"Pół Kleczewa żegnało księdza i gratulowało Bednarkom" [OJCOWIE SUKCESU]

Dawid Szymczak
- Braćmi się urodziliśmy, ale przyjaciółmi jesteśmy z wyboru - mówi Filip Bednarek, bramkarz Lecha Poznań i brat Jana, środkowego obrońcy reprezentacji Polski. Pod jednym dachem, w niewielkim Kleczewie, wyrosło dwóch zawodowych piłkarzy. - Janek sobie na ścianie pokoju wymalował brata. Nie ma dnia, żeby nie rozmawiali - opowiada mama, Beata Bednarek.

"Ojcowie sukcesu" to cykl, w którym w związku z Euro 2020 na Sport.pl opisujemy gwiazdy reprezentacji Polski oczami ludzi, którzy towarzyszą im od lat: rodziców, żon, rodzeństwa, przyjaciół. Pokazujemy ich od codziennej strony, opowiadamy o drodze do sukcesu. O tym, czego w meczu nie widać, a jest dla nich najważniejsze.

28 czerwca 2018 roku z parafii św. Andrzeja Apostoła w Kleczewie odchodzi ksiądz Julian. Bednarkowie spóźniają się na jego pożegnalną mszę. Wchodzą po cichu, siadają w jednej z ostatnich ławek. Po policzkach Beaty nadal spływają łzy. Danielowi trudno skupić się na kazaniu. Myślami wciąż są gdzie indziej. Ludzie życzliwie się do nich uśmiechają, wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Mecz Polska - Japonia na mundialu skończył się raptem kilkanaście minut temu. Bednarkowie płakali jeszcze w drodze do kościoła. Pękają z dumy, bo to gol Janka dał Polsce jedyne zwycięstwo na tych mistrzostwach. Ale w kościele chcą tę dumę schować, by nie kraść święta księdzu Julianowi. Po mszy zostają zaproszeni do parafialnego ogródka na grilla. Pół Kleczewa żegna księdza i gratuluje Bednarkom. Robi się z tego wspólne święto. 

Zobacz wideo Kamil Glik i Jakub Kwiatkowski o składzie przed meczem ze Słowacją i sytuacji zdrowotnej piłkarzy

Oby nic mu się nie stało i nie było kichy

- Przeżywamy każdy mecz Janka. Najważniejsze, żeby nic mu się nie stało i żeby żadnej kichy nie zrobił. Dopiero później myślimy o wyniku. Mąż zazwyczaj nie wytrzymuje i nie ogląda końcówek takich emocjonujących meczów. Wychodzi do ogrodu, spaceruje wokół domu, a ja mu tylko krzyczę, czy już koniec, czy nic się nie zmieniło. Skaczemy przed tym telewizorem, wzruszamy się, przeżywamy. Ile razy się na meczach popłakałam z emocji... - zawiesza głos Beata Bednarek, mama Jana.

- Nie zapomnę spotkania z Kazachstanem na Narodowym. Janek debiutował w reprezentacji. Byliśmy na stadionie i widzieliśmy, że się rozgrzewa, ale była już końcówka meczu, więc myśleliśmy, że to jeszcze nie ten dzień. Adam Nawałka go zawołał. Zaczęłam krzyczeć do męża: zobacz, wchodzi, wchodzi! Znów łzy w oczach. Tym razem oboje. Mało tego! Na tym meczu poznaliśmy Julkę, narzeczoną Janka. Znaleźli się w internecie, zaprosił ją na mecz. Historia jest zabawna, bo z dworca odebrał ją Tomek Magdziarz, czyli agent Janka. Poznał ją pierwszy. Później, już na trybunach, poznaliśmy ją my, a na końcu sam Jasiu, bo wcześniej rozmawiali tylko przez internet - wspomina Beata Bednarek.

- Na myśl przychodzi mi zupełnie inna historia. W poprzednim sezonie Southampton grało z Aston Villą mecz o utrzymanie w Premier League. Pod koniec Alex McCarthy wyskoczył z rękami do góry i pięściami znokautował Janka. Widziałem tylko jak bezwładnie upada. Telewizja od razu zmieniła kamerę, nie pokazywała, jak leży. Widziałem tylko, że biegną do niego z noszami. Komentator powiedział: "Bednarek leży nieprzytomny". Wie pan jaka to jest bezsilność? Siedzieć tutaj na kanapie przed telewizorem i nie móc nic zrobić? Modliłem się tylko. Szukałem jakiegoś gestu: czy poruszył nogą albo ręką. A tam nic. W końcu wstał. Ulga. Ale co dalej? Czekałem na SMS, jakąś wiadomość od niego. Po tym zderzeniu przez dwie noce spał u Janka w domu lekarz, bo obawiali się, że w nocy może stać się z nim coś złego - mówi Daniel Bednarek.

- Telewizja często zmienia kamerę, jeśli wydarzy się coś naprawdę złego. Wtedy odchodzi się od zmysłów. Ale w telewizji zawsze jest chociaż jakaś powtórka całego zdarzenia, zbliżenie na sam upadek. Można coś wywnioskować. A na stadionie? Jeszcze gorzej. Byłam na meczu z Chelsea, w którym strzelił gola. Wtedy też dostał w głowę i się przewrócił. Nagle na stadionie cisza. Siedziałam zupełnie po drugiej stronie, więc mało co widziałam. W telewizji było już widać, że podniósł rękę i pokazał, że jest okej. Na stadionie nie dało się tego zobaczyć. Leżał tak kilka minut, a ja nic nie widziałam. W takich sytuacjach budzi się instynkt. Chciałam tam pobiec, przeskoczyć przez ogrodzenie i pomóc. A mogłam tylko siedzieć, wgapiać się w niego i czekać czy wstanie - wspomina mama Jana Bednarka.

- Obaj nasi synowie grają na takich pozycjach, że są narażeni na takie starcia. Parę lat temu byliśmy na meczu Filipa w Twente. Wyszedł z bramki, rzucił się napastnikowi pod nogi i dostał kolanem w głowę. Leży, ręce rozłożone, nogi rozłożone, nie rusza się. Cucą go. Przewrócili na bok. W końcu wstał. To było tuż przed przerwą. Patrzymy, a on nie wychodzi na drugą połowę. Co się dzieje? Nie wiadomo, czy to tylko ostrożność, czy w szatni się coś stało. Zeszliśmy tam i zaraz jechaliśmy do szpitala. Miał podejrzenie wstrząśnienia mózgu, nie pamiętał wyniku meczu, nie pamiętał żadnej akcji. Straszne wspomnienia - wzdycha ojciec.

- Dlatego dla nas podczas meczów najważniejsze jest ich zdrowie, a wszystko inne schodzi na dalszy plan. Na szczęście Janek jest dzisiaj bardziej doświadczony. Nabrał takiego cwaniactwa. Inaczej wyskakuje do piłek, osłania się rękami, lepiej upada na ziemię. Ale i tak go zawsze prosimy: "Jak wszystko dobrze, to machnij ręką. Daj jakiś znak".

"Nie spotkałem większego profesjonalisty od Janka"

Choć Jan rzadko bywa w rodzinnym domu, na piętrze wciąż ma swój pokój. Wszystkie puchary, medale, zdjęcia i meczowe koszulki. Małe muzeum. Ścianę zdobi wielka grafika: Bednarek stoi na bramce w stroju Lecha Poznań, rozkłada ręce, by obronić strzał. To Filip, starszy brat Jana. Od roku rzeczywiście bramkarz Lecha. - Tak to sobie Janek wymarzył już trzynaście lat temu. Wolał mieć na ścianie wymalowanego brata niż siebie - opowiada Beata Bednarek. - Filip był dla Janka wzorem. I wydaje mi się, że o tym wiedział. Różnica wieku między nimi, czyli niecałe cztery lata, była wręcz idealna, żeby Janek obserwował Filipa i wyciągał wnioski z jego decyzji - dodaje Daniel Bednarek. 

Nie da się rozmawiać o karierze Jana nie wspominając o Filipie. Przecierał szlaki: podczas rozmów o nim rodzice poznawali zdradliwy świat agentów piłkarskich, pierwszy wyfrunął do Wronek i pierwszy przeprowadził się za granicę. Przerabiał porażki, popełniał błędy, przed którymi później przestrzegał młodszego brata. Przeszedł przez poważną kontuzję, po której wczytywał się w dietetyczne poradniki, by już kilkanaście lat temu odrzucić gluten. Jeszcze przed Robertem Lewandowskim, który spopularyzował ten rodzaj diety w Polsce. I skoro sam Filip bez glutenu czuł się doskonale, to polecił tę dietę Janowi. Sam zaznacza jednak, że żadnym ojcem sukcesu brata się nie czuje. Podkreśla wpływ rodziców, menadżerów, trenerów i przyjaciół.

