Symboliczny piłkarz reprezentacji Polski. Rozmowa stała się histeryczna do granic wytrzymałości

Trudno się tę reprezentację ogląda, jeszcze trudniej o niej rozmawia. Trener po nieudanych meczach ucieka w psychologiczne formułki, nawet tabela nie mówi prawdy, a Jacek Góralski co mecz musi udowadniać, że nie jest wielbłądem. Dziewięć miesięcy przed Euro nie wypada chwalić Polaków za Zenicę, bo po prostu zrobili tam swoje. Ale odmawiać im radości ze zwycięstwa też nie wolno.

Polska w drugim roku próbowania wygrała wreszcie mecz w Lidze Narodów. Po pięciu latach wygrała wreszcie mecz bez Roberta Lewandowskiego (poprzednim było 3:1 z Czechami w listopadzie 2015). Po pięciu latach wreszcie wygrała mecz,  w którym pierwsza straciła gola (też listopad 2015, ale 4:2 z Islandią). I wygrała mecz o punkty na wyjeździe, co jeszcze nie tak dawno było rarytasem, ale teraz już zaczęło powszednieć (przypomnijmy z kronikarskiego obowiązku: przez ponad siedem lat, między czerwcem 2007 i zwycięstwem w Azerbejdżanie a listopadem 2014 i zwycięstwem w Gruzji, Polska w wyjazdowych meczach o punkty umiała wygrywać tylko z San Marino i Gibraltarem).

Zobacz wideo Dlaczego polskie drużyny nie mogą przygotować się na eliminacje pucharów [Sekcja Piłkarska #61]

W meczu z Bośnią wreszcie miała czasem odwagę skorzystać ze swojego najlepszego rozgrywającego, czyli pressingu. Miała więcej sił niż rywal, miała też częściej piłkę niż przeciwnik. I po słabiutkich 30 minutach, gdy jeszcze trzymał ją Amsterdam - czyli piłka odskakiwała Polakom jak na flipperach - oraz po policzku, jakim była strata gola, z tego posiadania zaczęło wreszcie coś wynikać.  

Mamy złe szkolenie. Ale czy mamy czekać na lepsze, żeby prosto kopnąć piłkę w kontrze? 

Tym trudniej po takim wieczorze zrozumieć, co się z tą drużyną stało w Amsterdamie.  Różnica w klasie rywala tłumaczy wiele, ale nie wszystko. W poniedziałek był mecz z Bośnią bez gwiazd, z rezerwowym Edinem Dżeko. Ale w piątek była Holandia z rozbitą obroną, tymczasowym trenerem, a Polacy nawet nie odważyli się sprawdzić, co z tego wynika. Duża różnica w wyszkoleniu technicznym na korzyść przeciwnika nie musi od razu oznaczać rezygnacji z kreowania czegokolwiek, choćby kreowania chaosu u rywala pressingiem.

Bezładu w wyprowadzaniu piłki też nie da się wytłumaczyć tylko tym, że mamy złe szkolenie. Mamy, a Polska nie jest drużyną artystów, ale jednak większość jej piłkarzy potrafi w tłoku zagrać piłkę do przodu, czysto, po ziemi. A w Amsterdamie wystarczył zorganizowany doskok Holendrów i już drużyna gubiła się w jakimś przepychaniu piłki: za lekko, często górą, do tego niecelnie. Tu naprawdę nie było potrzebne rysowanie podaniami schematu londyńskiego metra. Wystarczyło utrzymanie rytmu kontrataku. A nawet to się nie udawało. Nie było też żadnego planu B, ani żadnego otrzeźwienia po stracie gola, jak w Zenicy.  

Jerzy Brzęczek zadowolony? Kamery pokazywały co innego 

Całą uwagę w Amsterdamie, jeśli chodzi o reakcję trenera, skupił jego pomeczowy wywiad, w którym Jerzy Brzęczek wszedł w polemikę z pytającym i powiedział, że jest zadowolony. A umknęły uwadze reakcje trenera przy ławce. Szkoda, bo wyjątkowo się wpasowały w odczucia wszystkich oglądających, gdy w 35. minucie na Johan Cruyff Arena trener przyłożył ręce do ust i krzyknął: "Utrzymajcie piłkę!". A potem, składając błagalnie dłonie, jeszcze raz: "Utrzymajcie…". Tylko już nie wiemy co, bo realizator w tym momencie uciął to ujęcie kamery.

