Celeban w wywiadzie Staszewskiego: W Rumunii jest patologia! Kluby znikają, właściciele są szaleni, a zamiast stadionów stoją ruiny

Kluby, które kilka lat po grze w Lidze Mistrzów znikają z piłkarskiej mapy Rumunii, właściciele zwalniający trenerów po nieudanym sparingu, kontrakty, które nigdy nie są realizowane na czas i popadające w ruinę stadiony. Piotr Celeban, który przez blisko dwa lata był piłkarze Vaslui, w rozmowie Sebastiana Staszewskiego z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego" opowiada o szokujących kulisach rumuńskiego futbolu. - Momentami to patologia. W Polsce nie mamy się czego wstydzić - mówi.

Sebastian Staszewski: Niektórzy żartują, że Rosja to stan umysłu. Rumunia także?

Piotr Celeban: Jest to na pewno kraj bardzo specyficzny. Ktoś, kto nigdy w nim nie był, może pomyśleć, że opowiadam bajki. Ale spędziłem tam dwadzieścia miesięcy i widziałem chyba wszystko. Z Rumunii wyjechałem trzy lata temu. I całe szczęście.

Jak w ogóle trafił pan do Vaslui? Pana koledzy ze Śląska Wrocław podpisywali kontrakty na Zachodzie: Piotr Ćwielong z VfL Bochum, Waldemar Sobota z Club Brugge, a Jarosław Fojut z Celticem Glasgow, chociaż przez kontuzję w Szkocji nie zagrał. Pan wybrał szlak, który wcześniej przetarł tylko Paweł Golański.

Oferta z Vaslui była jedyną jaką otrzymałem. 1 lipca pojechałem na ich obóz do Austrii. To był wtedy wicemistrz Rumunii, który walczył w eliminacjach Ligi Mistrzów. A w tamtym czasie liga rumuńska, obok greckiej, była najlepszą ligą na południu Europy. Myślałem, że idę do poważnego klubu. Rzeczywistość okazała się jednak bardzo brutalna.

Tak brutalna, jak właściciel klubu, bezwzględny Adrian Porumboiu?

Był bardzo impulsywny, nerwowy, ale to nie typ dyktatora. Raczej fanatyk. Pochodzi z Vaslui, tam zresztą mieszka. Połowa miasteczka u niego pracowała. Dorobił się na dzierżawie pól, hodowli kurczaków, przemyśle rolnym. Kiedy tam przyszedłem, dostał bardzo po kieszeni, bo w Rumunii miała miejsce susza stulecia. A w ogóle Porumboiu to były sędzia piłkarski! Świetny gość, szczerze kochał Vaslui. Dobry kontakt mamy do dziś.

Nie wszyscy wspominają go jednak tak, jak pan. A na pewno nie szkoleniowcy, których zmieniał jak rękawiczki.

Przez rok i osiem miesięcy miałem ich ośmiu. Pierwszego wywalono zanim jeszcze zaczął się sezon. Na zgrupowaniu w Austrii, o którym wspomniałem, graliśmy sparing, chyba ze Spartą Praga. Zremisowaliśmy 2:2. Porumboiu tak się wkurzył, że wyrzucił Augusto Inácio. A to Portugalczyk chwilę wcześniej zajął z Vaslui drugie miejsce w lidze. Powód był prozaiczny: Inácio zrobił nam rano dwugodzinny trening, więc w trakcie meczu nie mieliśmy sił biegać. Zdaniem właściciela to wystarczało, aby trenera pogonić.

Dzięki tej decyzji trafił pan jednak pod skrzydła utalentowanego Rumuna Mariusa Sumudicy. To właśnie ten szkoleniowiec zdobył rok temu sensacyjne mistrzostwo kraju z Astrą Giurgiu, został też wybrany najlepszym trenerem ligi.

Tak, to był świetny facet. Pod jego rządami graliśmy dobrze, a ja zacząłem strzelać bramki. Dzięki jednej z nich, zdobytej ze Steauą Bukareszt, Porumboiu zwariował na moim punkcie. Przepadał za mną. W ogóle to on kazał mi zadebiutować.

Jak to „kazał”?

Normalnie. Przed meczem z Glorią Bistri?ą podszedł do trenera Sumudicy i powiedział, że trzeba dać szansę Celebanowi. Zagrałem, a tydzień później strzeliłem gola Steaule.

Jaką ligą była wówczas liga rumuńska?

Kilka lat wcześniej Steaua i Rapid Bukareszt spotkały się w ćwierćfinale Pucharu UEFA. To świadczy o sile Ligi I. W pierwszym roku graliśmy z Vaslui w el. LM. I mieliśmy pecha, bo wpadliśmy na Fenerbahçe Stambuł. Chwilę później spadliśmy do el. Ligi Europy, a tam czekał Inter Mediolan. Jakaś masakra. Ale i z Turkami, i z Włochami udało nam się zremisować. Pamiętam, jak po rewanżu z Interem pan Porumboiu wpadł w szał. Wbiegł do szatni i naskoczył na gościa, który popełnił błąd. Strasznie go wyzywał. Ten chłopak nie zagrał później w dziewięciu kolejnych meczach.

W Rumunii szaleństwa Porumboiu nie były jedynie incydentami. Legendą obrosły też humory właściciela Steauy Bukareszt Gigiego Becaliego.

Większość klubów ma prywatnych właścicieli, którzy przeważnie są bardzo bogatymi ludźmi. Ale nie zawsze chcą się tymi pieniędzmi dzielić. A jak się dzielą, to decydują o wszystkim. Niektórzy żartują, że w Rumunii najpopularniejszym sportem po piłce nożnej jest zwalnianie trenerów. To trochę tak, jakby w co drugim klubie ligi było jak w Polonii Warszawa Józefa Wojciechowskiego.

Jak kluby prezentowały się od strony organizacyjnej? Pamiętam opowieści Jakuba Wilka, który w Vaslui grał w 2014 roku. Wspominał m.in., jak na treningi przebierał się nie w szatni, ale w baraku w którym brakowało ciepłej wody.

To musiało być po zesłaniu do takiej lokalnej kolonii karnej. Bo rezerw nie było w ogóle. Byli juniorzy, ale trenowali na jakichś kamieniach. W pierwszym zespole też bez szału. Nie mieliśmy na przykład żadnych witamin. Jedyną odżywką, jaką nam oferowano, były tabletki Centrum. Ze zgrupowań reprezentacji Polski zabierałem różne witaminy, żeby rozdawać je kolegom w klubie. Jak ktoś złapał kontuzję, to jechał do Bukaresztu i leczył się za własne pieniądze. Jaja. W Polsce to dziś nie do pomyślenia.

Zarabiało się chociaż godnie?

Ja na swój kontrakt na pewno nie mogłem narzekać. Załapałem się na futbolowy boom. Chociaż w sumie co z tego, skoro umowy nie były respektowane, więc co trzy miesiące musiałem wysyłać wezwania do zapłaty i grozić, że za chwilę rozwiążę kontrakt.

I w końcu, pod koniec kwietnia 2014 roku, rozwiązał pan.

To był drugi raz. Kilka miesięcy wcześniej zrobiłem to samo. Spakowałem się i pojechałem na lotnisko, kiedy zadzwonił do mnie facet z banku i powiedział, że Vaslui wypłaciło wszystkie zaległości. Godzinę po rozwiązaniu umowy! No to co miałem zrobić? Zawróciłem i papier poszedł do kosza. Uprosili mnie, żebym został.

Szefostwo klubu tłumaczyło jakoś opóźnienia? Niedawno opisywałem, że Lechia Gdańsk i Wisła Kraków zalegają swoim piłkarzom pensje za dwa miesiące. Długi zdarzają się więc wszędzie.

Nikt niczego nie tłumaczył. Właściciel klubu, zdenerwowany wynikami, potrafił za to przyjść i powiedzieć: „a teraz nie będzie kasy przez trzy miesiące”. I tak było. Pamiętam, jak nie dostałem pierwszej pensji. To była jednocześnie moja pierwsza pensja w ogóle. Przed meczem ze Steauą Porumboiu przyszedł i obiecał 12 tys. euro za wygraną. I wygraliśmy 3:1. To był ten mecz w którym zdobyłem bramkę. Później patrzę na stan konta, a tam kasa jest, ale przypisana do wypłaty. I premia zniknęła. Tak było regularnie. Czasami też szantażował nas, że da wypłatę, ale tylko jeśli wygramy. Przez półtora roku co chwilę słyszałem obietnice ekstra pieniędzy i żadnych nigdy nie dostałem. Nigdy nie miałem też wypłaty zapłaconej na czas. Wszyscy mieli tego typu problemy.

Dziś Vaslui już nie istnieje. Co się stało?

Tego nie wie chyba nikt. Klub w momencie likwidacji miał ze 20 mln euro długów. Chociaż grał w europejskich pucharach, sprzedawał zawodników. Kasa się rozpłynęła. Pieniędzy nie dostali ani piłkarze, ani menadżerowie. Moi, z Fabryki Futbolu, grosza nie widzieli. Mi Vaslui wisi bardzo dużo. Mam nawet wyrok z FIFA, ale mogę go tylko oprawić i powiesić na ścianie. Nie ma od kogo ściągnąć tych pieniędzy, bo Vaslui, jako klubu, po prostu nie ma.

Rumuńskie media donosiły o konflikcie Porumboiu z prezesem Ciprianem Damianem.

Porumboiu dawał kasę, wszystko miało być płacone, a przelewy nie wychodziły. Przez jedenaście lat wyłożył na klub miliony, a Damian jakoś to wyprowadził. W Rumunii takich skandali nie brakowało przez lata. Jeden był głośny, z menadżerami w roli głównej. Kilka osób poszło do więzienia. Innych przykładów nie brakuje. Unirea Urziceni, z którą Dan Petrescu awansował do Ligi Mistrzów, zniknęła, a jej stadion został zdewastowany. Zbankrutowało Dinamo Bukareszt, CFR Cluj, Pandurii Târgu Jiu. O?elul Gala?i rozwiązali rok temu, a jeszcze w sezonie 2011/12 grali w Champions League z Manchesterem United.

Potencjał rumuńskiego futbolu został zmarnowany?

Tak, bo pieniądze, które Rumuni zarobili, zostały rozkradzione. Nikt niczego nie zainwestował w szkolenie. Jedynym gościem, który się wyłamał, jest legendarny Gheorghe Hagi. W 2009 roku stworzył sobie klub Viitorul Konstanca i od samego początku postawił na młodzież. W 2012 roku Viitorul awansował do ekstraklasy, a w tym sezonie zdobył mistrzostwo. A w składzie ma samych młodziaków, którzy grają tiki-takę. Latem Hagi sprzedał swojego syna, 17-letniego Ianisa, do Fiorentiny, 20-letniego Razvana Marina do Standardu Liege i 21-letniego Florina Tanase do Steauy. Na nich trzech zarobił ponad 5 mln euro. A przecież wcześniej tamtejsze kluby dostawały jeszcze więcej. Za Vlada Chiriche?a Tottenham dał 9 mln euro, a za mojego kolegę, Nicolae Stanciu, Anderlecht zapłacił 8 mln. A Hagi to biznesmen, pilnuje interesów. Zarabia i inwestuje. Dziś to on trzęsie ligą rumuńską.

Polska nie ma się więc czego wstydzić?

Zdecydowanie nie. U nas większość patologii została wyczyszczona. Komisja Ligi dba o to, aby wszystko było zapłacone, a jeżeli nie jest – to są kary. Druga sprawa to stadiony. W Polsce niemal każdy zespół ma nowy, a w Rumunii połowa to ruiny, a druga połowa przypomina obiekt Ruchu Chorzów. Na głowę bijemy Rumunów także pod względem kibiców. W tamtejszej lidze na niektóre spotkania chodzi dwa, może trzy tysiące ludzi.

Nie chciałby pan wrócić do Rumunii?

Mogłem zimą.

Do którego klubu?

Steauy. Jedna z rumuńskich telewizji przyjechała nawet na zgrupowanie Śląska, żeby ze mną porozmawiać. Ale byłem po słowie z wrocławianami, czekałem na nowy kontrakt. Podpisanie trochę się to przeciągnęło, ale w końcu udało się. Jest długi, bo z tym miastem wiążę moją przyszłość. A tamte czasy mogę już tylko powspominać.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.