Jerzy Brzęczek odchodzi z reprezentacji zmęczony, już bez tego ognia w oczach, którym przekonał do siebie Zbigniewa Bońka. Żegna się po dwóch i pół roku, po 24 meczach i setkach memów, a jego zdjęcia - sprzed pracy w PZPN i z ostatnich zgrupowań - mówią wszystko o poziomie stresu, z którym musiał się zmagać. Nie on pierwszy posiwiał na ławce rezerwowych najważniejszej drużyny w kraju - zobaczcie Pepa Guardiolę na początku pracy w FC Barcelonie i na końcu, Jose Mourinho przed i po Realu Madryt albo Massimiliano Allegriego przed i po Juventusie. Praca trenera wykańcza: Ralfa Rangnicka, który dzisiaj wskazywany jest jako wymarzony następca Brzęczka, kilka lat temu doprowadziła do depresji. Gerard Houllier za ciągłe zdejmowanie presji z piłkarzy zapłacił zawałem serca. Leonid Słucki, były selekcjoner Rosji, mówił, że każdy mecz to dla trenera taki stres, jak dla górników awaria w kopalni. Guardiola po Barcelonie potrzebował rocznego urlopu, bo się wypalił. Juergen Klopp twierdzi, że posiedzi na ławce jeszcze parę lat i na pewno nie będzie drugim Alexem Fergusonem.
Żona Jerzego Brzęczka już na początku kadencji zobaczyła, że mąż zaczyna bardzo szybko siwieć. - Gdzieś ten stres musiał wyjść - mówiła w książce "W grze". Jego bliscy od dawna wiedzieli, jak bardzo przeżywa to, co dzieje się w pracy i domyślali się, że jeśli zostanie selekcjonerem, stresu będzie miał jeszcze więcej. - A od nerwów wszystkie choroby - ostrzegała mama, Felicja Brzęczek. Ale chyba nikt nie spodziewał się aż takiej skali: ani selekcjoner, ani jego rodzina. Dzisiaj Robert Brzęczek, syn trenera, apeluje do kibiców, dziennikarzy i znajomych, żeby uszanowali prywatność całej rodziny. Dali spokój - nie dzwonili, nie prosili o komentarz.
Zrobiłem taki prosty test: zadzwoniłem do kilkunastu osób, które interesują się piłką nożną w różnym stopniu, by zapytać, z czego zapamiętają selekcjonera Jerzego Brzęczka. Żadne to badanie opinii publicznej - zostawiam je ekspertom, może wyjść ciekawe, sam chętnie przeczytam - a raczej próba szybkiego zrozumienia, co zostaje w głowach kibiców po jego dwuipółletniej kadencji. Wnioski? Smutne.
Wychodzi na to, że Zbigniew Boniek zwolnił selekcjonera-mema, który bardziej niż z meczami powszechnie kojarzy się dziś z niefortunnymi wypowiedziami, książką zapowiadaną hasłem o nowym Kazimierzu Górskim i żartami tworzonymi wokół tego. Czasami przekraczającymi dobry smak, idącymi za daleko, zwyczajnie nieśmiesznymi. Może Brzęczek kojarzyłby się nieco lepiej, gdyby nie koronawirus?
Awans na Euro wywalczony w październiku 2019, który uznaje za swój sukces (krytycy przypominają, że na tę imprezę zaprasza się dzisiaj pół Europy, a my wygraliśmy łatwą grupę, w dodatku w nieprzekonującym stylu), wydaje się bardzo odległy. Po nim reprezentacyjna piłka na dziesięć miesięcy wylądowała w szafie, a gdy znów zagościła na telewizorach, zobaczyliśmy Polaków, którzy w meczach z Holandią i Włochami głównie tłoczyli się przed swoim polem karnym i na końcu schodzili pokonani. Nie widzieliśmy postępu, drżeliśmy, co będzie na Euro. Dlatego, gdy Brzęczek na jednej z ostatnich konferencji prasowych wyliczał swoje sukcesy - utrzymanie w Lidze Narodów, wprowadzanie do kadry młodych piłkarzy i rzeczony awans na Euro - przy tym ostatnim argumencie wydawało się, że mówi o prehistorii. A kolejnego rozdziału - najważniejszego, przesądzającego o tym, jak byśmy oceniali jego kadencję - nie będzie. Euro miało być podsumowaniem. Polem do jednoznacznej oceny jego pracy z reprezentacją.