O cokolwiek chodziło, Polacy tego nie utrzymali. I jeśli Jerzy Brzęczek miał takie uwagi w pierwszej połowie, i niezadowoloną minę przy każdym zbliżeniu kamery, to druga połowa na pewno tych odczuć nie zmieniła. A potem było: "Jestem zadowolony". Raczej jako maska i formułka z psychologicznego podręcznika pozytywnego myślenia, niż szczera ocena meczu. Trener uznał, nie pierwszy raz podczas tej kadencji, że musi w imieniu tej grupy stanąć do konfrontacji.  

Mit niekochanych. Co sprawdza się w filmie dokumentalnym, niekoniecznie przyda się w meczach 

I to też jest, niestety, pewien problem tej kadry. Ten mit niekochanych, którzy się muszą zawsze bronić przed nieuprawnioną krytyką, chować w jakiejś twierdzy i nawet w taki wieczór, gdy wyszedł zakalec, przekonywać publicznie, że smakowało. Nie wydaje się, żeby był z takiego nastawienia jakikolwiek pożytek. Trener się w tym niepotrzebnie spala, widząc wrogów również tam, gdzie ich nie ma. A drużyna się w takim gorsecie dusi.

Już raz była twierdza w Soczi, po klęsce z Senegalem. Wystarczy wszystkim na dekadę. To, co dobrze wypada w dokumencie o życiu kadry, i co było nieuniknione w pierwszych miesiącach po mundialowej klęsce, niekoniecznie jest dobrym paliwem na dalszą wspólną podróż. Przez ostatnie lata to była raczej kadra showmanów, a nie zahukanych chłopców, którzy wszędzie widzą wrogów. I nie widać po nich, żeby się zmienili. Dlatego nie ma co ich pchać do oblężonej twierdzy. To ich nie zmobilizuje, to nie ich wojna.

Można takie emocje rozhuśtać doraźnie, jeśli piłkarze mają dzięki temu pójść za trenerem i jego pomysłem w ogień. Ale po Amsterdamie widać, że nie idą. Lepiej się skupić na planie A, B i C na mecze. Więcej jest tu do wyciśnięcia niż z negatywnych emocji. W Amsterdamie albo plan był zły, albo - jak w meczu z Austrią u siebie - drużyna z obawy przed rywalem cofnęła się pod bramkę znacznie głębiej niż plan zakładał.  

Góralski jak Mączyński. Niby nie pasuje, a jednak poprawia grę 

Tak czy owak, coś nie zadziałało. I postrzeganiu kadry przez kibiców lepiej by się przysłużył konkret, co zawiodło i jak to zmienić. Już i tak rozmowa o wszystkim, co dotyczy kadry, stała się histeryczna do granic wytrzymałości. Widać to po dyskusjach o Jacku Góralskim, który pewnie by się nie dostał nawet w okolice składu, gdyby miał o tym decydować głos ludu. A jednak wraca do tego składu, gdy tylko są kłopoty: albo kontuzja Krystiana Bielika, albo szukanie innej formuły po Amsterdamie. I trudno znaleźć za kadencji Jerzego Brzęczka mecz, w którym Góralski zawiódł. Wszystkie mecze z nim w podstawowym składzie drużyna Brzęczka wygrała.  

Góralski bywał w przedmeczowych dyskusjach nazywany piłkarzem dla tej kadry symbolicznym. W sensie: stawianie na niego jest symbolem, jak ograniczona jest ta drużyna. I na swój sposób Góralski symbolem rzeczywiście jest. Tak jak kiedyś był nim Krzysztof Mączyński. Wielu wybrzydzało, że go Adam Nawałka ciągle wystawia. Wśród piłkarzy, którzy wkrótce mieli zacząć bić transferowe rekordy, biegał u Nawałki piłkarz, którego poza Polską chcieli tylko w Chinach, a i to przejściowo. Łatwo było w niego uderzyć, ale trudniej wytłumaczyć, dlaczego kadra z Mączyńskim grała lepiej niż bez niego.

