MŚ U-20. Polska-Tahiti 5:0. Zwycięstwo, które nic nie mówi, ale ma zbudować pewność siebie

Dużo goli, niewiele konkretów. Chociaż młodzieżowi reprezentanci urządzili sobie trening strzelecki, to tak naprawdę nie pokazali nic, po czym można by było powiedzieć: "faktycznie w ten sposób uda się coś osiągnąć".

Wygrana pełna sprzeczności

Można zdobyć jedną bramkę i dać mnóstwo argumentów „za” przemyślaną i dopracowaną grą lub można zakończyć mecz z pięcioma trafieniami na koncie i nic nie powiedzieć. W przypadku piłkarzy trenera Jacka Magiery wybór padł na drugą opcję. – Zwycięzców się nie sądzi – ktoś mógłby natychmiast odparować, bo przecież za maksymalnie miesiąc mało kto będzie pamiętał, jak wyglądało to starcie. Tylko że na młodzieżowych mistrzostwach świata chodzi przede wszystkim o rozmowę, która pozwoli wyciągnąć wnioski i w przyszłości uniknąć błędów. A tych jest co niemiara.

Zobacz wideo

Przede wszystkim należy podkreślić, że sposób gry w niczym nie różnił się od tego, który Polacy zaprezentowali kilka dni temu z Kolumbią. Co za tym idzie, problemy również były powtarzalne. Biało-czerwoni nie zagrali lepiej, a po prostu przeciwnik nie miał żadnego asa w rękawie, żeby w jakiś sposób odparować ciosy. Dodatkowo popełniał mnóstwo błędów związanych ściśle z ustawieniem obrony, asekuracją (albo raczej jej brakiem) ze strony drugiej linii i wreszcie samą reakcją. Najwyraźniej było to widoczne w polu karnym, gdzie gospodarze turnieju mogli spokojnie się zadomowić i uderzać na bramkę tyle razy, ile było potrzeba do oddania celnego strzału. Wszelkie dobitki były dozwolone.

I chociaż Tahitańczycy wyraźnie odstawali pod wieloma względami, np. nie wiedzieli, jak się poruszać bez piłki oraz ich ustawieniu trudno było nadać jakieś ramy, to kilku z nich w jednym aspekcie radziło sobie lepiej niż polscy młodzieżowcy. Terai Bremond najmocniej wyróżniał się wyszkoleniem technicznym – i to nie tylko na tle swoich kolegów z kadry narodowej, ale ogólnie na boisku. Bardzo dobrze prowadził piłkę, potrafił posłać precyzyjne podanie w uliczkę (63. minuta – zagranie do Roonuia Tehau, który był na minimalnym spalonym), nieźle radził sobie również w sytuacjach 1 na 1, kiedy trzeba było okiwać rywala. Całkiem przyzwoitą kontrolę nad piłką widać było również u Eddy’ego Kasparda.

Echo indywidualnych błędów

Należy też podkreślić, że pomimo ostatecznego rezultatu spotkania, tak naprawdę trudno wyodrębnić dłuższy (przynajmniej kilkuminutowy) moment, kiedy zawodnicy trenera Jacka Magiery byli w stanie uspokoić grę, potrzymać piłkę dłużej przy nodze, zorganizować atak pozycyjny. Od razu grali do przodu, a jeżeli długie podanie nie wyszło i padło łupem przeciwnika, to próbowali jeszcze raz. I tak do skutku. Na palcach jednej ręki można policzyć sytuacje, kiedy faktycznie spróbowali pograć krótkimi podaniami, nie wspominając już o zdynamizowaniu akcji w bocznym sektorze boiska jakimś rozegraniem na jeden kontakt. Jeżeli jakiś gracz wyróżniał się pod względem kontroli nad grą, to Jakub Bednarczyk.

Przede wszystkim zwracał na siebie uwagę szybkością podejmowanych decyzji. Próbował przewidywać na kilka kroków do przodu. Dlatego już po dostaniu piłki nie zastanawiał się zbyt długo, co z nią zrobić, tylko od razu miał w głowie plan na całą akcję. Nieźle się ustawiał, dzięki czemu raczej zawsze starał się być blisko gry, żeby w razie czego móc odpowiednio szybko zareagować. Trudno na podstawie meczu z Tahiti oceniać jego umiejętności techniczne, ale pod tym względem on i Nicola Zalewski pozytywnie wyróżniali się na tle pozostałych. Nie zmienia to jednak faktu, że również oni napotkali mniejsze lub większe problemy w tym spotkaniu.

W innych przypadkach nie było już tak kolorowo. Mimo że Polacy mieli mnóstwo miejsca w środkowej strefie i w większości przypadków mogli rozplanować całą akcję od „A” do „Z” i jeszcze o niej porozmawiać, to straty były nagminne. Sporo akcji paliło na panewce, bo zagrania były niechlujne, kończyły poza boiskiem lub pod nogami przeciwnika. Dobrze obrazuje to 17. minuta meczu, kiedy Nicola Zalewski najpierw pod presją Tutehau Tufariua został zmuszony do zwolnienia tempa akcji, a po kilku sekundach zagrał pod nogi rywala poruszającego się w kole środkowym.

Futbol zamknięty w ramy

Biało-czerwoni jeszcze przed przerwą zapewnili sobie trzybramkowe prowadzenie i teoretycznie mogliby wówczas nieco uspokoić grę, wymienić kilka podań czy rozegrać „od tyłu”. Nic takiego nie miało miejsca. To sprawiło, że meczowi w wykonaniu Polaków zdecydowanie brakowało płynności. Próbowano jak najszybciej przenieść piłkę do ofensywy i jeszcze szybciej oddać strzał na bramkę Tahitańczyków. Jak łatwo można się domyślić, taka „rwana” strategia przyniosła dość duże rozprężenie w linii obrony, co poskutkowało kilkoma niezłymi szansami dla przeciwnika w końcówce konfrontacji. Defensorzy nie wiedzieli, kogo mają kryć we własnym polu karnym – całkowicie zapomnieli o swoich obowiązkach i o tym, jak zostały one rozdzielone przed spotkaniem.

Nie było planu, oceny sytuacji i wreszcie – jakiejkolwiek zabawy. Tak jakby gdzieś tam z tyłu głowy pobrzmiewało, że nie można dryblować, wymieniać podań na małej przestrzeni itd. Przez całe starcie, niezależnie od wyniku w danej jego fazie, gra była tak samo schematyczna i brakowało jej fantazji. Nikt nagle nie starał się rozgrywać w mniej konwencjonalny sposób czy wyjść poza ogólny schemat. Dość wyraźnie było to widoczne na przykładzie organizacji „tyłów” ekipy, gdzie nawet przy trzy- lub czterobramkowym prowadzeniu zostawało dwóch stoperów, Bartosz Slisz na asekuracji (jego rola została w tym meczu bardzo ograniczona), czasami jeszcze boczny obrońca.

Dlatego nie sposób nie odnieść wrażenia, że to pięć goli tak naprawdę nic nie zmienia. Polacy nawet nie podjęli próby potraktowania futbolu jako zabawy już po zrealizowaniu tego „planu minimum” w postaci trzech trafień na liczniku. Nawet jeśli miałoby się to odbyć kosztem mniejszej liczby strzałów w statystykach, to jakie tak właściwie ma to znaczenie? Być może takie uspokojenie gry przyniosłoby znacznie więcej korzyści niż trening strzelecki.

Więcej o: