10 tys. kilometrów od Polski 90 proc. mieszkańców ma polskie korzenie. Gdy gra reprezentacja, zaczynają kombinować [KOCHANI]

Dawid Szymczak
Gdy na południu Brazylii do wsi przyjeżdżał ksiądz z Polski, to bili na wieży dzwonem, by wszyscy się zeszli zobaczyć prawdziwego Polaka. Dziś mecze kadry są dla potomków Polaków trochę jak spotkania w kościele: też szansa na kontakt z językiem polskim, też wspólne przeżywanie i poczucie bliskości. Z yerba mate w ręku i łzą w oku.

Opowieść o potomkach pierwszych polskich emigrantów w Brazylii to drugi z serii reportaży "Kochani" o kibicowaniu. Pierwszy - o Kacprze, chorującym na nowotwór - możecie przeczytać TUTAJ. Przy okazji meczów reprezentacji Polski chcemy opowiedzieć o tych, którzy są po drugiej stronie ekranu. O tym, czym dla nich jest oglądanie reprezentacji, koszulka z orzełkiem, kim idole z kadry. Czym jest przeżywanie meczu reprezentacji dla Polonii po drugiej stronie oceanu, czym dla chorego dziecka, czym dla wychowanków domu poprawczego.

Żyją ponad 10 tysięcy kilometrów od Polski. Niektórzy nigdy jej nie odwiedzili. W Aurei, wiosce na południu Brazylii, 90 procent mieszkańców ma polskie korzenie. Gdy gra reprezentacja, zaczynają kombinować: gdzie obejrzeć i jak uprosić szefa, by puścił wcześniej do domu. Gdy u nas jest wieczorna pora meczu, u nich dopiero popołudnie. 90 minut meczu to pielęgnacja polskości, podtrzymywanie tradycji. Jakaś łączność z przodkami, którzy ponad sto lat temu wyjechali szukać w Brazylii raju. 

Zobacz wideo Paulo Sousa był w szoku, jak słaba jest Ekstraklasa. Nie spodziewał się, że do Europy tak daleko

Matka Boska Częstochowska czuwa nad wynikiem 

- Polska, Polska! - skanduje rodzina Przybyszewskich. Mają koszulki z orzełkiem i biało-czerwone szaliki. Polska gra z Holandią. To ostatni mecz w 2020 roku. Hymn wzrusza. Na półce pod telewizorem stoi obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej. Nena, najstarsza w rodzinie, położyła go tam, by Matka Boska czuwała nad wynikiem. Nena i jej mąż Antonio wsłuchują się w głos komentatora, powtarzają po nim polskie nazwiska. Jerzy Brzęczek jest nie do wymówienia. Jeszcze nie wiedzą, że rok 2021 kadra zacznie z nowym trenerem i z jego nazwiskiem będzie już im szło gładko.  

Maristela Panek ogląda mecz ze swoimi dziećmi i wnukami w Sao Mateus do Sul, 150 km od Kurytyby. Polska przegrywa z Holendrami, choć gol Kamila Jóźwiaka dający prowadzenie obiecywał, że może tym razem będzie weselej. Dla Maristeli dzień meczowy to cały rytuał: zobaczenie Polaków, posłuchanie języka, emocjonowanie się golami. Tego dnia spotykają się całą rodziną. Wcześniej wszyscy idą na mszę, po meczu jedzą wspólny polski obiad. 

81-letni Thadeu Przyvitowski podczas meczu wspomina mundial w 1982 roku. Siedzi przed małym telewizorkiem, myślami jest przy drużynie Antoniego Piechniczka, która dała mu najwięcej radości. Pamięta trzy gole Zbigniewa Bońka z Belgią na Camp Nou i żółtą kartkę, wykluczającą go z półfinału. Tu zaczyna się polskie kibicowskie gdybanie: - A może z Bońkiem byłby finał?

Celia Deina ogląda wszystkie mecze reprezentacji, zawsze w szaliku i z yerba mate w ręce. - Nie, to nie jest mój sposób, żeby nie usnąć. To niemożliwe, emocje są za duże - śmieje się. Jej córka tańczy w polonijnym zespole folklorystycznym i w zeszłym roku razem przyleciały do Polski na konkurs taneczny w Rzeszowie. A po nim zwiedzały największe miasta. Dla Celii najważniejsza była Warszawa. - Kibicuję Legii, bo jej legendą jest Kazimierz Deyna. Nazywa się tak samo jak ja, różni się tylko pisownia. Z tego co ustaliłam, moja rodzina pochodzi z Galicji i stamtąd przyjechała do Brazylii. Pan Kazimierz pochodzi z Pomorza, jednak mogliśmy mieć wspólnych przodków - opowiada.

Celia Deina w WarszawieCelia Deina w Warszawie archiwum Celii Deiny

"Pisali listy, adresowali: Polonia, Europa. Ale większość nigdy nie trafiła pod wskazany adres"

- Mam 67 lat, w 2017 roku pierwszy raz w życiu byłem w Polsce i naprawdę czułem, że jestem w domu. Może mi pan nie uwierzyć. Bo jak? Pierwszy raz w jakimś miejscu i jak w domu? To było bardzo dziwne uczucie, również dla mnie. Ale wspaniałe. Nie umiem tego wyjaśnić. Ze wszystkimi rozmawiałem, śmiałem się, piłem przepyszne piwo. Zwiedziłem Polskę od morza po góry i muszę przyznać, że najpiękniejszy jest Gdańsk. Za nim Kraków i Wrocław - wspomina Irio Janoski, dzisiaj już emeryt. Ale emeryt zapracowany, bo razem z córką prowadzi zespół folklorystyczny "Karolinka", a przy nim chór i szkołę języka polskiego. Przed mundialem w 2018 roku "Karolinka" uczyła brazylijskich komentatorów wymowy nazwisk polskich piłkarzy. Film miał dziesiątki tysięcy wyświetleń. Irio każe mówić do siebie Irek. Rozmawiamy po polsku, nie mam żadnych problemów ze zrozumieniem.

- Wiele osób nie mogło uwierzyć, że jestem w Polsce dopiero pierwszy raz. Nauczyłem się języka od mojej babci, która przybyła do Brazylii jak miała sześć lat. Przy niej się wychowywałem, więc zanim poszedłem do szkoły, mówiłem tylko po polsku. Będąc dzieckiem w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, że jest jakiś inny język! Polski był dla mnie naturalny, bo w domu tylko tak się rozmawiało i z sąsiadami też. Moja babcia nigdy nie nauczyła się portugalskiego. Jej tata - Walenty Janoski był pierwszym z naszej rodziny, który tu przyjechał. Był 1890 rok, a stodoła i dom, w którym mieszkał, nadal stoi - mówi Irek. 

To był początek "brazylijskiej gorączki", czyli jednej z największych fal emigracyjnych z Europy Środkowej do Brazylii. Przodkowie Irka, Thadeusza, Maristeli i Celii opuszczali kraj, którego nawet nie było na mapie, by na drugim końcu świata zbudować kawałek Polski. Byli w Brazylii potrzebni, bo z chwilą zniesienia niewolnictwa zabrakło tam rąk do pracy. A że król był kuzynem austriackiego cesarza, to poprosił go o pomoc. Ludzie cesarza przedstawiali Brazylię jako raj na ziemi i namawiali Polaków na wyjazd za ocean. Na kilkutygodniową podróż decydowali się przede wszystkim najbiedniejsi, którzy niewiele mieli do stracenia.

Brazylijskie dzieciaki śmiały się z nas, wciąż ktoś nas szturchał. Ukrywałem, kim jestem. Aż Karol Wojtyła został papieżem. Chciałem wyjść i krzyczeć: jestem Polakiem!

- Z biedy trafili do biedy. Mój pradziadek opowiadał o niekończących się puszczach, grubych drzewach i czerwonej ziemi. Polacy karczowali te tereny, żeby mieć gdzie uprawiać ziemię. Z niczego budowali miejscowości. Tubylcy jeździli na osiołkach i dopiero nasi dziadowie im pokazali, że można jeździć wozem zaprzęgniętym do konia. Brazylijczycy nie mieli narzędzi - ani kos, ani grac, ani siekierek. Polacy im pokazali, jak to zbudować i wykorzystać. Początki mieli bardzo trudne. Ledwie przybyli, a wybuchła epidemia tyfusu i dwa tysiące ludzi zmarło. Niebezpieczeństw było więcej: jadowite węże, pumy i inne dzikie zwierzęta. A do tego dochodziła jeszcze tęsknota za ojczyzną, strach o najbliższych, bo nie zawsze emigrowały całe rodziny. Pisali listy, adresowali: Polonia, Europa. Ale większość nigdy nie trafiła pod wskazany adres - opowiada Irek.

Pierwsi polscy osadnicy w Sao Mateus do Sul z rodziny PrzybyszewskichPierwsi polscy osadnicy w Sao Mateus do Sul z rodziny Przybyszewskich Larissa Drabeski

Młodość miał trudną, bo zanim przyszedł na świat, Brazylią rządził Getulio Vargas. Nacjonalista, który przymusowo asymilował mniejszości narodowe. Zakazywał więc mówienia po polsku, nawet nabożeństwa kazał odprawiać tylko po portugalsku. A kto się sprzeciwiał, był prześladowany. Wiele polskich rodzin ze strachu przestawało rozmawiać w ojczystym języku, by ich dzieci mimochodem się go nie nauczyły i nie były ofiarami nagonki. Vargas był prezydentem blisko 20 lat - wystarczająco długo, by jedno pokolenie nie nauczyło się w naturalny sposób mówić po polsku. Irek urodził się u schyłku jego rządów, ale i tak był ich ofiarą.

- Gdy poszedłem do szkoły, wstydziłem się mówić po polsku. Nauczyciele chcieli, żebyśmy posługiwali się portugalskim, więc jeśli ktoś się zapomniał i powiedział coś po polsku, dostawał karę. Wtedy dwujęzyczność była problemem. Z babcią i rodzicami wciąż rozmawiałem po polsku, ale na zewnątrz się z tym kryłem, musiałem uważać. Brazylijskie dzieciaki śmiały się z naszego akcentu. Wytykały nas. Wciąż ktoś nas szturchał, dręczył. Miałem przez to niską samoocenę. Ukrywałem, kim jestem. Aż w 1978 roku Karol Wojtyła został papieżem, a ja chciałem wyjść na ulicę i krzyczeć, że jestem Polakiem! To wydarzenie wszystkich nas zmieniło. Przywróciło nam poczucie dumy. 

Jak kibicują potomkowie Polaków?

Frederico Pawlowski, imię ma na cześć Chopina, jest synem Polaka i Brazylijki. Z zawodu tłumacz i filozof. Interesuje się życiem potomków Polaków z "brazylijskiej gorączki", choć sam jest z innego rozdania. Jego dziadek uciekł do Brazylii w czasie drugiej wojny światowej, ojciec Frederica miał wtedy sześć lat. Frederico urodził się w Porto Alegre, nie ma nic wspólnego ze wsią i karczowaniem lasów, ale znakomicie tłumaczy rolę futbolu w życiu wiejskich potomków. 

- Przez kilka lat przed każdym meczem reprezentacji publikowałem na Facebooku post z najważniejszymi informacjami: z kim Polska gra, w jakim składzie, jaka jest stawka i gdzie można ten mecz obejrzeć albo wysłuchać komentarza. Później dodawałem podsumowanie z wynikiem, strzelcami goli i sytuacją w tabeli. Te posty cieszyły się bardzo małym zainteresowaniem Polonusów, czyli Brazylijczyków z polskimi korzeniami. To dlatego, że im nie chodzi o wynik. Oni nie wiedzą, że Szczęsny stoi w bramce, a Krychowiak gra w środku. W ogóle tych nazwisk nie kojarzą. Znają tylko Lewandowskiego. Im chodzi o sentyment. Gra Polska, ojczyzna ich dziadków. Większość z nich nigdy w Polsce nie była, ale na te 90 minut poniekąd się do niej przenosi. Oni oglądają mecz, jakby byli dziećmi: zakładają szaliki, wyjmują flagi, malują twarze, chcą, żeby Polska wygrała. Ale nie chodzi o te trzy punkty, które przybliżą ją do wyjścia z grupy czy awansu na mundial. Ich kibicowanie jest niewinne. Nie wynika z rozumu, ale z serca. Chcą dobrze dla Polski, ale nie stoi za tym żadna kalkulacja. Czysta miłość. Tak samo przeżywają towarzyski mecz z San Marino jak z Niemcami podczas mistrzostw - uważa Frederico Pawlowski. 

 

- Oni przy okazji meczów szukają "swojego ja". Z tego samego powodu wstępują do różnych zespołów folklorystycznych czy polskich chórów. Żyją w wielokulturowych środowiskach i takie poczucie przynależności do grupy jest dla nich bardzo istotne. Zdefiniowanie siebie jest bardzo ważne. Znajomość swoich korzeni jest dla nas podstawą, a oni najczęściej ich nie znają, bo po tym jak ich przodkowie wyjechali, Polska przeszła przez dwie wojny, komunizm i zmianę ustroju, więc wszelkie dokumenty poginęły. Dlatego zazwyczaj nie mogą dowiedzieć się skąd są, kim byli ich prapradziadkowie, dlaczego wyjechali, a może zostali wygnani? Wiedzą mniej więcej, mają poszlaki, bo szukają, ale w pewnym momencie dochodzą do ściany i zaczynają mieszać prawdziwe historie z legendami - mówi.

"Jak rzucisz kamieniem, to się Polak odezwie" 

- Dzień dobry, panie Kosiński - kłania się Arlindo Waczuk, mieszkaniec Aurei, czterotysięcznej wioski na południu Brazylii. Jest prezesem Braspolu, organizacji, która chroni dziedzictwo polskich kolonizatorów w Brazylii. Zna tutaj wszystkich. Na wjeździe do wsi stoi wielka brama z polskim godłem i napisem: Aurea, polska stolica w Brazylii. Od 1997 roku jest nią oficjalnie. 90 procent mieszkańców ma polskie korzenie, na ulicy mówi się po polsku. - No a jak inaczej? Jak wyjdę przed dom i rzucę kamieniem, to na pewno Polak się odezwie - śmieje się Arlindo. 

Jest polski bar, kościół i polska wódka. Od dwóch-trzech lat coraz więcej turystów z Polski. Przez dziesięciolecia mało kto słyszał o wyjątkowej wiosce, dopiero podróżnicy nagrywający vlogi zwrócili na nią uwagę. Arlindo często oprowadza gości z Polski, ale wciąż nie ma dosyć. Rozmawiamy raptem 10 minut, a już trzeci raz zaprasza mnie do siebie, jak tylko koronawirus trochę odpuści. - Wszystkich "tutej" bardzo chętnie ugaszczam - mówi. Dzieci nazywa siurami, dziewczyny - dziwkami, rodziców - ojcami, do mamy mówi per "wy". Wielu potomków Polaków posługuje się staropolszczyzną. Mówią podobnie jak ich przodkowie ponad 100 lat temu, bo język polski ewoluuje u nich bardzo powoli.  

Arlindo Waczuk, prezes Braspolu, w koszulce Roberta LewandowskiegoArlindo Waczuk, prezes Braspolu, w koszulce Roberta Lewandowskiego archiwum Arlindo Waczuka

- Przedwczoraj wyjechali ode mnie turyści, też nagrywali program do Internetu. Ale piłką się nie interesowali. A ja uwielbiam grać. Przed pandemią spotykaliśmy się ze znajomymi dwa razy w tygodniu. 

- Pewnie, że oglądamy mecze. Hymn śpiewamy. A jak! U nas naprawdę Polska nie zginęła i nie zginie, kiedy my żyjemy - recytuje do telefonu. Opowiada o obchodach Festiwalu Czerniny, wysyła zdjęcia. Biało-czerwone wieńce, odświętne stroje, polskie flagi, pieśni i przemarsze ulicami. - Jak w Polsce Święto Niepodległości, prawda? - pyta z dumą. Tylko niebo nie szare, a błękitne i wiatr nie podrywa zżółkniętych liści, a kołysze palmami.

Według ostatnich spisów ludności i informacji Brasolu w Brazylii żyje około 5 milionów osób mających polskie pochodzenie. Najwięcej - milion - w stanie Parana, około 800 tys. w Kurytybie. Na świecie pojawia się już siódme pokolenie pierwszych imigrantów z Polski. Larissa Drabeski w swojej pracy magisterskiej stworzyła portret polskich rodzin żyjących w Sao Mateus do Sul, 150 km od Kurytyby. Około 75 procent mieszkańców tego miasteczka to potomkowie Polaków. Badania przeprowadziła na 144 osobach.

  • 92 osoby przyznały, że wierzą w Boga
  • 72 proc. osób uważa polską kuchnię za ważny wpływ kulturowy
  • 73 proc. osób przyznało się do podstawowej znajomości języka polskiego
  • jednocześnie tylko 13 proc. badanych uznało, że dobrze mówi po polsku
  • 64 proc. osób nauczyło się języka polskiego od swoich rodziców lub dziadków

Brama wjazdowa do Aurei, polskiej stolicy BrazyliiBrama wjazdowa do Aurei, polskiej stolicy Brazylii screen YouTube

Pokaż mi Polskę

- Przepraszam. Słowa z czasem uciekają, człowiek zapomina, brakuje takiego codziennego kontaktu przez gazety i czasopisma - mówi pani Maristela Panek, mieszkanka Sao Mateus do Sul. Po kilku rozmowach zauważam, że za swoje językowe zaawansowanie przeprasza mnie niemal każdy, niezależnie od tego jak w rzeczywistości mówi. - Dla tych ludzi ważne jest, aby posługiwać się mową przodków. Jeśli rozmawiają z Polakami, tym bardziej czują się odpowiedzialni, by mówić jak najlepiej. Dlatego jest im przykro, że mówią brzydko albo mieszają polski i portugalski - wyjaśnia dr hab. Karolina Bielenin-Lenczowska, etnograf z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego, w rozmowie z "Magazynem Wileńskim". 

Rozmawiam z panią Maristelą, a po kilku minutach wokół niej pojawiają się kolejni członkowie rodziny. Słyszą język polski, więc przychodzą posłuchać. Podczas następnych rozmów dzieje się identycznie. Słuchają mnie wszyscy domownicy. - Jak tutaj, na południu Brazylii, do wsi przyjeżdżał ksiądz z Polski, to bili na wieży dzwonem, by wszyscy przyszli zobaczyć prawdziwego Polaka i mogli posłuchać języka polskiego. Tak wielka była tęsknota - tłumaczy Ludmiła Pawlowski, Polka, która od ponad 10 lat mieszka w Brazylii i jest nauczycielką polskiego. Telefon od dziennikarza z Polski jest tym rodzajem atrakcji, co przyjazd księdza do wsi. Proszą, by opowiedzieć im o Polsce: co się dzieje, jak sytuacja z koronawirusem, jaka pogoda za oknem, jak idą przygotowania do świąt.   

