Wizja PZPN, czyli pomroczność

Szefowie PZPN nadal tkwią w mentalnym skansenie i znów nie tylko nie zamierzają szukać możliwie najlepszego selekcjonera, lecz nawet szukać go nie umieją. A przed nami mundialowe eliminacje trudniejsze niż kiedykolwiek wcześniej - pisze dziennikarz ?Gazety? i Sport.pl Rafał Stec.

Co dalej z polską reprezentacją? Dyskutuj na forum

W oderwaniu od ponowoczesnej, pozbawionej granic i czerpiącej z różnych kultur rzeczywistości związkowi bonzowie żyją już z najbanalniejszego powodu - wyszydzany Grzegorz "Aj weri hepi if mister Surkis" Lato to przy niektórych poliglota, językami mówią pojedynczy członkowie zarządu, i to zazwyczaj ci, którzy do spraw szkoleniowych się nie wtrącają, jak prawnik Jacek Masiota.

Prezes musiałby pewnie negocjować przez tłumacza i kwestie najogólniejsze, i kontraktowe detale, a zadzwonić w sprawie nowego trenera nie ma do kogo. Oczywiście gdyby się zaparł, znalazłby w kraju ludzi międzynarodowo obytych - z wieloletnią często przeszłością w zagranicznych klubach - zdolnych pomóc mu w zorientowaniu się, jakie dostępne opcje niepolskie warto rozważyć. Własnej inicjatywy nie podejmie, futbolowe środowisko międzynarodowe nie jest jego naturalnym, rozeznania na rynku nie ma żadnego. Podobnie jak jego najbliżsi współpracownicy.

Dlatego z góry wiadomo, że przyszły selekcjoner naszej reprezentacji nie zostanie wyłoniony z grupy renomowanych fachowców, wśród których zwycięży możliwie idealny. Zwycięży w najlepszym razie mniejsze zło, choć i tutaj pewności nie ma, na pezetpeenowskich szczytach ściera się zbyt wiele prywatnych interesów.

Najbardziej kuriozalny powód, by a priori zdyskwalifikować kandydatury zagraniczne, dał Zbigniew Boniek. Cudzoziemiec, na którego będzie nas stać, przyjedzie zdaniem naszego wybitnego piłkarza tylko po to, by zarobić - starał się nie będzie, nie wystarczy mu ambicji. Tezę powtórzył już w "Rzeczpospolitej" Stefan Szczepłek oraz mój redakcyjny kolega Przemysław Iwańczyk, choć pobrzmiewa wprost horrendalnym absurdem. Oto trenerów z całej reszty świata, wyjąwszy pozostających poza naszym zasięgiem gigantów, klasyfikujemy jako chciwych naciągaczy rozglądających się za naiwnymi, którzy pozwolą się oszukać. Ratujmy się, obcojęzyczni chcą nas orżnąć, nieskazitelnie uczciwych znajdziemy tylko między swoimi, wszak etyczna niezłomność naszego środowiska obrosła już legendą.

Kiedy słyszę tak łatwe, wykonane jednym ruchem skreślenie wszystkich zagranicznych trenerów, to słyszę przede wszystkim echo toczących polskie boiska afer. Przywykliśmy, że piłka nożna polega na szwindlu, więc nie wpuszczajmy obcych. Niech się obłowią nasi.

Owszem, trenerskich hochsztaplerów tudzież podupadłych, polujących na jeszcze jeden kontrakt sław kręci się po rynku mnóstwo. Zjawiają się wszędzie, gdzie wyczują okazje. Napraszają się federacjom egzotycznym, ślą CV, gdy potencjalny pracodawca ogłasza - jak regularnie czyni PZPN - że na niego czeka. Wiarygodność tracą nawet właściciele bardzo znanych nazwisk, jak Sven-Göran Eriksson, który cumował ostatnio na wszystkich krańcach świata - od Meksyku, przez prowincjonalne angielskie Notts County, po kadrę Wybrzeża Kości Słoniowej - ale nigdzie nie zasłużył się choćby śladowo. Szwed żadnej roboty się nie brzydzi, pertraktował nawet z północnokoreańskim reżimem.

