Twórca najlepszego okresu akademii Lecha Poznań wychował 9 reprezentantów. Teraz ma wielki żal

Kamil Jóźwiak jest kolejnym wychowankiem Lecha Poznań, który wchodzi do reprezentacji Polski. Marek Śledź, były dyrektor akademii Kolejorza, już przez telefon mówi, że w sumie miał w niej dziewięciu swoich piłkarzy. Jacy byli, gdy o reprezentacji zaczynali dopiero marzyć? I co pozwoliło im te marzenia spełnić?

Twórca najlepszego okresu akademii Lecha Poznań wychował 9 reprezentantów. Teraz ma wielki żal

Z Markiem Śledziem rozmawiamy w Częstochowie, tuż przy archaicznym stadionie Rakowa, o którym sporo ostatnio w mediach. Rozmawiamy o Marcinie Kamińskim, Janie Bednarku, Bartoszu Bereszyńskim, Tomaszu Kędziorze, Robercie Gumnym, Krystianie Bieliku, Karolu Linettym, Dawidzie Kownackim, Kamilu Jóźwiaku i akademii Lecha. Uciec od niej nie sposób. 

Marek Śledź: - Na pewno jest trochę takiej zawodowej dumy, że miałem przyjemność budować i nadzorować projekt, który przyniósł taką efektywność. Dzisiaj to już jest dziewięciu zawodników, którzy zostali powołani do pierwszej reprezentacji. To najlepszy dowód na poprawność szkoleniową, która wtedy towarzyszyła nam w Lechu Poznań i którą staram się rozbudowywać w kolejnych projektach. Muszę oczywiście zaznaczyć, że nie można przypisywać mi wszystkich zasług, bo wraz ze mną ten projekt budowało wiele osób. Kilku świetnych trenerów i przede wszystkim wielu fantastycznych ludzi. Ale fakt jest taki, że to ja ten projekt nadzorowałem i tego ukryć się nie da, choćby ktoś nie wiadomo jak chciał.

Dawid Szymczak: Ktoś próbuje?

- W Poznaniu unika się powiedzenia: Śledź budował ten projekt.

To wynika ze sposobu w jaki się rozstaliście?

- Nie chodzi o samo rozstanie, może bardziej o przyczyny tego rozstania, a może o to, że osoby, które podjęły wtedy taką decyzję, dziś musiałyby uznać fakty i to, że zwolnienie nie wynikało z merytoryki. Liczba piłkarzy, którzy wyszli z akademii i zrobili karierę, jest na to dowodem. Dla mnie zawsze bardzo ważna była uczciwość, a wiele razy słyszałem takie zdanie od moich szefów: "ale to jest zgodne z prawem". Ale nie zawsze uczciwe. Tak im odpowiadałem.

Chodziło o agentów piłkarskich, którzy wchodzili do akademii, podpisywali z młodymi zawodnikami kontrakty i - pana zdaniem – mieszali im w głowach.

- W dużej mierze tak. Jakiś czas temu słuchałem audycji w "Weszło.fm". Był wywiad z Marcinem Wróblem i Michałem Kokotkiem [dyrektor sportowy akademii Lecha i kierownik ds. organizacji w akademii Lecha, red.]. Marcin bardzo kurtuazyjnie powiedział, że żywi do mnie olbrzymi szacunek itd. Ale później z pewnymi elementami się nie zgadzał, oczywiście interpretując je bardzo korzystnie dla siebie, a nie zgodnie z prawdą. Ten wróbelek ćwierkał tak, jak mu kazali ćwierkać. Szkoda, bo to wciąż młody chłopiec, który szybko zapomniał dzięki komu w ogóle trafił do Lecha, kto wskazał ścieżkę rozwoju i w niej poprowadził wraz z przejściem do działu analiz pierwszego zespołu. Michał Kokotek analogicznie. I dzisiaj, gdy dochodzi do dyskusji nad tamtym projektem i wspomnień tego, co było, to żadnego z nich nie stać na to, żeby powiedzieć, że to budował dyrektor Śledź, a dziś są tego efekty.

Omijają pana nazwisko, przekręcają fakty, przypisują sobie zasługi czy o co konkretnie chodzi?