Jan i Filip Bednarkowie. Spod jednego dachu w Kleczewie wyszło dwóch piłkarzyJan i Filip Bednarkowie. Spod jednego dachu w Kleczewie wyszło dwóch piłkarzy archiwum rodzinne

- Młodszy brat zawsze obserwuje tego starszego, więc dobrze, jeśli ten świeci przykładem. Gdybym nie był sumienny i nie podchodził profesjonalnie do swoich obowiązków, mogłoby się to negatywnie odbić na Janku. Widział, że zawsze o siebie dbam i ciężko pracuję. Na pewno trochę tym nasiąkał. Zawsze uważałem, że starszy brat powinien być wsparciem dla młodszego. Taką poduszką, na której może wylądować i się nie poobijać - mówi Filip Bednarek. 

Rodzice potrzebują chwili, by znaleźć słowo, które dobrze odda to, jak prowadzi się Filip. - Sterylnie - w końcu mówi ojciec. - To kat na robotę - dodaje. - Był dla Jaśka dobrym przykładem. Może czasami wręcz przesadzał z przestrzeganiem diety. Dopiero teraz jak przyjedzie do domu, to pozwala sobie na pewne odstępstwa i na przykład zje kawałek ciasta. Kiedyś nie było mowy. Reżim i żadnych wyjątków. Urlop czy nie urlop. Żadnego alkoholu. Filip nie pije, Janek też nie. Nawet jak przyjeżdżali na krótkie wakacje do Kleczewa, to posiedzieli jeden dzień w spokoju, a później już organizowali sobie dodatkowe treningi w ogrodzie czy w garażu, gdzie mamy małą siłownię - opowiada Beata Bednarek.

Ale dziś to Filip mówi, że nie widział większego profesjonalisty od swojego brata. - Nie chodzi o zrywy i dobre odżywianie przez miesiąc czy chodzenie do trenera personalnego przez dwa tygodnie. Niektórzy piłkarze tak to postrzegają. A Janek tak działa od kilku lat. Obaj mamy w sobie dużo perfekcjonizmu. Przygotowując się do meczu albo do treningu, mamy wszystko poukładane. Jeśli mamy na coś wpływ, chcemy to wykorzystać. Później nie musimy bać się, że źle spaliśmy, albo że przytrafi nam się kontuzja, bo zaniedbaliśmy dietę. Jemy odpowiednio, śpimy, odpoczywamy - zdradza Filip.

Ten sezon był wyjątkowy: zlewał się z poprzednim, po którym nie było czasu na odpoczynek, mecz gonił mecz, zespoły w Anglii grały w lidze, Pucharze Anglii i Pucharze Ligi Angielskiej, reprezentacje grały na zgrupowaniach po trzy mecze, a nie tak jak dotychczas po dwa. Janek już w styczniu mówił rodzicom, że takie obroty bardziej męczą psychicznie niż fizycznie. Później po jednym z meczów stwierdził jednak: „Nogi odpadają".

- Janek kończy mecz, a w domu już czeka na niego japoński masażysta, który masuje stopami. Świetnie to robi. Mają oczywiście w klubie osteopatów i fizjoterapeutów, ale żaden nie pracuje taką metodą. Janek sam go opłaca, bo widzi, że mu to pomaga. A jak pomaga, to nie patrzy się na pieniądze. Pod tym względem jest na sobie bardzo skupiony. Zawsze jak jest w Polsce, to idzie do osteopaty Marcina Ganowskiego i odwiedza trenerów personalnych, którzy bazują na kalistenice. Ma wokół siebie sztab takich osób - mówią rodzice. - Obrazowy przykład: jeżeli będą do wyniesienia śmieci, a Janek uzna, że wyniesienie ich przeszkodzi mu w przygotowaniach do meczu, to będzie wolał, żeby jeszcze zostały i wyrzuci je dopiero po meczu. Przygotowanie jest dla niego absolutnie najważniejsze - mówi Daniel Bednarek. 

