na trening do akademii, tylko powie: trenuj tu, na miejscu. Może tak zdusić talent w zarodku. Brakuje jakiegoś programu, żeby pomóc dzieciakom z mniejszych miejscowości, których rodzice nie mają takich możliwości, by zawieźć - uważa ojciec jednego z reprezentantów Polski.
- W zasadzie po każdym meczu Legii Warszawa, na którym byliśmy, przechodziliśmy przez barierki i ojciec z nami grał. Inni patrzyli, a my mogliśmy pokopać na murawie. Jak strzelaliśmy gole, to kibice, którzy zostali na stadionie, nam klaskali. Od małego byliśmy przesiąknięci piłkarską szatnią. Znaliśmy się ze wszystkimi piłkarzami Legii, z całymi ich rodzinami, czasami się jeździło z nimi na wakacje - wspomina Jan Szczęsny, trzy lata starszy brat Wojciecha. Ich tata - Maciej był bramkarzem, reprezentantem Polski, mistrzem Polski z Legią, Polonią, Wisłą i Widzewem. Dla jego synów oczywistym było, że też zostaną bramkarzami. Nasiąkali sportem od dziecka. Wojciechowi się udało, Jan kariery bramkarskiej nie zrobił, ale dziś spełnia się jako trener w Akademii Piłkarskiej Szczęsnych.
Andrzej Puchacz i Mirosław Kędziora grali razem w ataku na trzecioligowych boiskach, później zostali trenerami. W czasie meczów ich synowie - Tymoteusz i Tomasz - bawili się poza boiskiem. U Mateusza Klicha było podobnie, usportowiona jest cała rodzina: prapradziadek Mateusza był pięściarzem, pradziadek - piłkarzem, babcia - koszykarką, dziadek - pływakiem, mama - pływaczką, tata - piłkarzem, 84 razy zagrał w ekstraklasie, wujkowie - piłkarzami, siostra - pięcioboistką, szwagier - siatkarzem.
Można wymieniać dalej. Ojciec Bartosza Bereszyńskiego? Były piłkarz i trener. Ojciec Kamila Jóźwiaka? Trener. Ojciec Piotra Zielińskiego? Trener. Rodzice Roberta Lewandowskiego? Wuefiści. Rodzice Jana Bednarka? Ojciec jest dyrektorem MOSiR-u, mama wuefistką.
- Sport był dla nas metodą wychowawczą: zajmował chłopakom wolny czas, nie pozwalał robić głupot, uczył takich wartości jak szacunek, pokora, wytrwałość, pracowitość czy współpraca - mówił Bogusław Zieliński.
- To było naturalne. Ojciec szedł na trening, więc zabierał Matiego ze sobą. Kopał sobie gdzieś z boku. Jak szliśmy na jego mecze, to ja też zawsze z nim trochę pokopałam, a po spotkaniu wchodził na boisko do taty. Od małego cały czas był blisko drużyny i szatni - wspominała Małgorzata Klich.
- Przypominam sobie nasze wakacje. Wszędzie, gdzie wyjeżdżaliśmy, braliśmy piłki, rakiety do tenisa, sprzęt sportowy i codziennie znajdowaliśmy czas na grę. Siatkówka, koszykówka, tenis, piłka nożna, do tego pływanie. Sport zawsze nam towarzyszył, a synowie tym nasiąkali - twierdziła Beata Bednarek. - Obu naszych chłopaków wychowaliśmy na samodzielnych ludzi. To było dla nas bardzo ważne. Nigdy nie pakowałam Jaśkowi plecaka, nigdy nie pytałam, czy wszystko zabrał na mecz. Sam o to dbał. A nie jest to regułą. Jestem nauczycielką, mam uczniów, obserwuję ich. Czasami rodzice wolą zrobić to sami, żeby było porządnie. A sport bardzo ładnie uczy pewnych cech, które później przenosi się na życie. Zresztą, z tą odpowiedzialnością i samodzielnością nie mogło być inaczej. Filip, starszy brat Janka, miał szesnaście lat jak się wyprowadził do Holandii. Oczywiście były takie myśli, że jeszcze tylu rzeczy mu nie powiedzieliśmy. Ale człowiek uspokajał się patrząc jak sobie radzi - wspominała mama Jana Bednarka.
Rodzice, z którymi się spotykałem, podkreślali, że niczego nie robili na siłę. Często nie chcieli kariery piłkarskiej dla synów, bo to stresująca robota, dużo wyrzeczeń. - Pieniądze dobre, ale czy rekompensują to wszystko? - zastanawiali się. Ich synowie sami wybierali, ich zdanie było najważniejsze. "Jeden telefon i możesz wracać" - słyszał Jan Bednarek. "Grzesiu, dzwonisz i na drugi dzień jesteśmy" - zapewniali rodzice Grzegorza Krychowiaka. I wszyscy mieli chwile zwątpienia, czasem łamał im się głos w słuchawce. By dotrzeć do miejsca, w którym są, przeszli długą drogę, sporo poświęcili. W sobotę wieczorem, po meczu z Hiszpanią, w głowach wielu piłkarzy i ich rodziców przemknie myśl: było warto.