Coś podobnego dzieje się z Góralskim. Naturalnym partnerem Grzegorza Krychowiaka w pomocy wydaje się być Mateusz Klich. Znają się z różnych reprezentacji od lat, Klich w piłce klubowej zrobił w dwa lata niesamowity skok od piłkarza niechcianego w angielskiej drugiej lidze do filaru drużyny, która awansowała do Premier League. A jednak coś w tym układzie środka pomocy nie działa. A z Góralskim, choć go nie dotknął Marcelo Bielsa i raczej nie dotknie, to jednak działa sprawniej. Nie znakomicie, nie tak jak z Bielikiem, ale sprawniej. 

Liga Narodów: nagroda, która jest karą 

To pokazuje, jak rozdarta bywa ta drużyna i jej kibice: między jakimś marzeniem o drużynie czarujących techników, prowadzących grę, a koniecznością budowania z tego, co jest. A co jest? Jest drużyna, która w rankingu wzleciała swego czasu ponad swój poziom. Jest za to nagroda, czyli granie w najlepszym salonie Ligi Narodów. I jest za to cena: wszyscy widzą, że Polska to salonowiec z awansu. A teraz już i tak jest raźniej niż przed rokiem, bo po powiększeniu LN można trafić na taką Bośnię i Hercegowinę, a nie samych stałych bywalców (ale czy Polska na pewno jest lepszą drużyną od Bośni i Hercegowiny, jak mówi obecna tabela grupy? Czy może rywal jest na razie myślami przy barażach o Euro, które go niedługo czekają?). I teraz już tylko od Polski zależy, czy się regularną walką z najlepszymi podciągnie w górę, jak tego kiedyś spróbowała w meczu z Włochami w Bolonii. Czy może się da tymi starciami zdołować, jak w Amsterdamie.  

Główny problem z oceną pracy Jerzego Brzęczka polega na tym, że jego kadra nie stoi w miejscu, ale gra tej kadry stoi. Trener nie boi się odmładzać grupy, wciąga do niej nowe twarze, niektórym każe potem czekać na szansę, ale innych wprowadza do składu: Sebastian Szymański, Krystian Bielik, teraz Kamil Jóźwiak. Niedługo może na dłużej Jakub Moder, może Sebastian Walukiewicz. Ta kadra ma najsilniejszą ławkę rezerwowych od lat. Ale to się niekoniecznie przekłada na siłę pierwszego składu. Jak widać na przykładzie Klich-Góralski, od samego dokładania piłkarzy ofensywnych gra się bardziej ofensywna nie robi. Przerabialiśmy już tę lekcję również na systemach z jednym napastnikiem i z dwoma. Podobnie jak lekcję, że lata mijają a wielu piłkarzy nadal najlepiej gra według tych schematów, których się wyuczyli u Adama Nawałki.  

Za miesiąc można to będzie sprawdzić już z Robertem Lewandowskim w składzie. I będzie też czas na weryfikację prawdziwej siły ławki rezerwowych, bo nadchodzi czas zgrupowań na wyniszczenie. Już od października zaczynają się zgrupowania trzymeczowe. Rewanż z Bośnią i Hercegowiną, za ponad miesiąc, Polska zagra jako trzecie spotkanie w ciągu ośmiu dni, po starciach z Finlandią i Włochami. I patrząc na to, jak kluby zaczęły naciskać na reprezentacje, by im nie przemęczały piłkarzy, żonglowanie składami będzie regułą. A w przyszłym roku dojdą jeszcze upchnięte kolanem arcyważne eliminacje mundialu w Katarze. Trzeba łapać punkty, żeby nie wypaść z najlepszego salonu. Nawet jeśli czasami bywa w nim przykro i wstyd. 

Więcej o: