"Kamil w kółko mówił tylko, że tragedia. Oboje płakaliśmy do telefonu" [OJCOWIE SUKCESU]

Dawid Szymczak
- Chyba z tej samej gliny nas lepili. Ja też mam wysoki próg bólu - uśmiecha się Marta Glik. Jej mąż Kamil to gladiator z obrony reprezentacji Polski. Ale i gladiatorzy czasem płaczą na filmach i potrzebują czułości. - Sporo przeszedł. I myślę, że bardzo chciałby, żeby jego tata mógł zobaczyć, jak poukładał sobie życie - mówi Marta Glik.

"Ojcowie sukcesu" to cykl, w którym w związku z Euro 2020 na Sport.pl opisujemy gwiazdy reprezentacji Polski oczami ludzi, którzy towarzyszą im od lat: rodziców, żon, rodzeństwa, przyjaciół. Pokazujemy ich od codziennej strony, opowiadamy o drodze do sukcesu. O tym, czego w meczu nie widać, a jest dla nich najważniejsze.

- To miał być miły weekend na Mazurach. Pojechałam z Victorią, naszą córką. Kamil się do mnie dobijał, ale nie słyszałam telefonu, akurat zbierałyśmy się nad jezioro. Dopiero w drodze zobaczyłam, że dzwoni. Ręce miałam zajęte, dziecko chciało już iść, pomyślałam: "dobra, oddzwonię za kilka minut, jak tylko będziemy nad wodą". Ale jak zobaczyłam, że dzwoni do mnie żona fizjoterapeuty kadry Bartłomieja Spałka, to już wiedziałam, że coś jest nie tak. "Marta, jak z Kamilem, co z tym barkiem?". "Z jakim barkiem?". "O kur.., to dzwoń do starego!" - wspomina Marta Glik, żona Kamila. - Puściłam to, co miałam w rękach. To był szok. Kamil jeszcze nie znał dokładnej diagnozy, w kółko mówił tylko, że tragedia i nie zagra na mundialu. Oboje płakaliśmy do telefonu. 

Zobacz wideo "Świerczok przeskoczył w hierarchii napastników Świderskiego i Kownackiego"

Kamil Glik: Jedyną osobą, która wierzyła, że pojadę na ten mundial, była moja żona

Do końca tamtego treningu zostawało pięć minut, do mundialu - piętnaście dni. Trwał turniej siatkonogi w Arłamowie. Kamil Glik, lider obrony w kadrze Adama Nawałki, zrobił przewrotkę i poczuł ogromny ból. - Cały obojczyk wyszedł mi do góry, nie mogłem podnieść ręki, doktor próbował mnie nastawić, ale to wszystko nie miało się na czym trzymać, bo więzadła były zerwane - tłumaczył w rozmowie z "Łączy nas piłka". - Jeśli moja diagnoza się sprawdzi, to Kamila czeka co najmniej sześć tygodni przerwy - mówił dr Jacek Jaroszewski, lekarz reprezentacji Polski. AS Monaco, ówczesny klub Glika, poleciło skonsultować tę kontuzję z prof. Pascalem Boileau, jednym z najlepszych na świecie specjalistów od urazów barku, który od lat operuje w Stanach Zjednoczonych rugbistów i hokeistów. Im takie urazy zdarzają się znacznie częściej niż piłkarzom. Boileau zbadał Kamila Glika i stwierdził, że operacja nie jest konieczna, jeśli rehabilitacja pójdzie dobrze, piłkarz może zdążyć zagrać w mundialu.

- Pamiętam, że profesor powiedział Kamilowi wprost: "Dasz radę". To było kluczowe. Bo wszyscy mówili inaczej. Gdy to usłyszałam, skoczyło mi ciśnienie, chyba poleciała jakaś łza. W gabinecie mąż był jeszcze trochę zmieszany, to była plątanina różnych emocji: od złości, przez brak wiary, po delikatną nadzieję. Zaczęłam go dopingować: "Kamil, już nie chcę słyszeć, że to niemożliwe! Lekarz ci powiedział" - uśmiecha się Marta Glik. - Przed pierwszą rehabilitacją narzekał, że nawet nie może obrócić się na drugi bok, bo ból jest ogromny. A nagle, po terapii, zaczął tym barkiem ruszać. Wtedy naprawdę uwierzył.

Droga do Rosji była dla Kamila Glika wyjątkowo długa i kręta: Arłamów - Przemyśl - Warszawa - Nicea - Warszawa - Jastrzębie - Bytom - Nicea, Warszawa - Soczi. Ze zgrupowania do szpitala, później wylot z Okęcia, konsultacja we Francji, powrót do Polski, chwila w domu na Śląsku, rozpoczęcie rehabilitacji w Bytomiu i kolejne konsultacje - najpierw w Nicei, później w Warszawie.

- Moja podróż na te mistrzostwa też była szalona. Trwała 26 godzin. By dotrzeć na mecz do Kazania, wyjechałam z domu o piątej nad ranem. Godzinę później miałam samolot z Katowic do Frankfurtu. Następnie z Frankfurtu o godz. 13 miałam lecieć do Salonik, ale lot został przełożony na godz. 20. A ja o godz. 22 miałam stamtąd lecieć już prosto do Kazania. Nie zdążyłabym na ten samolot. Usłyszałam od kogoś, że to będzie ten sam samolot. Wyląduje w Salonikach i będzie leciał dalej do Rosji. Tyle że nikt na lotnisku ani na infolinii nie chciał mi tego potwierdzić. Dopiero na pokładzie stewardessa powiedziała, że rzeczywiście tak jest. Podróż życia. Jakoś o godz. 7 rano zameldowałam się w hotelu. Chyba jako jedyna żona byłam wtedy na wszystkich meczach reprezentacji, mimo że Kamil wyszedł w pierwszym składzie dopiero na ten ostatni z Japonią. 

To po nim powiedział: - Jedyną osobą, która wierzyła, że pojadę na ten mundial, była moja żona. Ma 80 procent zasług. Jestem tu dzięki niej.

Gdy Marta Glik słyszy te słowa po trzech latach, wciąż się wzrusza. - Kamil nie lubi odsłaniać naszego życia. Wtedy pierwszy raz dał w mediach taką prywatną wypowiedź. 

"Kibice i dziennikarze znają tylko jakąś cząstkę Kamila"

Marta i Kamil są razem od trzeciej klasy gimnazjum, a znają jeszcze dłużej. Mieszkali trzy klatki od siebie, w podstawówce chodzili razem do klasy. Kamil miał siedemnaście lat, gdy przeprowadził się do Hiszpanii, by tam rozwijać swoją karierę, a Marta dołączyła do niego zaraz po maturze. Kamil trafił do drugiej drużyny rezerw Realu Madryt

- To nie była era Ryanaira i Wizzaira i biletów po 50 złotych. Żebym w ogóle mogła do niego pojechać, do biletu dorzuciła się moja rodzina i Kamila. Jechałam 56 godzin autobusem. Mieliśmy dziewiętnaście lat, byliśmy dzieciakami, a przenieśliśmy swoje życie z Jastrzębia do Madrytu. Pomagał nam Jurek Dudek, który trafił wtedy do Realu. Odbieraliśmy tam lekcję życia. To nas zbudowało jako parę. Od początku musieliśmy żyć dorośle i odpowiedzialnie. Nie było takich pieniędzy jak teraz. Był tysiąc euro na przeżycie. W Madrycie to nie jest dużo, a jeszcze trzeba było z tego odłożyć na bilety do Polski. Do dzisiaj Kamil jest bardzo skromny. Wszystkie ciuchy kupuję mu ja, bo nie lubi chodzić po sklepach. Samochód też ja nam wybierałam. Czasami mówię, że to dusigrosz. Ale tylko na siebie wydawać nie lubi. Dzieciom oddałby wszystko - uśmiecha się Marta Glik.

- Kibice i dziennikarze znają tylko jakąś cząstkę Kamila. On niespecjalnie lubi się odsłaniać. Podobnie jest w nowym towarzystwie. Na początku też jest dość zamknięty. Tak ma. Sporo w życiu przeszedł, w bardzo trudnym momencie zmarł mu tata. Nie zdążył przyjść na nasz ślub, nie poznał wnuczki. Myślę, że Kamil chciałby, żeby jego tata zobaczył, jak poukładał sobie życie, żeby był z niego dumny. To bardzo wrażliwy człowiek, który potrzebuje dużo czułości i miłości, który nie może patrzeć na krzywdę dzieci i zwierząt. Widząc coś takiego w telewizji, potrafi się rozpłakać. Ale jest przy tym niezwykle charakterny. Zresztą oboje tacy jesteśmy.

- Nie lubię tego określenia "WAGs" (skrót od angielskiego żony i dziewczyny piłkarzy - red.). Jest stereotypowe i szufladkuje. Utarło się jakieś wyobrażenie o dziewczynach czy żonach piłkarzy, bo na całym świecie jest kilka takich, które robią opinię całej reszcie. My robimy swoje. Poznałam większość kobiet kadrowiczów, gdy drzwi do reprezentacji otworzył nam Adam Nawałka. To naprawdę świetne dziewczyny, z większością mam kontakt do dziś. Selekcjoner spojrzał na nas jak na drugie połowy, a nie WAGs. Dostrzegł, że nie jesteśmy tymi, co leżą, pachną i ciągną kasę. Wiedział, że nie będziemy przeszkadzały, tylko pomożemy i będziemy miały na chłopaków dobry wpływ. Kto może wesprzeć bardziej niż żona? To się Adamowi Nawałce udało. Na tym zgrupowaniu przed Euro byliśmy jak jedna wielka rodzina, były tam naprawdę fajne emocje, ciepła i serdeczna atmosfera. Czułyśmy się częścią grupy - wspomina Marta Glik.

Bycie piłkarzem jest wygodne? "To wszystko zależy od ligi, w jakiej gra i od jego podejścia"

Mundial w Rosji był już inny niż Euro. Inna atmosfera, zły wynik. Później wiele rodzin piłkarzy musiało ten turniej odchorować. Czas po turnieju wspominają w podobny sposób: wielki sportowy zawód, wielka fala hejtu w internecie, nieprzychylne relacje w mediach, wiele bezpodstawnych oskarżeń, a do tego zmęczenie całym sezonem, przygotowaniami i samymi mistrzostwami. Niektórzy nadal nie rozumieli, czemu nie poszło. O tej porażce kilku piłkarzom długo nie udawało się zapomnieć. Ale akurat u Glików myśli dość szybko uciekły w innym kierunku. - Zaraz po mundialu dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Bardzo pragnęliśmy drugiego dziecka, więc radość była niezwykła. 

- W opinii wielu ludzi zawód piłkarza jest wygodny, niespecjalnie męczący. Ale to wszystko zależy od ligi, w jakiej gra piłkarz i od jego podejścia. Od pewnego poziomu jest to bardzo wymagający zawód: liga, puchar kraju, europejskie puchary, reprezentacja. Gra się dużo meczów, po dwa w tygodniu. Co chwilę wyjeżdża się na przedmeczowe zgrupowania, więc w domu jest się rzadko. Dajmy na to, że klub gra na wyjeździe w Lidze Mistrzów. Wtedy grafik wygląda tak: poniedziałek trening, wtorek trening i wylot na mecz, środa mecz, w czwartek rano jest w domu, ale po południu już jedzie na trening, piątek trening, sobota mecz, niedziela może wolna, może trening. Od roku jest jeszcze inaczej, bo mieszkamy osobno, widzimy się dwa-trzy razy w tygodniu. Ja jestem pod Neapolem, mamy do siebie godzinę drogi. Kamil jest w Benewencie. Na szczęście mam miłych sąsiadów - Laurę i Piotrka Zielińskich. Wyszła zabawna sytuacja, bo przypadkowo znaleźliśmy dom obok nich. Bardzo mi pomogli na początku. Kierowaliśmy się dobrem starszej córki, żeby chodziła do międzynarodowej szkoły. Miałaby duży problem, żeby z dnia na dzień wejść do publicznej włoskiej szkoły i sobie poradzić. Językowo byłoby jej bardzo trudno. Tutaj lekcje są po włosku i angielsku, więc rozumie znacznie więcej. W Benewencie takiej szkoły niestety nie ma. To zresztą kolejny mniej przyjemny aspekt bycia piłkarzem. Harmonogram życia układany jest pod piłkę. Częste przeprowadzki, przeorganizowywanie wszystkiego, zmienianie dzieciom szkoły. Byliśmy w Monaco cztery lata, każdy z nas zdążył nawiązać tam przyjaźnie, więc to rozstanie z koleżankami i dla mnie, i dla Victorii było bardzo trudne.

Last dance Kamila Glika? "Mistrzostwa świata są niedługo. Może o nie zahaczy?"

Kamil Glik ma 33 lata, za sobą wyczerpujący sezon, spadek z Serie A z Benevento, a nad zakończeniem reprezentacyjnej kariery zastanawiał się już wcześniej. Wtedy kluczowa była rozmowa z Jerzym Brzęczkiem, którego w reprezentacji już nie ma. Czy zatem to ostatni wielki turniej Glika?

- Mistrzostwa świata są w sumie niedługo, już pod koniec przyszłego roku, więc może jeszcze o nie zahaczy? Wiele będzie zależało od trenera. Jeśli Kamil nie będzie potrzebny, to pewnie nie będzie się upierał. Ale myślę, że ostatniego słowa jeszcze nie powiedział i siły też się znajdą. Reprezentacja zawsze była dla niego najważniejsza. Klub to jest praca, wykonuje w niej swoje obowiązki. Oczywiście kocha tę pracę, może realizować swoją pasję, ale w reprezentacji jest coś więcej. W tym jest szacunek, duma i wielki honor. To nie slogan - uważa Marta Glik. - Chociaż to nie fizyczne zmęczenie jest najtrudniejsze. Gra w reprezentacji jest obciążająca psychicznie, bo te mecze wywołują w kibicach znacznie większe emocje niż klubowe. 

- Na Węgrzech (w pierwszym meczu Paulo Sousy Polska zremisowała 3:3, a Kamil Glik zaczął mecz na ławce - red.) był zdenerwowany. Ale nie na selekcjonera, tylko ogólnie na całą sytuację. Nienawidzi siedzieć na ławce rezerwowych. Parzy go, gotuje się w nim. Dwa dni się nie odzywał po tym meczu. Pamiętam zresztą, jak parę lat temu byliśmy w Palermo i nie grał... Trudny to był czas. On po prostu musi być na boisku. Chce grać zawsze. Bierze środki przeciwbólowe i wychodzi, chociaż większość piłkarzy na jego miejscu by odpuściła i dla własnego dobra usiadła na ławce. Ale nie on. Krwawiący nos, rozbity łuk brwiowy, cała zabandażowana głowa… On już był poobijany z każdej strony, a z boiska nie schodził. Zaciskał zęby i grał dalej. Martwię się o niego, ale tak naprawdę to mam bardzo podobnie. Też nie odpuszczam, też potrafię zacisnąć zęby. I oboje mamy wysoki próg bólu - uśmiecha się Marta Glik. - Chyba z tej samej gliny nas lepili.

Więcej o:
Copyright © Agora SA