- Najpierw doktor z masażystami nastawili mi bark. To co wyskoczyło wcisnęli tam, gdzie powinno być. Najpierw bolało okropnie, później już tylko mi się dłużyło, kiedy leżałem w szatni. Dopiero po meczu, z tym fatalnym 0:5 w głowie, pojechaliśmy do szpitala. Usłyszałem, że konieczna jest operacja. Ale nie było zagrożenia życia, więc razem z kadrą wróciłem do Polski. Na lotnisku grupka ludzi nas zwyzywała. Nawet nie odpowiadaliśmy. Nie chciało nam się gadać. W samolocie było cicho jak nigdy. Bo my przegraliśmy wszystko. Chłopaków dobijało, że stracili marzenia o igrzyskach, a mnie dodatkowo jeszcze tygodnie w gipsie. Była nieudana operacja, konieczność przeprowadzenia drugiej w Szwajcarii i był strach, że już nie wrócę do gry. Bark do dzisiaj mi dokucza, wiele mięśni jest tam pozrywanych, muszę bardzo dbać o te, które są w porządku. Jestem aktywny: uprawiam wspinaczkę, gram w tenisa, dużo jeżdżę na rowerze, pływam, a więc pamiątka z walki o igrzyska często się odzywa.
To początek opowieści Aleksandra Kłaka o wydarzeniach z wiosny 1992 roku. Wtedy piłkarska reprezentacja Polski do lat 21 grała z Danią dwumecz o awans na igrzyska w Barcelonie. - Do Aalborga pojechało za nami sporo oficjeli. Trener Janusz Wójcik podostrzył przygotowania, żebyśmy już tam, w pierwszym meczu załatwili sprawę. Po kwadransie przegrywaliśmy 0:2 i straciliśmy Alka Kłaka. Do przerwy było 0:5. Mieliśmy świetną drużynę, grupę eliminacyjną wygraliśmy z kompletem zwycięstw, dwa razy pokonaliśmy Anglików, ale tamtej przedolimpijskiej presji nie wytrzymaliśmy. To był główny powód, moim zdaniem jeszcze ważniejszy od zmęczenia zbyt mocnymi przygotowaniami - mówi Andrzej Juskowiak.
- Tamten marzec był deszczowy, tuż przed meczem trenowaliśmy na boisku, które po opadach całe było pokryte błotem. Trener Wójcik zarządził gierki jeden na jednego i dwóch na dwóch na całym placu. Przeforsowaliśmy się - tłumaczy Kłak. - Tak, był błąd w przygotowaniach. Cel był taki, żebyśmy byli bardzo silni, a nam w Danii brakowało powera - zgadza się Juskowiak. - Jeszcze żebyśmy grali z jakimś bardziej technicznym zespołem, to nie byłoby aż tak widać, że nam brakuje pary, jakoś byśmy się przemęczyli. Ale wyszliśmy na bardzo silnych fizycznie Duńczyków i oni wykorzystali naszą słabość - dodaje Kłak.
- Akurat byłem kontuzjowany, nie uczestniczyłem w zgrupowaniu, więc nie powiem, jaki wpływ miały ciężkie treningi w błocie. Pamiętam tylko, że trener Wójcik chciał, żebym poleciał z nimi na mecz. Żal było patrzeć, jak chłopaki dostają lanie. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć i pozamiatane. Nie wiem co tam się stało, nie rozumiem. Może po prostu trafił się mecz jak z koszmaru. Takie się zdarzają nawet najlepszym drużynom. A nasza była najlepsza, co później pokazała. A może wszystko dlatego, że nie mogłem zagrać? W olimpijskim finale przecież też nie zagrałem i też się skończyło źle - śmieje się Dariusz Adamczuk.