Od ludzi jego pokroju trzeba się trzymać z daleka, ale trenerów z klasą jest równie wielu. Młodych i starych, wygadanych i małomównych, wdzięczących się w mediach i skupionych wyłącznie na pracy, wszechstronnie wykształconych i nieznających się na niczym poza piłką. Do wyboru do koloru.

Potępianie w czambuł za niewłaściwe, czyli niepolskie, pochodzenie to świadome działanie na szkodę naszej reprezentacji, której z góry odbiera się jedną z szans. Ktoś sobie wyobraża, że selekcjoner rezygnuje z piłkarzy grających w Bundeslidze, bo ma awersję do sprzedających tam swoje usługi, widzi w nich zakamuflowaną opcję niemiecką? To byłoby szaleństwo, działamy raczej odwrotnie - masowo adaptujemy graczy wychowanych przez inne kraje, by zapełnić wyrwy spowodowane przez własny system edukacji. Tylko trenerom dajemy szlaban.

A przecież polscy trenerzy znaczą w skali międzynarodowej jeszcze mniej niż piłkarze. Nie mamy wśród nich nie tylko Lewandowskich, Błaszczykowskich czy Piszczków, ale także Wasilewskich czy Grosickich, ba, nie mamy nawet odpowiedników rezerwowych, którzy w trakcie Euro 2012 zdaniem Smudy nie zasłużyli na incydentalne choćby wejście na boisko. Zdarza się zarządzać szatnią w firmach z mocnych zachodnich lig Serbom, Rumunom albo Szwedom, naszych przygarniają co najwyżej w tropikach lub na rubieżach blisko- oraz dalekowschodnich, czyli wszędzie tam, gdzie zaawansowana cywilizacja futbolowa jeszcze nie dotarła. A właściwie przygarniali, bo ostatnio zainteresowanie nadwiślańską myślą szkoleniową stracili już także w Syriach czy innych Sudanach.

Chętnie usłyszałbym od kogoś mądrego, skąd bierze się zaściankowość naszego trenerstwa, jest to dla mnie fenomen w sporej mierze niezrozumiały. W każdym razie rzeczywistość powinna skazywać nas na poważne rozważanie wariantu zagranicznego przy każdym wyborze selekcjonera. I oddanie kadry polskiemu dopiero wtedy, gdy upewnimy się, że przewyższa on konkurentów z innych światów.

Kiedy działacze triumfalnie wyrzucali Leo Beenhakkera, sam pisałem, że Franciszek Smuda zdaje mi się naturalnym kandydatem na jego następcę. Holendrowi pezetpeenowcy zatruwali życie jak mogli, zresztą obecny prezes Lato już w dniu jego zatrudnienia zadeklarował swoją wrogość, rzucając do dziennikarzy, że teraz oni, znaczy pezetpeenowcy, będą nas, domagających się importowania obcokrajowca dziennikarzy, "jeb...". Klimat nastał po Beenhakkerze wybitnie propolski, a Smuda jako jedyny w zawodzie odnosił sukcesiki przez kilkanaście lat. Nie osiągnął wiele, ale osiągnął najwięcej. Zasłużył na szansę.

Dziś mocnego kandydata z wyraźnymi atutami nie ma. Do głosu doszło młode pokolenie, jego przedstawiciele mają za sobą dopiero wstępne wprawki, mnóstwo jest efemeryd w typie Macieja Bartoszka, który jednego dnia rozbłysnął na gwiazdkę, by następnego wygrać konkurs na zarządcę wysypiska śmieci. Jeśli na dorobek Waldemara Fornalika wystarcza, by wyrosnąć na głównego pretendenta do selekcjonerskiego stołka, to znaczy, że konkurencja jest haniebnie mizerna.

