Trener Słowenii nawet się nie ruszył po golu. Jakby się tego nie spodziewał [SPOSTRZEŻENIA]

Najpierw wierzyliśmy my, potem zaczęli wierzyć Słoweńcy. Ale też nie od razu, bo kiedy w 35. minucie Aljaż Struna pokonywał Łukasza Fabiańskiego, Matijaż Kek nawet się nie ruszył. Jakby w ogóle się tego gola nie spodziewał - spostrzeżeniami po porażce Polski ze Słowenią (0:2) dzieli się Bartłomiej Kubiak ze Sport.pl.
Zobacz wideo

Mecz, jakiego w Słowenii dawno nie było

Wojciech Szczęsny, Grzegorz Krychowiak, za nimi Jan Bednarek, Piotr Zieliński, Kami Grosicki i cała reszta. Kiedy przed meczem reprezentanci Polski pojawili się na murawie, niewielki stadion Stożice w Lublanie nie był zapełniony nawet w 1/3. Godzinę później był już komplet. O tym, że wszystkie bilety na to spotkanie zostały wyprzedane, słoweńska federacja (NZS) poinformowała dzień przed meczem. To pierwsza taka sytuacja od czterech lat. Od spotkania z Anglią w eliminacjach do Euro 2016. Wtedy Słoweńcy dzielnie walczyli, ale ostatecznie przegrali 2:3 z reprezentacją Roya Hodgsona (zadecydował gol Wayne’a Rooneya z 86. minuty). W piątek walki może było mniej, ale za to był dobry wynik.

Pozorny spokój

Powodów, by się niepokoić, wiele jednak nie było. Bo różnice widać było nawet na rozgrzewce. I wcale nie chodzi nam o jej intensywność, bo ta była na podobnym poziomie. Chodzi nam o różnicę w wyszkoleniu technicznym. Wystarczyło porównać prostą grę na utrzymanie, by zobaczyć różnice. Dobre przyjęcie, dokładne podanie, ruch bez piłki. Ale też zdecydowanie mniejsze pole (prawie dwukrotnie!), a przy tym cały czas większa precyzja, dokładność i szybkość rozgrywania piłki. To wyróżniało naszą reprezentację już wtedy. Napawało spokojem. Tak samo jak początek spotkania, ale o tym może za moment.

Wychodzenie ze strefy komfortu

- Spokojnie, jeszcze nie awansowaliśmy, a skala trudności rośnie - powtarzał kilka razy na czwartkowej konferencji prasowej Jerzy Brzęczek. - Tak, to będzie najtrudniejszy mecz w tych eliminacjach - odpowiadał bez wahania selekcjoner i przestrzegał przed Słowenią. W 16. minucie aż spuścił głowę i pokiwał z niedowierzaniem, jak piłka po podaniu Grzegorza Krychowiaka wyleciała za linię końcową boiska. Ale nawet mimo niecelnego zagrania początek w naszym wykonaniu nie był zły. Utrzymywał nas w strefie komfortu. Tak samo jak cztery poprzednie mecze tych eliminacji, w których nie straciliśmy bramki. Zresztą w piątek gol dla Polski też wydawał się kwestią czasu.

Słoweńcy też uwierzyli późno

W 4. minucie Jasmin Kurtić aż cisnął z całych sił piłką o ziemię, kiedy chwilę wcześniej sędzia odgwizdał faul na Robercie Lewandowskim. Gwizdać zaczęli wtedy słoweńscy kibice, ale nie jakoś przesadnie głośno. Zresztą jak byli głośni, to właśnie dzięki gwizdom. W inny sposób nie mieli większych szans z polskimi kibicami, którzy w czwartek pojawili się na meczu w Lublanie. - Gramy u siebie, Polacy, gramy u siebie -  można było usłyszeć na stadionie Stożice przed meczem. W trakcie zresztą też było głośno. Do czasu. To znaczy: do 35. minuty i bramki Aljaża Struny (młodszego brata Andreasa, byłego gracza Cracovii). Od tego momentu doping z polskiego sektora nie był już tak słyszalny. Nie przeważał. Ale to nie jest wina Polaków, ale zasługa Słoweńców, którzy uwierzyli.

A niektórzy jeszcze później

Choć też nie od razu, bo kiedy w 35. minucie strzelał Struna, selekcjoner Matijaż Kek nawet nie drgnął. Nie ucieszył się, jakby w ogóle się tego gola nie spodziewał. Gdybyśmy nie obserwowali go wcześniej, pomyślelibyśmy, że może taki ma styl. Ale obserwowaliśmy. Widzieliśmy, co wyprawiał - jak np. się złościł w 25. minucie, kiedy Jure Balkovec - naciskany przez Tomasza Kędziorę - wycofał piłkę spod pola karnego Polski aż do bramkarza Jana Oblaka. Zresztą o braku wiary (albo może o niewielkich oczekiwaniach) świadczy też sam Oblak, który przed meczem - podczas wyczytywania składów - jako jedyny ze Słoweńców dostał z trybun porządne oklaski. Pozostałe nazwiska kibiców nie poderwały.

Nie było tak źle, a może jednak było?

A Polska? Tu pewnie narazimy się na krytykę, ale wcale nie grała tak źle. A na pewno patrzyło się na nią dużo przyjemniej niż w dwóch poprzednich wyjazdowych spotkaniach w tych eliminacjach (z Austrią i Macedonią). Różnica jednak była taka, że w tamte mecze wygrywała. No i miała w obronie Kamila Glika, który w piątek nie wystąpił z powodu urazu mięśnia czworogłowego. Jak dużo oznacza jego strata, pokazała sytuacja bramkowa z 65. minuty, kiedy Michał Pazdan przegrał pojedynek biegowy i zgubił krycie strzelca gola Andraża Sporara. Miała też skutecznego Krzysztofa Piątka, który w piątek zszedł z boiska w 76. minucie bez ani jednej próby strzału. Zresztą podobnie jak Robert Lewandowski, który też ani razu nie trafił w światło bramki.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.