Dla porównania zapytałem też znajomych o poprzednich selekcjonerów. Tak po latach - po jednym skojarzeniu: Jerzy Engel? Obiecywał złoto na mundialu, a wyszło, jak wyszło. Paweł Janas? Nie powołał Jerzego Dudka. Leo Beenhakker? Wygrał z Portugalią, a później ze wszystkimi się pokłócił. Franciszek Smuda? Zawalone Euro. Waldemar Fornalik? Selekcjoner zapomniany, niekojarzący się z niczym konkretnym. Adam Nawałka? Tu bardzo różnie: albo dużo radości w 2016, albo wielki smutek w 2018.
Mimo braku porażki na wielkim turnieju Brzęczek wydaje się mieć najgorszą opinię. W takiej ocenie kluczowe są dwa aspekty: tylko on i Nawałka prowadzili reprezentację w czasach, gdy memy rozhulały się w Internecie, a social media stały się wylęgarnią hejtu. Przy czym Nawałka - niezwykle wyważony i ostrożny w swoich wypowiedziach - tego materiału do tworzenia żartów dostarczał znacznie mniej. Niemal wcale. Co innego Brzęczek, który mówił więcej, często pod impulsem, emocjonalnie i w nieprzemyślany sposób, a w dodatku był wyczulony na krytykę w swoim kierunku. Przeżywał to, co wracało do niego z Internetu i mediów - dowodem dokument "Niekochani", książka Małgorzaty Domagalik, kontrataki samego selekcjonera, który nie raz odnosił się do tego, co przeczytał w sieci.
Kadencja Jerzego Brzęczka była niejednoznaczna, pod wieloma względami dziwna, więc to zwolnienie - zaskakujące nawet dla pracowników PZPN - całkiem nieźle ją puentuje. Pierwszy raz w historii reprezentacji Polski odchodzi selekcjoner, który formalnie niczego nie zawalił - nie poległ w eliminacjach, nie wstydziliśmy się za jego drużynę na ważnym turnieju. Ale też selekcjoner, który nikogo nie przekonał. Żegna się w połowie drogi, a i tak pół roku później niż wielu zakładało, bo koronawirus zmienił piłkarskie kalendarze. W 2020 roku dostał od losu osiem dodatkowych meczów przed Euro, a jednak o kadrze nie dowiedziałem się w tym czasie niczego nowego, nadal czułem, że ci piłkarze mogą grać lepiej. I czuli to też kadrowicze, a w styczniu poczuł sam prezes Boniek.
Bycie selekcjonerem pod wieloma względami Jerzego Brzęczka przerosło. Zaufanie do niego nigdy nie było wysokie, bo objął reprezentację zaraz po mundialowej klęsce, gdy kibice reagowali na nią wręcz alergicznie. Ale też nie od początku szorowało po dnie. Tymczasem podczas ostatnich zgrupowań już w nim ryło. I doprowadził do tego sam Brzęczek: brakiem postępów w grze, brakiem choćby jednej przekonującej wygranej z silnym rywalem, szukaniem kolejnych wymówek. A z braku zaufania brały się te wszystkie domysły - co Robert Lewandowski chciał powiedzieć, gdy przez osiem sekund milczał, albo chwilami absurdalna dyskusja o tym, jak piłkarze reagują na przegrany mecz zaraz po jego zakończeniu: kto się śmieje, a kto schodzi ze smutną miną. Kto jest za selekcjonerem, a kto przeciwko niemu.
