Jerzy Brzęczek zdecydował się na powrót do ustawienia z jednym napastnikiem, co w obliczu braku formy Piątka i Milika nie może być uznawane za niespodziankę. Absencje Bielika i Linettego sprawiły przy tym, że selekcjoner reprezentacji nie miał również wielkiego bólu głowy z obsadą środka pola. W dodatku na lewej stronie obrony zagrał w końcu zawodnik lewonożny. Tym samym po raz pierwszy od dawna wyjściowy skład reprezentacji nie wzbudzał praktycznie żadnych kontrowersji. Być może Krychowiakowi nie do końca służyło wystawienie go w roli defensywnego pomocnika, jeśli w klubie z powodzeniem gra wyżej i pokazuje tam wyraźny ciąg do tworzenia szans w ofensywie, jednak równocześnie ciężko wskazać zawodnika, który równie skutecznie wypełniłby jego rolę podczas inicjowania ataku. Z kolei w przodach Robert Lewandowski w roli jedynego napastnika wyraźnie odżył, mając więcej miejsca do poruszania się i nie będąc ograniczonym przez operującego obok niego kolegę z formacji.
Przez pierwszy kwadrans działało to całkiem nieźle. Polacy operowali piłką szybko, ryzykownie, a nawet jeśli dokładność nie rzucała na kolana, na własne pomyłki i tak reagowali szybciej od rywali. Później jednak wyraźnie spuściliśmy z tonu, tyle że Łotysze nie zamierzali mimo dwóch goli straty przejmować inicjatywy. Nadal ustawieni byli głęboko i czekali na nieliczne kontry, my zaś zostaliśmy zmuszeni do tworzenia ataków pozycyjnych. Wychodziły tu stare bolączki. Ciągle ruchliwość zawodników była niewielka, a w środku pola straszyła rozległa dziura. Tym, którzy usiłowali rozprowadzić akcję z głębi pola brakowało opcji podania. Kilka razy musieli zagrywać po obwodzie, nim w środku pojawił się ktoś, do kogo można było zaadresować piłkę. Wszystko to sprawiało wrażenie rozgrywania w zwolnionym tempie, a niewielka ruchliwość zawodników bez piłki, przyklejonych do Łotyszów, porażała. Czy był to efekt dwubramkowego prowadzenia i oszczędzania sił na kolejny mecz? Oby...
Z biegiem meczu to wrażenie się pogłębiało, a Polakom o sytuacje było coraz trudniej. Nasi reprezentanci nie forsowali tempa, jednak można było odnieść wrażenie, że nie do końca w tym tkwi problem. Bo kiedy już, choć następowało to rzadko, piłka znajdowała się w okolicy pola karnego rywali, akcje nabierały rumieńców. Nie brakowało chęci to szybszego rozegrania, choćby ryzykownego, wzrastała też ruchliwość. Nie był to jednak zbyt częsty obrazek, z uwagi na to, że ataki Polaków często były stopowane daleko od bramki. Tego szybszego, bardziej odważnego rozegrania brakowało w środku pola. Nasi kadrowicze są w stanie stwarzać sobie sytuacje, o ile uda im się sztuka sprawnego rozegrania ataku pozycyjnego. Nie jest to jednak zbyt częsty obrazek. Rację miał Robert Lewandowski mówiąc, że problemem nie jest skuteczność, bo w meczu z Łotwą była ona niemal stuprocentowa. Kłopot w tym, że na tle bardzo słabego rywala tych sytuacji nie było zbyt wiele.
Jak bumerang wraca więc pytanie - czy kadra pod wodzą Jerzego Brzęczka robi postęp? Ten mecz na to pytanie nie pozwolił dać jednoznacznej odpowiedzi. Ma tu zastosowanie klasyczny frazes "szybko strzelone bramki ustawiły spotkanie". Łotysze zmuszeni do odrabiania strat zupełnie nie potrafili sobie poradzić w tej roli. Polacy w związku z tym forsować tempa nie musieli. Nie jest jednak wiadome, czy tylko nie musieli, czy także nie potrafili. Spotkanie to było wymarzoną okazją to przećwiczenia wyprowadzania ataków pozycyjnych, w warunkach meczowych, ale jednak z niewymagającym rywalem, rzadko odbierającym piłkę, skupiającym się głównie na przesuwaniu ustawienia i czekającym na błędy. Być może nasi reprezentanci faktycznie oszczędzali siły. Ale można mieć wrażenie, że z punktu widzenia rozwoju stylu gry kadry lepsza byłaby jednak bardziej aktywna praktyka w temacie wyprowadzania ataków.