Jak to możliwe, że Polska zagrała w Barcelonie i wywalczyła tam olimpijskie srebro, mimo że decydujący dwumecz zaczęła od porażki 0:5? - Ludzie mówią, że pomogli nam Szkoci. To prawda. Wygrali z Niemcami, a sami nie mogli wystąpić w turnieju olimpijskim, bo na igrzyskach nie startują Szkoci czy Anglicy tylko startuje Wielka Brytania. Ale gdybyśmy wcześniej nie wygrali wszystkiego, co się dało wygrać, to nie my zajęlibyśmy miejsce Szkotów, tylko za nich wskoczyłaby inna drużyna - mówi Dariusz Gęsior. - A mecz w Aalborgu? To był jeden wielki pech. Przegraliśmy rzut monetą i przyszło nam grać pod potężny wiatr. Kiedy wybijaliśmy "piątkę", to piłka dolatywała do 20. metra od naszej bramki, jak biegliśmy w kierunku bramki
Duńczyków, to musieliśmy zamykać usta, bo wiało tak, że człowieka zatykało. Po przerwie wiatr ucichł. Coś nieprawdopodobnego, jak ktoś będzie miał okazję, niech obejrzy zapis tego meczu. W swojej długiej przecież karierze nigdy więcej czegoś takiego nie przeżyłem. No i jeszcze Alka straciliśmy - wylicza kolejny z bohaterów barcelońskich igrzysk.
Na uwagę, że Kłak "urwał" bark już gdy nie szło, przy wyniku 0:2, Adamczuk przytomnie zauważa: "0:2 to jednak nie 0:5". - Alek był bardzo ważny, był ostoją. To był po prostu szef obrony, wszystko ustawiał - uzupełnia Juskowiak.
Mecz w Aalborgu Polacy grali 11 marca 1992 roku. Trzy miesiące wcześniej, w listopadzie 1992 roku skończyli eliminacje do młodzieżowych mistrzostw Europy. W ostatniej kolejce pokonali Anglię 2:1. - Pamiętam tamten mecz w Pile i moje gole. To było świetne podsumowanie znakomitych eliminacji. Wygraliśmy, chociaż już mieliśmy pewny awans do ćwierćfinału młodzieżowego Euro - mówi Juskowiak, zdobywca obu bramek. - Ale jeszcze lepiej zapamiętałem trafienie z Danią z rewanżowego meczu w Zabrzu - dodaje.
Młodzieżowe Mistrzostwa Europy grano wtedy systemem mecz i rewanż. Awansowało osiem drużyn. Nasze drugie spotkanie z Duńczykami było formalnością, jeśli chodzi o wyłonienie półfinalisty. Ale dla Polaków miało wielką stawkę. O czym dowiedzieli się w ostatniej chwili.
- Pamiętam to tak, że dopiero w przerwie dostaliśmy zapewnienie, że remis da nam prawo gry na igrzyskach. W końcu w 71. minucie Grzesiek Mielcarski w swoim stylu przepchnął duńskiego obrońcę i idealnie wyłożył mi piłkę. Grzesiek to był napastnik twardy jak dzisiejsi obrońcy. Użył łokcia, czego sędzia na szczęście nie zauważył, a ja mając świetną okazję strzeliłem obok bramkarza i wpadło, a my wpadliśmy w wielką radość. I tylko ludzie na trybunach nie rozumieli, o co chodzi. No bo z czego się cieszymy? Że jest 1:1, jak dwa tygodnie wcześniej przegraliśmy na wyjeździe 0:5? - opowiada Juskowiak.
- Przepływ informacji był wtedy taki, że kiedy po remisie dającym nam igrzyska jechaliśmy ze stadionu do hotelu któraś ze stacji radiowych poinformowała o wyniku i dziennikarz podsumował, że niestety, Polska nie zagra w Barcelonie. Konsternację kibiców też zapamiętałem na zawsze. Nie szło nam, Duńczycy grali bez presji i byli lepsi, wymęczyliśmy ten remis, ludzie zupełnie nie wiedzieli o co chodzi. No, trochę inne to były czasy niż dzisiaj, gdy wszyscy wszystko w piłce analizujemy i rozpisujemy - śmieje się Adamczuk.
