Paulo Sousa kompletnie zaskoczył. Mina kapitana Węgrów mówiła wszystko

Paulo Sousa jedną rzecz zrobił do tej pory bez zarzutu: postawił diagnozę. Ale już z dobraniem kuracji, jak sam przyznał, w meczu z Węgrami nie do końca trafił. Polska rozwiązywała w Budapeszcie problemy, które sobie sama stworzyła. Na Wembley ma spróbować inaczej.

Kiedy Antonio Conte, kolega Paulo Sousy z Juventusu lat 90., został trenerem reprezentacji Włoch, zaprosił dziennikarzy opisujących mecze kadry na taktyczne spotkania zapoznawcze. Odkrywał przed nimi karty: tak chcę grać, tak chcę zmieniać i ustawiać tę drużynę. Nie chcę, żebyście to pisali już, ale jest dla mnie ważne, żebyście to wiedzieli, gdy siądziecie do analizowania meczów mojej kadry. Może mi nie wyjdzie, ale mając wiedzę, którą wam teraz daję, będziecie przynajmniej w stanie zrozumieć, czego próbowałem.  

Zobacz wideo

Paulo Sousa poszedł w Polsce o krok dalej i taki kurs zapoznawczy zrobił nie prywatnie, a do wiadomości publicznej. Gdy się dziś wraca do jego wypowiedzi z niedawnego spotkania z mediami w PZPN, to się układają w całą listę zdiagnozowanych zawczasu problemów z meczu z Węgrami. I listę spraw do załatwienia w tym meczu. „Z Węgrami i Andorą musimy ustawić obronę wysoko”. „Musimy popracować nad ostatnią decyzją w ataku”. „Musimy karmić napastników podaniami”. „Coraz trudniej minąć pressing rywali, wtedy drybler bardzo się przydaje”. „Przejścia w defensywie i organizacja obrony zdecydują”. „Musimy bronić agresywnie”. I gdy się wraca do tego wykładu, to staje się też po Budapeszcie jasne, dlaczego trener niepytany zaczął w pewnym momencie opowiadać o Kamilu Gliku, o spotkaniu z nim, o przekonywaniu go, by zaufał sztabowi w sprawie grania wysoko ustawioną linią obrony.  

Zadania były jasne. Ale pozostały w dużej części niewypełnione

To w jakiś sposób rozbroiło cały ten emocjonalny ładunek związany z zostawieniem Kamila Glika na ławce w debiucie selekcjonera (Adam Nawałka, nawiasem mówiąc, Kamila Glika na pierwsze swoje zgrupowanie w ogóle nie powołał, a potem zrobił go filarem obrony). Wiele innych wątków z tej przemowy też pozwoliło lepiej zrozumieć, czego Polska szukała w Budapeszcie, jaki miała pomysł. Do tego Sousa dał znakomity wywiad po meczu: znów bez tajemnic, po nazwiskach, konkretami. Diagnoza w punkt, analiza po też, gorzej, że większość problemów z listy pozostała po pierwszym meczu eliminacji MŚ z adnotacją „do rozwiązania”. Ostatnia decyzja w ofensywie pozostaje problemem tej kadry, tak jak była za kadencji Jerzego Brzęczka, a jako symbol można przyjąć tę dosłownie ostatnią decyzję z meczu w Budapeszcie, gdy Kamil Grosicki wbiegł z piłką w pole karne i tam akcja wygasła, zamiast zmienić tempo i kierunek.

O wyniku rzeczywiście zdecydowały, jak uprzedzał Sousa, przejścia w obronie, ale zdecydowały na niekorzyść: niezorganizowane przejścia od posiadania do bronienia przy pierwszym i drugim golu dla Węgrów. „Musimy bronić agresywnie” wyglądało nieźle w pressingu na połowie rywala, ale już w sytuacjach bramkowych dla Węgrów było jak lockdown w polskiej wersji: reguły jasne, ale nikt się nie wyrywa do egzekwowania. Na liście „do zrobienia” było: musimy karmić napastników podaniami. Ale przez większość meczu ich bufet był daleko od bramki, a pomysł grania z obrony przez Arkadiusza Milika dalej do przodu odbijał się od agresywnie broniących Węgrów.

Ciekawe, że w pierwszej połowie wyglądało to tak, jakby właśnie Arkadiusz Milik, a nie Robert Lewandowski czy Piotr Zieliński był dla drużyny głównym punktem orientacyjnym w ofensywie. A odważniejszy drybler o którym mówił Paulo Sousa rzeczywiście się przydał, ale wszedł jako rezerwowy: Kamil Jóźwiak odmienił bieg tego meczu po części odwagą – i siłą przebicia - w pojedynkach, po części dodaniem polskim akcjom szerokości.

Wiele się mówiło przed meczem, że Polska przechodzi na hybrydowe ustawienie obrony, że to czy będzie trójka obrońców, czy czwórka będzie bardzo płynne. Wybory personalne trenera też były pewną hybrydą: odwagi w wystawieniu Michała Helika kosztem Kamila Glika i zachowawczości w wystawieniu od początku Sebastiana Szymańskiego, który na tej pozycji dużo traci i pewnie lepiej poczułby się w tłoku w środku boiska, tam gdzie utykały próby rozgrywania akcji podaniami do Arkadiusza Milika.

Paulo Sousa powiedział kiedyś w długim wywiadzie dla portugalskiego „Tribuna Expresso”, że w futbolu bronienie jest czynnością emocjonalną, a atakowanie czynnością intelektualną. W meczu z Węgrami wyszło w kluczowych momentach trochę na odwrót: przy bramkach dla Węgrów ewidentnie zabrakło obronie tego emocjonalnego transu, który pozwala podejmować najlepsze decyzje, wygrywać pojedynki na styku i rozumieć się z partnerami z bloku w lot. A z kolei gole dla Polski na 1:2 i 2:2 nie były wynikiem cierpliwego szukania wolnego miejsca, by zaskoczyć dobrze ustawionego rywala, tylko dwóch szybkich szarż i złamania schematów dzięki wejściu rezerwowych, co kompletnie zaskoczyło pewnych już swego Węgrów (warto spojrzeć na minę i uśmiech kapitana Adama Szalaia, całującego opaskę po golu na 2:0 – to było zadowolenie z misji, która już mu się wydawała dokończona).  

Na Wembley ma być inaczej. To też zapowiadał Sousa

A jednak mimo tych wszystkich zastrzeżeń i frustracji jest też po meczu sporo optymizmu. A może dokładniej: życzliwego zaciekawienia tym, co przyniosą następne mecze, gdy już Sousa dostanie szanse potrenowania tej drużyny, a nie tylko zrobienia jej błyskawicznego kursu przed wylotem na mecz. Samym posiadaniem piłki nie ma się co zachwycać, za Jerzego Brzęczka też się zdarzały mecze, gdy było tego posiadania ponad 60 procent. Samymi dobrymi zmianami też nie, bo i Brzęczek miał do nich wyczucie, a Krzysztof Piątek w Wiedniu dał punkty jednym z pierwszych uderzeń piłki po wejściu (zapominamy czasem jak jest w tym dobry i jak dobrze znosi rolę rezerwowego w kadrze, co dla atmosfery jest bezcenne). Ale widać zmianę podejścia, urozmaicenie w rozgrywaniu, chęć zdobywania terenu podaniami, a nie bujania się nimi w poprzek.  

„W ataku na ich połowie chcę, żebyśmy zaskakiwali rywali zorganizowanym chaosem.  Ale w bronieniu musimy być dobrze zorganizowani wokół piłki, żeby zapobiec kontratakom” – mówił kilkanaście dni temu Sousa.  Do tego na razie daleko. Uprzedzał jednak, że się z takimi problemami liczy, że będą niedoskonałości na początku, ale trudno, chce to ćwiczyć i będzie ćwiczyć. Zapał piłkarzy widać, a to że Robert Lewandowski w tak w sumie mało udanym dla niego meczu strzelił gola, też jest dla jego więzi z nowym trenerem nie do przecenienia. Napastnik nigdy nie jest do końca szczęśliwy bez gola. U Jerzego Brzęczka Lewandowski strzelił gola dopiero w ósmym meczu tamtej kadencji, z Łotwą.  

Teraz przed Sousą bardzo trudne decyzje. Czy na Andorę wystawić mocny skład i ćwiczyć dalej wysokie składne granie z udziałem najlepszych, czy też jednak bardzo oszczędzać filary kadry, bo bez rotacji zabraknie sił na Wembley. Sztab Sousy był od pierwszych dni pracy nastawiony na aranżowanie jak najlepszych warunków do regeneracji, więc wiele wskazywałoby na ten drugi wariant. A potem będzie mecz prawdy na Wembley, po nim już można będzie wyciągnąć wnioski, na które po Budapeszcie jest za wcześnie. I jeśli Paulo Sousa nadal będzie się trzymał tego, co opowiedział Polakom na kursie zapoznawczym, to na Wembley nie będzie ani grania za wszelką cenę wysoką obroną, ani ambicji wygrania statystyk posiadania piłki. Trener zapowiadał tam odwagę walki o zwycięstwo, a nie grę na remis. Ale raczej sposobem, a nie pójściem na zderzenie czołowe. To jeszcze długo, nawet pod wodzą Sousy, będzie drużyna, która najpełniej oddycha w kontrataku.  

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.