Kibice zwykli krytykować dziennikarzy i ekspertów, że ci "pompują balonik" przed wielką imprezą. Nakręcają oczekiwania wobec drużyny czy danego sportowca. Pojawiają się złudne nadzieje na sukces, który potem nie przychodzi. Nie tym razem, nie przed Euro 2020.
Mistrzostwa Europy ruszają w piątek, biało-czerwoni pierwszy mecz ze Słowacją zagrają w poniedziałek 14 czerwca. Pięć dni później starcie z Hiszpanią, a na koniec rywalizacji grupowej pojedynek ze Szwecją (23 czerwca). Mało kto wierzy, że turniej przyniesie nam korzystne wyniki. Gdy posłucha się kibiców i ekspertów, dominuje pesymizm lub co najwyżej realizm. Wyjście z grupy z trzeciego miejsca wielu przyjęłoby w ciemno.
Jest inaczej niż przed ostatnimi turniejami z udziałem biało-czerwonych. Za kadencji Jerzego Engela awansowaliśmy na mistrzostwa świata po 16 latach przerwy. W 2002 roku do Korei i Japonii piłkarze mieli lecieć po medal. Skończyło się na dwóch porażkach z gospodarzami i Portugalią, honorowym zwycięstwie nad USA i odpadnięciu po fazie grupowej.
Podobnie było na pierwszym Euro z udziałem naszej kadry w 2008 roku. Po wygraniu trudnej grupy eliminacyjnej (m.in. z Portugalią i Serbią) oczekiwania były ogromne. Impreza w Austrii i Szwajcarii szybko wybiła nam marzenia z głowy. Porażki z Niemcami i Chorwacją, szczęśliwy remis z Austrią i mogliśmy wracać do domu.
Największe nadzieje w XXI wieku były chyba przed Euro 2012. Mistrzostwa rozgrywane w Polsce i na Ukrainie, a do tego teoretycznie łatwa grupa. Franciszek Smuda zapewniał: "Celem minimum jest wyjście z grupy". Skończyło się na dwóch punktach i ostatnim miejscu. Remisy z Grecją i Rosją oraz porażka z Czechami przyniosły spore rozczarowanie. I świadomość, że podobnie łatwych rywali możemy już nigdy nie wylosować na turnieju mistrzowskim.
Przed Euro 2016 oczekiwania nie były może najwyższe, ale liczyliśmy na wyjście z grupy, do której trafiliśmy obok Niemców, Ukraińców i Irlandczyków z Północy. Nikt nie "pompował balonika", bo tuż przed mistrzostwami przegraliśmy z Holandią 1:2 (która nie grała na Euro) i zremisowaliśmy z Litwą 0:0. Celem był jednak awans do 1/8, skoro mogły go uzyskać aż trzy z czterech drużyn z grupy. Sukces był większy niż zakładano - porażka dopiero w ćwierćfinale po rzutach karnych z Portugalią, późniejszym mistrzem Europy. Wracaliśmy z niedosytem, chociaż przed startem Euro mało kto wierzył w tamtą drużynę.
Przed ostatnimi mistrzostwami świata w Rosji oczekiwania znów były duże. Byliśmy losowani z pierwszego koszyka. Przydzielono nam Kolumbię, Japonię i Senegal. Celem miało być co najmniej wyjście z grupy. Skończyło się kompromitacją. I nie chodzi tylko o wynik (ostatnie miejsce w grupie), ale i o postawę naszych piłkarzy w końcówce meczu z Japończykami. Azjatom porażka 0:1 dawała awans do 1/8 finału. Polacy także zdawali się być zadowoleni ze skromnego prowadzenia w spotkaniu o honor. Ostatnie minuty to słynny "niski pressing", z którego zawodnicy musieli się potem gęsto tłumaczyć.
Przed Euro 2020 nastroje nie są zbyt optymistyczne. To przede wszystkim efekt decyzji Zbigniewa Bońka. Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej postanowił zmienić Jerzego Brzęczka na Paulo Sousę dopiero w styczniu, tuż przed startem eliminacji do mistrzostw świata 2022. Nowy selekcjoner nie zdążył w pełni poznać piłkarzy. Pod jego wodzą rozegraliśmy dopiero pięć spotkań. Zawodników testował nawet w ostatnim meczu sparingowym przed Euro z Islandią (2:2), gdy zgrywać powinna się już pierwsza jedenastka.
Pojedynek z Islandczykami miał rozwiać wątpliwości, a tych przybyło. Miał sprawić, że Polacy w lepszych nastrojach przystąpią do mistrzostw Europy. Skończyło się na kolejnym słabym występie. Za kadencji Paulo Sousy straciliśmy już osiem bramek. Dużo, biorąc pod uwagę, że w tym czasie graliśmy m.in. z Andorą i Islandią, które nie wystąpią na Euro.
Obrona na ten moment nawet nie przypomina tej formacji, która zapewniła nam sukces na poprzednim Euro we Francji. Wtedy straciliśmy tylko dwa gole w pięciu spotkaniach, z czego jeden to efekt rykoszetu po uderzeniu Portugalczyka, a drugi to genialny strzał przewrotką Szwajcara.
Moment zwolnienia Brzęczka, dotychczas słabe występy za kadencji Sousy i zawiedzione nadzieje na poprzednich turniejach sprawiły, że reprezentacja Polski przystępuje do mistrzostw Europy bez większych oczekiwań. Jest nadzieja na zwycięstwo ze Słowacją i awans z trzeciego miejsca. Wszystko powyżej będzie odbierane w kategoriach sporego sukcesu. Tak, jakbyśmy się cofnęli do 2016 roku. Mniejsza presja pomogła wtedy biało-czerwonym zajść daleko. Jak będzie tym razem?