Polska - RPA 1:0. Zwycięski bałagan

Pierwsza reprezentacja Polski bez gwiazd dortmundzkich. Zjawisko, jakiego nie widzieliśmy od lat. Wyglądało smętnie, ale Stadion Narodowy został odczarowany. Towarzyskim zwycięstwem 1:0 nad RPA

Cuda futbolowej architektury wznieśliśmy, choć zaczynaliśmy od gołej ziemi, ale nasi piłkarze ich urokowi nie ulegli. W Gdańsku jedyny mecz zremisowali (z Niemcami), we Wrocławiu przegrali z Włochami i Czechami, zanim wymordowali zwycięstwo nad Mołdawią, w Warszawie do wczoraj wyłącznie remisowali - z Portugalią, Grecją i Rosją.

Teraz też było jasne, że na spektakl godny Stadionu Narodowego jeszcze poczekamy. Nie wybrzmiał pierwszy gwizdek, a my wiedzieliśmy, że obie strony potrzebowały tego sparingu jak kokluszu i gradobicia. Piłkarze RPA przelecieli do nas pół świata, by zaraz wyprawiać się na mecz w Kenii, nasz selekcjoner doborem składu dał sygnał, że show na kilkanaście fajerek nie planuje. Nie dość, że kluczowych graczy skosiły mu kontuzje, to jeszcze zostawił w rezerwie wszystkich, którzy mają skutecznie zaatakować Anglię - najgroźniejszego od ćwierćwiecza polskiego goleadora Roberta Lewandowskiego, rozgrywającego Ludovica Obraniaka, lubiącego ostre zrywy na prawej flance Łukasza Piszczka. Na galowy stadion wybiegła jedenastka podziurowiona, pełna zaniedbań w organizacji gry.

Zamiast podziwiać duży sport, zastanawialiśmy się zatem, jak kombinował trener Waldemar Fornalik. Dlaczego pomimo zarazy kontuzji jeszcze mocniej okalecza podstawową jedenastkę, skoro niezmiennie utyskuje, że dramatycznie brakuje mu czasu, by zsynchronizować ruchy drużyny? Dlaczego rozbija nawet defensywę, skoro potrzebuje ona ćwiczyć współpracę? Dlaczego upycha na boisku aż dwóch rezerwowych napastników, skoro w meczu z Anglią obaj na pewno nie wystąpią - w razie konieczności wzmocnienia ataku jeden z nich dołączy do Lewandowskiego?

Selekcjoner strzelać nie kazał, to reprezentacja posłusznie nie strzelała. Nawet jeśli zdołała - to były epizody naprawdę nieliczne - zapuścić się pod bramkę RPA, snajperzy Artur Sobiech i Arkadiusz Piech solidarnie pudłowali. Spektakularnie chybił (pędził samotnie na bramkarza) zwłaszcza ten drugi, znów przypominając, że jest pierwszorzędnym napastnikiem drugorzędnym, że z poziomu Ruchu Chorzów trudno mu będzie do poziomu reprezentacyjnego. Patrzyliśmy, jak cierpi, i dumaliśmy, dlaczego Fornalik promuje jego - gracza już 27-letniego - a zwleka z przetestowaniem Arkadiusza Milika. Żółtodzioba też uwodzącego w spotkaniach marnej polskiej ligi, lecz ledwie 18-letniego, stanowiącego intrygującą zagadkę.

Po godzinie chłopiec z Zabrza zadebiutował w kadrze, ale kibice nadal nie doczekali się show, po przerwie publiczność porwali na moment tylko Kamil Grosicki (pofrunął lewym skrzydłem, dośrodkował) i Waldemar Sobota (uderzał głową po efektownym locie).

Mijały minuty, zmiana goniła zmianę, wspomniany tercet kluczowych piłkarzy nadal tkiwł w rezerwie. Coraz bardziej oczywiste stawało się, że sparing nade wszystko musiał się odbyć. Byle go odbębnić i przetrwać w zdrowiu. To wielki paradoks nowoczesnego futbolu - trenerzy reprezentacji rytualnie lamentują, że tylko przeszkadzają trenerom klubowym i drastycznie ogranicza im się czas na pracę, a zarazem niekoniecznie starają się wycisnąć ze sparingów maksimum.

Stadion Narodowy wciąż zatem nie przeżył meczu niezapomnianego, który stałby się jego mitem założycielskim, ale wreszcie przeżył zwycięski. Kiedy obaj trenerzy zabałaganili boisko zatrzęsieniem zmian, w polu karnym do piłki dopadł wyrzucony na pole karne przeciwnika Marcin Komorowski - normalnie obrońca - i kopnął na 1:0.

Remisowe zmory z Narodowego przepędzone, teraz czas mecz pomnik. Wspanialszej okazji niż zderzenie z Anglią polski kibic wyobrazić sobie nie umie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.