Bracia z urodzenia, przyjaciele z wyboru

Kleczew ma raptem 4 tys. mieszkańców, leży w Wielkopolsce, niedaleko Konina. Bednarkowie prosto z domu wychodzili na boisko miejscowego Sokoła, grającego dziś w III lidze. Jan miał siedem lat, gdy zaczął grać w trampkarzach razem z cztery lata starszym Filipem. W klubie nie było dla niego kategorii wiekowej.

- Jestem dyrektorem MOSiR-u. Filip miał cztery lata, gdy przeprowadziliśmy się na stadion w Kleczewie, bo dostałem tam mieszkanie służbowe. Dla Janka podwórkiem od początku był stadion. Piłka była pod nosem, koledzy byli pod nosem, klub był pod nosem, treningi i mecze też. A nawet jak kumpli na boisku nie było, to Janek grał sam. Podglądaliśmy go z żoną z okna i śmialiśmy w głos, jak strzelał na pustą bramkę i biegł przez pół boiska ciesząc się z gola. Naśladował te wszystkie cieszynki piłkarzy - uśmiecha się Daniel Bednarek.

- Obydwoje jesteśmy sportowcami, nauczycielami wuefu. Przypominam sobie nasze wakacje. Wszędzie, gdzie wyjeżdżaliśmy, braliśmy piłki, rakiety do tenisa, sprzęt sportowy i codziennie znajdowaliśmy czas na grę. Siatkówka, koszykówka, tenis, piłka nożna, do tego pływanie. Sport zawsze nam towarzyszył, a chłopcy tym nasiąkali. Nigdy nie kierowaliśmy ich konkretnie na piłkę, samo wyszło. U Janka szybciej niż u Filipa, bo starszy syn lubił wszystkie dyscypliny i miał nawet dylemat czy postawić na piłkę czy na siatkówkę, z kolei Janek od początku wolał piłkę kopać niż odbijać - wspomina Beata Bednarek. 

Rodzice: - Filip był zawsze bardzo rozsądnym i odpowiedzialnym dzieckiem, bardziej dojrzałym niż wskazywałby na to wiek. Janek z kolei był odważny. Prosty przykład: jeśli powiedzielibyśmy Jankowi, żeby wszedł na wysokie drzewo, to po chwili by nam machał z góry. Filip stwierdziłby, że to zbyt niebezpieczne, bo może się urwać gałąź i jak spadnie, to będzie bolało. Zawsze tak miał. Dlatego nigdy się nie baliśmy zostawić Janka pod opieką Filipa. Gdy mieli może dziesięć i sześć lat, można ich było na jakąś godzinkę zostawić samych. Filip wchodził wtedy w rolę opiekuna: żadnych szaleństw, żadnych niebezpiecznych zabaw. Pilnował Janka. Prędzej by sobie krzywdę zrobili, jak byliśmy w domu, bo Filip nie czuł wtedy tej odpowiedzialności. 

Filip: - Nie ma dnia, że się do siebie nie odezwiemy. Telefon, Messenger, SMS. Omawiamy moje mecze, jego mecze, mówimy o sytuacji w klubach, o rodzinnych sprawach, a czasami o błahostkach, o pogodzie. Teraz już nie czuć tego, że to ja jestem tym starszym bratem. Janek wszedł na taki poziom, że to on jest przykładem dla mnie, a nie ja dla niego. On mnie inspiruje, on mi doradza. Fajnie, że jest taki, jaki jest. Braćmi się urodziliśmy, ale przyjaciółmi jesteśmy z wyboru. 

Beata Bednarek: - Mają świetny kontakt, wspierają się. W sporcie nie brakuje trudnych sytuacji, więc dobrze, że mogą wzajemnie na siebie liczyć. Filip bardzo Jankowi pomógł, gdy ten nie grał w Górniku Łęczna. Już wtedy Filip był po studiach psychologicznych i kursach mental coachingu, więc wiedział jak z nim rozmawiać i jak go zmotywować. Później działało to w drugą stronę. Janek też stał się bardzo świadomym piłkarzem, sam długo pracował z psychologiem, spotykał się z nim po trzy razy w tygodniu, więc mógł mądrze Filipa wspierać gdy z kolei ten półtora roku nie grał w Heerenveen. Często do siebie wtedy latali. 

Filip: - Czasami najlepsze co można zrobić, to po prostu być. Janek w pierwszym sezonie w Southampton nie grał za wiele. Jak miałem wolny weekend, wsiadałem do samolotu i leciałem, żeby mu trochę głowa odpoczęła i żeby nie siedział sam z tymi myślami. Łatwiej przez takie chwile przejść we dwóch. W trudnych chwilach Janek skupiał się na złych stronach, zadręczał się nimi, co jest zupełnie normalne. Wiele osób robi podobnie. Wtedy te pozytywne aspekty się pomija, nie dostrzega się ich, więc starałem mu się je pokazać. Później, jak ja miałem gorszy czas, to Janek wsiadał w samolot. Po to ma się brata, żeby przytulił albo kopnął w tyłek. Mamy to szczęście, że zajmujemy się tym samym, dlatego dobrze się rozumiemy. Jeśli byłbym ekonomistą, a Janek pytałby mnie o piłkę, pewnie nie byłbym dla niego tak dobrym wsparciem. Trudniej byłoby mi się odnieść do jego problemów czy wątpliwości. Pójdę do kolegi, zapyta mnie o rozwód. Jak mam mu pomóc, skoro nigdy się nie rozwodziłem? W piłce doświadczyłem zniżki i wzlotu formy. Wiem jak w pewnych sytuacjach się zachować. Mogę mu opowiedzieć, jak było u mnie, sam wyciągnie z tego wnioski.

Filip: - Podłapuję od Janka podejście do meczów czy do treningów. Przygotowujemy się w podobny sposób: to gwizdek sędziego jest sygnałem, że trzeba się maksymalnie skoncentrować. Nie jest tak, że od rana skupiamy się tylko na meczu i nie istnieje nic innego. Chcemy wpływać na to, na co faktycznie mamy wpływ, a nie przejmować się czymś od nas niezależnym. U Janka kluczowa jest konsekwencja w dążeniu do celu. Nigdy niczego nie dostał za darmo, na wszystko musiał ciężko pracować. Nigdy nie byliśmy w takiej sytuacji, żeby być nie do zmiany, grać sobie spokojnie, że i tak będziemy w wyjściowym składzie. Nie, ciągła walka o swoje. 

- Raz Janek, grając w Southampton, przegrał 0:9 z Leicester. Czuł się fatalnie, ale za drugim razem, gdy taki wynik powtórzył się z Manchesterem United, to już wiedział z czym to się je i nieco łatwiej było się z tym uporać. Wiedział jak do tego podejść, co zrobić, jak się zachować.

Rodzice: - Janek, żeby naprawdę odpocząć i się zresetować, potrzebuje ciszy. Wtedy się nie odzywa, wyłącza telefon, my też już wiemy, żeby mu dać trochę czasu.

Filip: - Też dałem mu wtedy po 0:9 czas. Bo co bym nie napisał po takim meczu i tak wyszłoby beznadziejnie. "Głowa do góry"? Lepiej nic nie pisać. Czekałem na jego ruch.

Daniel Bednarek: - Janek na początku bardzo przeżywał wszystkie mecze. Po porażkach się nie odzywał, był wściekły, trawił to wszystko w sobie. W końcu mu puszczało i sam się odzywał. Przez te wszystkie lata dojrzał i dzisiaj już inaczej do tego podchodzi. 

Beata Bednarek: - Czasami to ja narzekam, jak przegrają: że szkoda, że było blisko. Janek mówi: "No życie, mamo. A co tam u ciebie?".

Rodzice: - Ale po 0:9 nie dzwoniliśmy, on też się nie odzywał. Potrzebował czasu.

Beata Bednarek: - Pod tym względem synowie się różnią. Filip odpoczywa w towarzystwie. I gada, gada, gada. Jest bezpośredni, otwarty, chciałby uzdrowić cały świat. Janek zanim coś powie, to trzy razy pomyśli. Za to wszystkim się przejmuje. Martwi się o nas, o Filipa. My się nie martwimy, a on się martwi. Prosty przykład: Filipowi urodziło się trzecie dziecko. Wszystko już sobie poukładał, zorganizował, miał dopięte na ostatni guzik. A Janek i tak się martwił, czy ten plan wypali. Jemu o tym nie mówił, ale dzwonił do nas i się tymi obawami dzielił. To miłość.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.