- Prawda jest jednoznaczna. W okresie, w którym w akademii byli Jóźwiak, Gumny, Bielik, dwóch Spychałów, Tomczyk, Kurminowski, Klupś i paru jeszcze, to dyrektorem akademii był Marek Śledź. Nie inaczej. I z racji zwykłej kultury nie powinno się tego pomijać.

Pomijanie boli pana najbardziej?

- Nie, to już dawno nie boli. Mam już swoje lata i nie żyję rozpamiętywaniem przeszłości. Jest jedynie trochę smutne i niezrozumiałe.

Ale żal czuć.

- Może trochę. Bo robią to chłopcy, których zatrudniałem i wytyczałem ścieżki. Może nie chcą tego przyznać, bo byłoby to niemile widziane przez ich szefów? Podczas audycji był taki wątek wyciągnięty z "Przeglądu Sportowego", w którym kiedyś powiedziałem, że do rocznika 2002, za który ja jeszcze odpowiadałem, będą wychodzić kolejni piłkarze, a później może być o nich trudno. Marcin [Wróbel red.] w tym wspomnianym wywiadzie stwierdził, że umniejszam jakość piłkarzy itd. Wcale nie. Wyraźnie zaznaczyłem, że nie o piłkarzy chodzi, a o sposób funkcjonowania akademii i wartość szkoleniową. To co my budowaliśmy było zunifikowane, mieliśmy mocną grupę trenerów. Dzisiaj dwóch z nich wróciło do pracy w Lechu. I szkoda, że tylko dwóch, bo gdyby wrócił jeszcze Wojtek Tomaszewski, może Patryk Kniat, może Marcin Salamon, to projekt znów miałby swój blask. Są dzisiaj na tyle doświadczeni, że bez Śledzia by to świetnie poprowadzili. Ale gdy z nimi rozmawiam to sami stwierdzają, że trudno dziś wrócić do takich wartości szkoleniowych, jakie my mieliśmy. Uważam, że dzisiaj są one po prostu niższe. Musiałby pan porozmawiać z niektórymi z nich, może anonimowo, a może byłoby ich stać na odwagę by mówić transparentnie, ale tego nie wiem, bo w życiu zawiodłem już się na wielu ludziach, a prawdę o nich opowiadają jedynie sytuacje krytyczne, kiedy wedle ideałów trzeba powiedzieć: "żyję lub ginę za ideę".

A dlaczego pana zdaniem wartości szkoleniowe są dzisiaj niższe?

- Rocznik 2002 był ostatnim, który został poddany systemowej selekcji. Mieliśmy pomysł na selekcjonowanie zawodników. Ten proces trwał długo. Kojarzyliśmy ich z odpowiednimi profilami itd. Lechowi nie można zabrać tego, że jest marką. Nawet w mniejszej skali będzie skazany na fragmenty sukcesu, ale pytanie czy to będzie sukces tak systemowy o jakim ja mówię. Media kiedyś podchwyciły, że Śledź położył w Lechu głowę za stratę Bielika. Tymczasem ja powtarzałem wszystkim, że podobnych piłkarzy do niego mieliśmy w tym roczniku kilku. To nie był nasz najlepszy zawodnik. Nie warto było łamać zasad dla jednego piłkarza. Krystian wybrał po prostu inną drogę. Bez konfliktu, bez ścierania się. Jak widać była to droga równie dobra, a może lepsza i należy się z tego jedynie cieszyć.

Utrzymujecie jakiś kontakt?

- Tylko z niektórymi zawodnikami czy ich rodzicami mam ciągłe relacje. Ja też nie chcę ingerować. Oni już dawno wyrośli z okresu, w którym był im potrzebny tutor. Są samodzielnymi, dorosłymi ludźmi. Pewnie gdybym teraz wyjął telefon i do każdego z nich zadzwonił, to by nie odłożyli słuchawki i miło byśmy sobie porozmawiali. Ale ja nie chcę się naprzykrzać. Moja rola się skończyła.

Jerzy Brzęczek zapowiada zmiany w składzie:

Zobacz wideo

Wspomniał pan, że Bielik nie był najlepszym piłkarzem. Po którymś z tych dziewięciu wychowanków od razu pan czuł, że może zagrać w reprezentacji?