Brzęczek miał rację, mówiąc na jednej z ostatnich konferencji przed zwolnieniem, że z jego wypowiedzi wyjmuje się pewne zwroty, odziera z kontekstu i dobiera do nich teorię. Ale w dużej mierze on sam tymi wpadkami w wypowiedziach, ciągłym dążeniem do konfrontacji, sztucznym budowaniem oblężonej twierdzy i niesłabnącym przekonaniem, że ktoś się na niego uwziął, chociaż krytykowanie selekcjonerów od lat nie wychodzi u nas z mody, do tego doprowadził. Doszło do sytuacji, w której - rzeczywiście - każde zdanie mogło być wykorzystywane przeciwko niemu i wyśmiane. Gdyby przypisać Brzęczkowi zdania, które wypowiedział powszechnie lubiany Juergen Klopp, i tak by oberwał. I tu selekcjonera rozumiem - trudno dobrze pracować, gdy cały kraj podejrzliwie patrzy na ręce. Ale znów - nie dostał tego z urzędu.
Spójrzmy jeszcze na boisko: Jerzy Brzęczek odchodzi, do Euro pozostały 143 dni, a my wciąż nie wiemy, kto byłby u niego podstawowym bramkarzem, jak wyglądałaby hierarchia na lewej obronie, na skrzydłach i w środku pola. Rok temu typując wyjściową jedenastkę na pierwszy mecz Euro, pewnie popełnilibyśmy mniej błędów niż dziś. Czy to dobrze? Niekoniecznie, bo większa rywalizacja w zespole nie przełożyła się na poprawę gry. Tak wypadaliśmy w meczach z silnymi zespołami:
Trzy punkty w ośmiu spotkaniach. Brak progresu. Brak zwycięstwa. A co gorsza - wyniki lepsze niż gra. Wyciąganie wniosków szło opornie, na lepszych od siebie wciąż wychodziliśmy przestraszeni i schowani za podwójną gardą. Nie udało się wypracować niczego na stałe. Robert Lewandowski nie był wykorzystywany w pełni, drugi piłkarz z największym potencjałem w tej kadrze - Piotr Zieliński - był przestawiany po całym boisku, ale przełomu w jego grze i tak się nie doczekaliśmy. Większość opinii upadała ze zgrupowania na zgrupowanie: bo odbudował się Karol Linetty czy jednak nie? Jacek Góralski był piłkarzem do pierwszego składu na Euro czy trochę strach? Pomniki bohaterów października burzyliśmy już w listopadzie. A jak wiele w tej reprezentacji zależało od przypadku, pokazał Przemysław Płacheta - powołany awaryjnie bohater meczu z Holandią, który po dwóch niezłych meczach wydawał się bliżej pierwszego składu niż jeden z lepszych piłkarzy całych eliminacji - Sebastian Szymański. 2020 rok tylko namnożył wątpliwości, bo do kadry wpychali się młodzi piłkarze, stara hierarchia przestała obowiązywać, a nowej nie poznaliśmy.
Przez dwa i pół roku Jerzemu Brzęczkowi niewiele udało się zbudować. Fundament tej kadry został wylany już wcześniej, więc tym nowy selekcjoner martwił się nie będzie. Brzęczek sprawnie powoływał, kadra jest dzisiaj szersza niż za Nawałki, więc pewnie jego następca po prostu skorzysta z materiałów po nim. Nie przychodzi już na myśl żaden piłkarz, który dotychczas nie został sprawdzony, a przydałby się na Euro. Ważne, żeby nowy selekcjoner szybko zabrał się za budowę, bo i tak straciliśmy już za dużo czasu. A co z Jerzym Brzęczkiem? Prędzej czy później prezes któregoś z ekstraklasowych klubów zaprosi go do siebie. Bo Brzęczek-selekcjoner, a Brzęczek-trener to dwie inne osoby.