Remis w Zabrzu dawał Polakom Barcelonę, bo dwa dni wcześniej cudu dokonali Szkoci. Po remisie w Bochum 1:1 nasi wybawcy przegrywali w Aberdeen już 1:3, ale gole zdobyte przez nich w 69., 78. i 87. minucie sprawiły, że wygrali 4:3, eliminując Niemców. Z czwórki półfinalistów awans na igrzyska zapewnili sobie Duńczycy, Włosi i Szwedzi, a że Szkoci jechać na nie nie mogli, postanowiono nagrodzić najlepszy zespół z tych, które odpadły w ćwierćfinale. Wyliczono, że w eliminacjach i ćwierćfinałach w sumie najwięcej punktów zdobyli Polacy.
- Najpierw się cieszyliśmy, że szkockie serca okazały się naprawdę waleczne, później sobie przypominaliśmy różne momenty eliminacji. Do mnie najbardziej wrócił gol strzelony Anglikom na White Hart Lane. To była pierwsza kolejka, wygraliśmy 1:0, trafiłem w 88. minucie, to nam dało kopa na całe eliminacje - mówi Adamczuk.
- Tamta wygrana na stadionie Tottenhamu ustawiła nam eliminacje. Poczuliśmy się mocni. Nie było żadnej obrony Częstochowy. Byliśmy pewni sobie, Anglicy dużo dośrodkowywali, a ja się z chłopakami umówiłem, że wszystko będzie moje, no i sobie fruwałem po polu karnym. Nie pamiętam, żeby oni nam jakoś zagrozili. Uwierzyliśmy w siebie - mówi Kłak.
- Zdecydowanie mecz z Anglią na wyjeździe pokazał nam, że jesteśmy bardzo dużo warci. A już wcześniej trener Wójcik zadbał o otoczkę wokół nas i to też miało znaczenie. Mieliśmy stworzone bardzo dobre warunki. Zawsze byliśmy kwaterowani w dobrych hotelach, na mecze i na treningi jeździliśmy fajnymi autokarami, mieliśmy najlepszy sprzęt. Pierwsza kadra miała problemy z koszulkami, a my chodziliśmy w ubraniach adidasa, co wtedy na młodych chłopakach robiło wrażenie. W sytuacjach oficjalnych byliśmy ubrani w dobre garnitury, niczego nam nie brakowało. Dużo dawała fundacja olimpijska, która działała bardzo prężnie. Inwestowano w nas. A że PZPN nie miał pieniędzy, to pierwsza kadra była przy nas biedna - mówi Juskowiak. - Często brano nas za pierwszą reprezentację. Zwłaszcza, że mieliśmy wąsy i dziwne, długie włosy. No nie wyglądaliśmy na 21-latków. Jak czasem oglądam stare zdjęcia, to widzę, że można się nas było bać - dodaje.
Z Anglią na wyjeździe 1:0, z Turcją na wyjeździe również 1:0, u siebie z Turkami 2:0, na wyjeździe z Irlandią 2:1, u siebie z tym rywalem 2:0 i wreszcie u siebie z Anglią 2:1 - tak kadra Wójcika przeszła przez eliminacje. - Fajnie, prawda? Anglicy mieli nie dać nikomu szans. Mieli Alana Shearera, Lee Sharpe'a, który już wtedy grał z powodzeniem w Manchesterze United, mieli jeszcze paru zdolnych chłopaków już występujących w Premiership. Ale z nami sobie nie pograli - mówi Adamczuk.
- Byliśmy bardzo mocni. Ale po 0:5 w Danii poczuliśmy, że wszystko się urwało. Nikt z nas nie pomyślał, że Niemcy mogą wypuścić szansę. Graliśmy z nimi towarzysko i przegraliśmy 1:2. To był bardzo dobrze zorganizowany zespół, z Jensem Lehmannem w bramce. Jedyny rywal poza Francją i Danią, który z nami wygrał. Oczywiście licząc aż do olimpijskiego finału - mówi Kłak. - W szoku byłem, jak leżąc w szpitalu dostałem gazetę i wyczytałem w niej, że Niemcy przegrali w Szkocji. Ich mecz był dwa dni przed naszym rewanżem z Danią. Okazało się, że znów wszystko mamy w swoich rękach. Szczęście w końcu musiało nam dopisać. Gdyby nie ono, teraz nie mielibyśmy czego wspominać - dodaje.