- W ogóle to była bardzo mocna grupa. U nas ten rocznik ’98 był niesamowity. I to zasługa, przede wszystkim selekcyjna, Wojtka Tomaszewskiego. Oni wygrywali w klubie, jechali na kadrę województwa i zgarniali medale. Nie było tam jednego wyróżniającego się piłkarza, co w innych klubach często jest normą, ale cała grupa była bardzo mocna. Natomiast u każdego z nich dało się dostrzec cechy wyróżniające, które predysponowały go do zrobienia kariery.

Zacznijmy od Bielika: zawsze pewny siebie. W ogóle bym powiedział "mocny": i fizycznie, i mentalnie. Od początku miał bardzo rozwiniętą decyzyjność na boisku. Czasami balansował na krawędzi ryzyka, ale ostatecznie to się opłacało.

U was był – tak, jak teraz w reprezentacji – środkowym pomocnikiem? Czy był rzucany po różnych pozycjach?

- Nie. U nas grał w środku: i do przodu, i do tyłu.

A Kamil Jóźwiak? Najświeższy debiutant u Jerzego Brzęczka.

- Charakterologicznie – zupełnie inny, ale dynamika, łatwość dryblingu, wygrywanie jeden na jeden – to rzucało się w oczy. Na początku brakowało mu goli i asyst, ale i tego z czasem się nauczył. Jego jako pierwszego przesunęliśmy do Centralnej Ligi Juniorów, gdy w tej lidze grali chłopcy o dwa czy trzy lata starsi od niego. On bardziej niż Krystian potrzebował tej trenerskiej pieszczoty. Ale trzeba też coś zaznaczyć: świetnie prowadzony przez tatę, który też jest związany ze sportem, pracuje w jakimś mniejszym klubie. Bardzo świadomy człowiek.

Skoro przy ojcach jesteśmy. Jak współpracowało się z panem Jackiem Gumnym?

- Tata Roberta oczywiście jest bardzo charakterystyczną postacią, charakternym człowiekiem, kawał chłopa. Pamiętam jak przychodził na mecze Roberta z żoną i młodszym synem. Jakby pan spojrzał na ich postawę, to oddałby im pan swoje dzieci do wychowania. Wzorowi rodzice. Nigdy nie ingerowali w proces szkolenia. Z kolei Robert zawsze był ogólnie najsprawniejszy. Dzięki temu, że był tak sprawny, żaden element gry nie był dla niego trudny do opanowania. Wszystko szybko przyswajał. Miał jednak trudny moment, gdy przesunęliśmy na prawą obronę Mateusza Spychałę.

I Spychała wtedy tę rywalizację wygrywał, a dzisiaj gra w Koronie Kielce.

- Wygrywał zdecydowanie, bo szukaliśmy przede wszystkim odważnie grających bocznych obrońców, którzy dobrze się czują w ataku. A on wcześnie grał na skrzydle, więc miał pewność siebie w grze jeden na jeden czy przy dośrodkowaniu. Ewidentnie dawał jakość. Robert nie przeszedł z Poznania do akademii we Wronkach jako pierwszy czy nawet jeden z pierwszych. Musiał poczekać. Rodzicie zaufali, poczekali. Dograł rundę, otrzaskał się i poszedł tam, gdy był już gotowy. Czuło się, że ta niesłychana sprawność może go daleko zaprowadzić. 

Wielki wpływ na karierę swojego syna mieli też rodzice Janka Bednarka. Nigdy o nic nie trzeba było z nimi walczyć. To byli partnerzy w dyskusji. Rozmawialiśmy o ścieżce rozwoju ich dziecka, a oni zawsze rozumieli proces wychowania i edukacji. Przez to też Janek te cechy intelektualne miał zawsze bardzo rozwinięte. Myślę, że dzięki temu, mimo nieudanego początku w Anglii, przetrwał i ma się dobrze. Pracował, pracował, pracował, a głowa wytrzymała. Zawsze była jego atutem.

Podobno duża w tym zasługa jego starszego brata. Bardzo pomaga.

- Filip to też trochę "moje piłkarskie dziecko". Zanim wyjechał do Holandii, to był w Amice. Tam się spotkaliśmy. A co do świadomości Janka – podam jeden przykład: prowadziłem wtedy juniorów starszych i graliśmy z Pogonią Szczecin mecz decydujący o tym, czy wejdziemy do finałów mistrzostw Polski. Janek grał już wtedy w rezerwach, ale na ten mecz zszedł z powrotem do nas. I pamiętam jak przed meczem próbowałem mu powiedzieć o jego roli, dlaczego schodzi do nas, co ma robić. Siliłem się na bycie takim dobrym trenerem. A on mi przerwał w pół zdania: trenerze, wszystko rozumiem. Ja to poprowadzę, proszę się nie martwić, wygramy ten mecz. I faktycznie. On ten mecz prowadził. Reagował, podpowiadał chłopakom. Ja przy ławce miałem wolne. Jestem pewien, że Janek swój mecz też wygra. I to ten życiowy mecz. Nie tylko na boisku.

To ładne. A jaka była pana rola przy szkoleniu tych przyszłych reprezentantów? Pan tylko „dyrektorował” czy spotykał się też z nimi na boisku?

- Większość z nich w jakimś choćby niewielkim fragmencie dotknąłem jako trener, bo najpierw byłem trenerem, a dopiero później dyrektorem. Miałem też zajęcia indywidualne, swoje zespoły do prowadzenia, a poza tym, jako dyrektor i główny trener akademii wchodziłem często na zajęcia, nadzorowałem i czasami poprowadziłem część treningu. Chyba z każdym z nich zetknęło mnie nie tylko biuro, ale też boisko. Zaczęło się od rocznika ‘91 i Mateusza Możdżenia, a później Kamila Dygasa, Wojtka Gollę. Aż do tego rocznika 2001. Bo muszę przyznać, że na treningach 2002 chyba ani razu już nie byłem.

W wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” mówił pan, że nigdy nie miał wątpliwości co do tego, że karierę zrobi Dawid Kownacki. Na czym polegała ta jego wyjątkowość?

- Zawsze miał umiejętność doskonałej oceny sytuacji. Wytłumaczę: czasami stojąc z boku chciałoby się zatrzymać grę i pokazać inne, lepsze rozwiązanie w danej sytuacji. Miejsce do zrobienia dryblingu czy lepiej ustawionego kolegę do podania. U niego było odwrotnie. Zanim trener zauważył, to on już w to miejsce podał. Zawsze optymalne decyzje.

Ale chyba nie poza boiskiem. W pewnym momencie się zachłysnął tym wszystkim. Jak reagowaliście?

- Mam taką teorię, że Polska jest mistrzem świata w marnowaniu talentów. My dorośli, potrafimy tak poprowadzić młodych chłopców, żeby na pewno nie zostali piłkarzami. Po chwili jest menadżer, załatwia duże pieniądze, nie do szkoły, tylko na trening, wożenie jak małp w cyrku, byle dostać pieniądze za transfer. Nikt się nie zastanawia, że ten młody człowiek nie do wszystkiego już dojrzał. Trzeba mu pozwolić dorastać. A u niego szybko pojawiły się specjalne czapki, wielkie bilbordy w centrum Poznania. Znów wrócimy do tego samego: mama i jego ojczym oraz wyjątkowo chyba dość poprawny agent, choć jak pan wie, ja menadżerów za bardzo nie znam. Wielka rola w tym, że udało się go uratować. Mama była radykalna, jeśli chodzi o proces egzekwowania od Dawida pewnych rzeczy i była świetnym partnerem do rozmowy. Ona decydowała o kontrakcie itd. Ona Dawida kontrolowała do momentu, w którym mogła kontrolować. Ojczym to dopełniał, interesował się tym wszystkim. Myślę, że dlatego Dawid w porę uciekł z tej drogi na manowce. Trudno mi natomiast mówić o czasach, gdy on był już w pierwszej drużynie, a mnie nie było w klubie. Nie wiem co robił Lech, żeby mu pomóc.

Wszędzie się powtarzają świadomi rodzice. Dalej pewnie jest podobnie, bo jak przejdziemy do Bartosza Bereszyńskiego, to znajdziemy tatę byłego piłkarza i trenera.

- "Bereś" to jest wielkie zwycięstwo jego taty. Tata był odważny jako piłkarz, a później też jako trener i człowiek w ogóle. Nie był to ćwierkający wróbelek. Mówił to, co myślał i to było niezwykle cenne. Fajnie, że wrócił do pracy trenerskiej, bo może pomóc wielu młodym ludziom. Zresztą, tata Tomka Kędziory też jest trenerem.

W ogóle myślę, że sukces sportowy powinien być efektem, a nigdy celem. Slajd z takim hasłem mam nawet w prezentacji wyświetlanej podczas spotkań z trenerami. Żeby ten efekt się pojawił, to fundament musi być bardzo mocny. Ci ludzie dobrze rozumieją, że fundamentem bardzo często jest dom. Musi wspierać, musi ufać trenerom, nie może podważać ich autorytetu. A o to coraz trudniej, bo dzieci podczas meczów doświadczają dysonansu poznawczego. Trener mówi jedno, rodzic drugie. Jak jeszcze do tego dojdą bezpodstawne pochwały od agenta, który tylko szepcze, że wszystko super, bo dziecko lubi komplementy, to mamy prostą drogę do naszego mistrzostwa w marnowaniu talentów.

Dziennikarz Goerge Anders podzielił talenty na dwie grupy: ciche i wrzeszczące. Zastanawiam się nad tymi cichymi z Lecha. Rozwój któregoś z piłkarzy pana zaskoczył?

Ja wolałbym ich umownie podzielić na artystów i rzemieślników. Mam nadzieję, że żaden się nie obrazi. Łatwiej prowadzi się rzemieślników, bo są bardzo pracowici, pokorni, cierpliwi. Artyści szybciej chcieli być traktowani jak partnerzy. Czasami trzeba ich było sprowadzić trochę na ziemię, oczywiście z korzyścią dla ich rozwoju.

No to podzielmy ich: Marcin Kamiński?

Weźmy go razem z Karolem Linettym, bo byli podobnie spokojni, cierpliwi, ułożeni. Z tym, że Linetty miał jednak w sobie ten cichy artyzm. Pokazywał go dopiero na boisku, bo on w ogóle mało mówił, ale dużo robił. Pamiętam, że zawodnicy rozjeżdżali się na wakacje. Ten Karaiby, ten jeszcze gdzie indziej. A Karolek do swojego Damasławka. „Trenerze, ja to do siebie wracam. Z kolegami i koleżankami się spotkam, poopowiadam im co u mnie słychać.” Super była ta jego normalność. Dzięki niej też wygra swój życiowy mecz.

Tomasz Kędziora?

Rzemieślnik. Katorżnicza praca nad sobą. Zawsze dążył do celu. Pamiętam jego wywiad po meczu z Legią Warszawa. To był jego jeden z pierwszych meczów. Miał takie pretensje do siebie, że nie strzelił głową po stałym fragmencie, że szok. Wręcz się pastwił nad sobą. Niezwykły pracuś. Marzenie każdego trenera.

Kamil Jóźwiak. Słyszałem, że był pana pupilkiem. To prawda?

W Lechu mu dogryzali, że „synek Śledzia”. Lubiłem go, pewnie, ale to też nie tak, że go faworyzowałem. To co ma, zawdzięcza swoim umiejętnościom. To był taki stłumiony artysta. Artysta, bo nigdy nie bał się wejść w drybling, był odważny, kreatywny, ale stłumiony, bo ta jego niezbyt ekspansywna osobowość nie pozwalała mu stać się piłkarzem kreującym grę, mającym wpływ na drużynę. Dopiero dzisiaj do tego dorósł.

Lepiej dla piłkarza jak jest artystą czy rzemieślnikiem?

Najlepiej jak jest połączeniem. Gdybym dzisiaj miał podawać kogoś za wzór to wskazałbym Bednarka. Talent połączony z pracą i dużą świadomością. Ale proszę zwrócić uwagę – z każdego „rzemieślnika”, zrobiliśmy zawodnika, któremu piłka przy nodze nie przeszkadza. Każdy z nich, obrońcy też – zaznaczam, bo w Polsce nie jest to oczywiste - potrafi podprowadzić piłkę i ją rozegrać. Nie są tylko od odbierania i wybijania.

Obrońców ma pan najwięcej. Ma pan takie marzenie, żeby obrona reprezentacji Polski składała się tylko z pana wychowanków?

To już przeszłość. Życzę im jak najlepiej, ale moje marzenia zawodowe dotyczą tylko przyszłości. A przyszłość to Raków Częstochowa i ten projekt.

Więcej o:
Copyright © Agora SA