Ludmiła Pawlowski, która przed mundialem w 2018 roku, razem z zespołem folklorystycznym "Karolinka", nagrała film, w którym uczy brazylijskich radiowców i komentatorów poprawnie wymawiać nazwiska polskich piłkarzy, działa też w klubie literackim im. Władysława Reymonta. Opowiada: - Wioski Polaków przez dziesiątki lat żyły w izolacji, odległości między osadami były bardzo duże, nie istniały drogi. To odseparowanie od społeczeństwa pomogło zachować polską kulturę i język. W dużych miastach było o to trudniej. Ale np. w Porto Alegre od 1890 spotykali się polscy imigranci i zawsze dbali o to, żeby pielęgnować tradycje. Ich dom kultury działa do dzisiaj. Ciekawa rzecz: coraz częściej dołączają do niego Brazylijczycy, którzy nie mają polskich korzeni. Po prostu podoba im się nasza kultura. Nasze tańce, pieśni i literatura. Sama atmosfera w tym domu jest przyciągająca. Polska gościnność. Mówimy już o procesie polonizacji Brazylijczyków. Niedawno zorganizowaliśmy konkurs polskiej poezji po portugalsku. Taka pani adwokat z Sao Paulo nie miała polskich korzeni, ale pisała pracę o procesach norymberskich i trafiła przy okazji na postać Janusza Korczaka. Zachwyciła się do tego stopnia, że zaczęła szukać kontaktu z Polakami. Poszła na spotkanie Polonii i wsiąknęła na dobre. Teraz recytowała Władysława Szlengela z takim zaangażowaniem, że płakała na scenie.

- Zazwyczaj jednak uczę języka potomków Polaków. Jeszcze parę lat temu uczyli się niemal wyłącznie ze względów sentymentalnych, ale dzisiaj sytuacja ekonomiczna Polski się poprawiła i Polska ma w Brazylii, na południu kraju szczególnie, bardzo dobrą opinię: kraj szybko rozwijający się, religijny, w miarę konserwatywny, bezpieczny - a to bardzo ważne, bo wiele osób ma traumatyczne doświadczenia z Brazylii dotyczące bezpieczeństwa i szuka spokojniejszego kraju. Poziom edukacji w Polsce też jest bardzo chwalony. Wiem, że u nas opinie na ten temat mogą być inne, ale mówię o perspektywie brazylijskiej. Znam całe rodziny, które chciałby się przenieść do Polski, nie zawsze nawet mają polskie korzenie. Jechały na wycieczkę, spędzały trochę czasu i wracały zachwycone. Teraz jest szansa zdobycia Karty Polaka. Żeby ją mieć, trzeba odbyć w konsulacie rozmowę po polsku. Przygotowuję do niej wiele osób. Przypomina mi się taka moja uczennica, pani, która jest doktorem anglistyki, pracuje na uniwersytecie i robiła habilitację w Niemczech. W Toruniu prezentowała swoją pracę i została bardzo dobrze potraktowana, wszyscy byli uprzejmi. Pojechała później na miesiąc do Polski już z mężem i mieli jeszcze lepsze odczucia: temperament, charakter Polaków bardzo im odpowiadał. Ich syn mieszka na stałe w Niemczech, więc mieliby do niego znacznie bliżej. Mają plan, żeby na emeryturę się przeprowadzić.

- Antoni Ptak, znasz takiego faceta? - pyta mnie Cleber Quoss. - Kiedy mieszkałem w Polsce, był właścicielem ŁKS Łódź i Piotrcovii Piotrków Trybunalski i sprowadzał mnóstwo Brazylijczyków, więc wziął mnie, żebym robił za tłumacza. Dzisiaj już mi brakuje słów, ale wtedy byłem studentem AWF, więc lepiej mówiłem. Mogłem sobie dorobić, ale najważniejsze, że poznałem wtedy Jana Tomaszewskiego i Zbigniewa Bońka - opowiada.

Quoss mieszkał w Polsce tylko przez kilka lat, przyleciał za dziewczyną, dostał się na studia. Dopytuje, co dzisiaj robią Ptak, Tomaszewski i Boniek. Jego kontakt z Polską jest znikomy, ale gdy zamieszczam na polonijnej grupie post, że szukam potomków Polaków, którzy interesują się piłką nożną, zgłasza się pierwszy. Rozmawiamy przez WhatsApp. Pod koniec listopada siedzi na plaży i pokazuje mi ocean. Prosi, bym choć na chwilę przełączył kamerę i pokazał mu Polskę. U mnie za oknem budowa metra, bloki, pada deszcz. Nie może się napatrzeć.

---

Za pomoc w napisaniu tego tekstu dziękuję wszystkim rozmówcom. Za Wasz czas, otwartość i dobre serca. Szczególnie dziękuję Larissie Drabeski - świetna praca magisterska, gratulacje! 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.