- Jak już wyszło na to, że jednak jedziemy do Barcelony, to myślałem, że super, ale beze mnie. Kończył się marzec, a ja ba byłem w gipsie. Dwie operacje, rehabilitacja, jak tu zdążyć na lipiec? Myślałem, że to niemożliwe. Ale świętej pamięci trener Wójcik do mnie przyszedł i powiedział krótko: "Jak będziesz miał siłę stać na nogach, to cię zabieram, reszta mnie nie interesuje" - śmieje się Kłak. - Jego słowa dały mi taką nadzieję, że opłaciłem sobie specjalne przygotowania i przygotowałem się wybitnie. W Barcelonie grałem bez żadnych blokad, udało mi się zregenerować, odzyskać siły, mogłem dawać z siebie wszystko. Problemy z tym barkiem wróciły dopiero później, w następnych latach - dodaje były bramkarz.
Kłak, Juskowiak, Adamczuk i Gęsior w Barcelonie razem wygrywali z młodzieżowymi mistrzami Europy Włochami 3:0, razem rozbijali Australię 6:1 w półfinale, czyli w meczu dającym już pewny medal igrzysk, do dziś ostatni olimpijski krążek polskiej drużyny w jakiejkolwiek dyscyplinie zespołowej. O pechowej porażce z Hiszpanią 2:3 w finale (gol stracony w ostatniej minucie) napisano i powiedziano już chyba wszystko. W sobotę z Hiszpanami chociaż punktu potrzebują podopieczni Czesława Michniewicza, by bez oglądania się na innych zagrać w półfinale Euro U-21 i za rok w olimpijskim turnieju w Tokio.
Już wiadomo, że w razie niepowodzenia z Hiszpanami im nie pomoże zespół z Wysp Brytyjskich. W rozgrywanym we Włoszech turnieju w grupie C gra Anglia, która w igrzyskach wystąpić nie może, ale ona w swojej grupie okazała się słabsza od Francji i Rumunii. - 3:2 z Belgią i 1:0 z Włochami to piękne rezultaty. Byłem tydzień na Kaukazie, bez łączności ze światem. Jak wróciłem do siebie do Belgii i poznałem wyniki, to aż gęsiej skróki dostałem, od razu odżyły olimpijskie wspomnienia. Życzę chłopakom, żeby się nie zawahali i żeby dalej szli za ciosem. Zwłaszcza, że mam w tej ekipie przyjaciela, Staśka Baczyńskiego, który jest kierownikiem drużyny - mówi Kłak. - Z Hiszpanami będzie ciężko, to wiadomo. Ale przecież z Belgami i Włochami też miało być bardzo trudno, a daliśmy radę. Nie gramy porywająco, ale jesteśmy bardzo skuteczni. Styl Czesia Michniewicza dobrze znam, bo pracował u nas, w Pogoni. Szczęście też nam sprzyja, a to również ważne - mówi Adamczuk. - Jestem dobrej myśli, jeśli chodzi o półfinał Euro dający awans na igrzyska. A nawet wybiegam myślami dalej i uważam, że naszych chłopaków stać nie tylko na to, żeby jechać do Tokio, ale żeby przywieźć stamtąd medal - mówi Gęsior. - My graliśmy inaczej, mieliśmy bardziej ofensywny styl gry. Same nazwiska z przodu dużo mówią: Juskowiak, Kowalczyk, Waligóra,
Mielcarski, to byli królowie strzelców i czołowi snajperzy ekstraklasy. Mieliśmy dużą siłę rażenia, graliśmy bardziej do przodu. Ale drużyna Michniewicza ma już na rozkładzie Portugalię na koniec eliminacji, teraz Belgię, Italię, czyli wygrywa z elitą. Na pewno stać ją na wielki sukces - podsumowuje Adamczuk.