Dlatego działacze PZPN działają na szkodę kadry w dwójnasób. Nie tylko wskutek swoich fobii i dyletanctwa odgradzają od kadry ogromną rzeszę fachowców zagranicznych, których kompetencje mają obowiązek sprawdzić, lecz odgradzają ich w czasach szczególnie ubogich w polską myśl szkoleniową. Co charakterystyczne, w ogóle nie biorą pod uwagę mistrza kraju Oresta Lenczyka, który w odróżnieniu od Fornalika coś wygrał i przeżył. Powód jest oczywisty - Śląsk Wrocław prowadzi trener niepokorny, który nie należy do żadnej kliki, chadza własnymi ścieżkami, mówi, co myśli. PZPN takich indywidualistów nie potrzebuje, a to działaczom ma być wygodnie, nie reprezentacji.

Jeśli na selekcjonera pasują Fornalika, przeprowadzą eksperyment unikalny w skali międzynarodowej. Owszem, zdarzało się, że drużyny narodowe przejmował trener z nikłym doświadczeniem w samodzielnej pracy - zawsze jednak albo poprzedzał to terminowaniem w kadrze jako asystent, albo wspaniałą przeszłością reprezentacyjną na boisku i nadzwyczajnymi przymiotami charakterologicznymi. Są charyzmatyczne postaci, w których przy pierwszym zetknięciu się dostrzegamy wielkich przywódców.

Odpowiednika Fornalika nie znajdziemy nigdzie, przynajmniej w cywilizowanym świecie.

Nie wiemy, jak trener Ruchu radzi sobie z kierowaniem gwiazdorami, bo dotąd sprawdzał się tylko jako szef Piecha albo Zieńczuka, osobowości mimo wszystko ciut mniejszych niż Lewandowski czy Błaszczykowski.

Nie wiemy, jak zareaguje na zderzenie z futbolem międzynarodowym i wyprawę na Wembley, bo całą zawodniczą karierę spędził w Chorzowie, jako trener też nie wyściubił nosa poza naszą zagrodę, jego międzynarodowe doświadczenie ogranicza się do rund wstępnych Ligi Europejskiej, w których jego piłkarze wyeliminowali Szachtior Karagandę, dwukrotnie zremisowali z maltańską La Valettą, zebrali ostre razy od Austrii Wiedeń.

Nie wiemy, jak Fornalik wytrzyma presję, bo dotąd pracował w firmie o imponującej historii, lecz skromnej teraźniejszości - tam nosi się presję ciut lżejszą niż w kadrze, na której siedzi cały kraj. A faworyt Antoniego Piechniczka w kadrze nawet nigdy nie grał.

Solidnej argumentacji uzasadniającej tę kandydaturę nie słyszałem. Słyszę, że Fornalik jest skromny, ale nie bardzo rozumiem, jak do zwycięstw miałaby się przyczynić skromność. Słyszę, że umie przygotować fizycznie drużynę, ale w trakcie eliminacji do mistrzostw świata to nie ma znaczenia - piłkarze zjeżdżają się tuż przed meczem, o formę dbają w klubach.

Słyszę wreszcie, że natłukł sporo punktów w ekstraklasie, choć potencjału w szatni dostał niewiele, co brzmi już całkiem absurdalnie - skoro najpierw zgodnie diagnozujemy, że ligowcy wykazują skandaliczną niestabilność formy i rozgrywkami rządzi przypadek, skoro lamentujemy, że mistrzem została drużyna wiosną ponosząca notorycznie klęski, to wyświęcać beneficjentów tej wariackiej kaskady wyników wypada ostrożnie.

Zwłaszcza że chorzowianie pod Fornalikiem też rzucają się od ściany do ściany. Teraz zdobyli wicemistrzostwo (wygrali 16 z 30 meczów...), w minionym sezonie unieśli się ledwie trzy pozycje ponad strefę spadkową (wygrali w 10 z 30 kolejek), jeszcze wcześniej zajęli trzecie miejsce (wygrali 16 z 30 kolejek). A w minionym sezonie ligowa tabela wywracała się zbyt często, by nie zastanawiać się, czy przy trochę innych zawirowaniach trenerskim odkryciem godnym reprezentacji nie obwołalibyśmy Leszka Ojrzyńskiego z Korony Kielce.

Wyliczam swoje wątpliwości dotyczące Fornalika z przykrością, czuję się, jakbym okładał trenera za to, że świetnie sobie radzi w Ruchu Chorzów. Alternatywy nie pozostawiają mi pezetpeenowscy bonzowie, którzy nie czują się zobowiązani, by decyzję absolutnie kluczową dla przyszłości naszej piłki klarownie uzasadnić. Jeden z nich - osobistość bardzo wpływowa - zadzwonił do mnie w piątek, by uderzyć argumentem wprost nokautującym. Tłumaczył mi, że brak jakiejkolwiek styczności trenera z futbolem międzynarodowym stracił dziś znaczenie, ponieważ telewizje transmitują wszystkie możliwe ligi zagraniczne. Wystarczy je oglądać, by być na bieżąco. Mówił całkiem serio.

Tak, problemu nie stanowi tylko odraza do wszelkich wpływów zagranicznych przeciwstawiona dziś promowaniu człowieka pozbawionego choćby szczątkowych obcych naleciałości, lecz poziom prowadzonej za kulisami debaty. Pozbawiony i właściwego ciężaru merytorycznego, i elementarnej logiki. O myśleniu strategicznym nie warto nawet wspominać, gdyby przecież szefostwo PZPN-u talentu Fornalika nie dostrzegło wczoraj, to mogłoby go mianować asystentem Smudy. I dziś dokonać przesunięcia wzorem niemieckiej federacji, która po rozstaniu się ze spontanicznym Jürgenem Klinsmannem wyróżniła wspierającego go chłodnego analityka Joachima Loewa.

Niestety, naszym futbolem kierują krótkowidze, w tym środowisku nie rozkwitnął ani jeden lider z prawdziwego zdarzenia - z wizją i niepodważalnym autorytetem, zdolny wyprowadzić je z mentalnego skansenu do nowoczesnego świata. Jeśli nawet Bońka, który w tym świecie żyje na co dzień, w debacie o selekcjonerze stać jedynie na sugestię, że gotowi przyjąć naszą ofertę zagraniczni trenerzy będą chcieli nas tylko oskubać, to zdrowy rozsądek nakazuje porzucić ostatnie nadzieje. A zanosi się, że sytuacja jeszcze sparszywieje. W jesiennych wyborach beton zderzy się prawdopodobnie z betonem, rzucić wyzwanie Grzegorzowi Lacie planuje Ryszard Niemiec, urodzony w 1939 roku działacz z Krakowa.

Okoliczności wybitnie nam nie sprzyjają, grupowych przeciwników w kwalifikacjach mundialowych wylosowaliśmy niesłychanie wymagających. Zderzą się nasi piłkarze z Anglią, na której kompleks cierpią od dekad; i z Ukrainą, która podczas Euro 2012 przewyższała nas umiejętnością gry kombinacyjnej, tempem przeprowadzania akcji i głębokością kadry; i z Czarnogórą, która będzie niebezpieczna jak każda reprezentacja z byłej Jugosławii, zresztą walkę o udział w mistrzostwach kontynentu przegrała dopiero w barażach, wcześniej wyprzedziła Szwajcarię i umiała zremisować z Anglią. Nawet Beenhakker w eliminacjach 2008 miał łatwiej, aż się prosi, by w nadciągającej kampanii prowadził Polaków dowódca wielokrotnie sprawdzony w boju, którego niewiele może zaskoczyć.

Jego misja już została maksymalnie utrudniona, bo talenty do myślenia strategicznego ujawnili giganci naszej piłki już w trakcie negocjowania kalendarza eliminacji. Zaczniemy je od wyprawy do Czarnogóry - wygłodniałej po lizaniu Euro 2012 przez ekran telewizora, wspomaganej przez pogodę, na początku września prawdopodobnie upalnej. A zakończymy serią gier wyjazdowych - w przedostatniej kolejce reprezentacja poleci na Ukrainę, by w ostatniej spróbować zdobyć Wembley. Horror. Scenariusz pisał m.in. sławny Zdzisław Kręcina, którego źli ludzie usuwali z samolotu za "drobny element chrapania", a aprobował go trener Smuda.

Chciałoby się trenera wyczynowca, który dawałby nadzieję, że wyciśnie z potencjału piłkarzy maksimum, obuduje ich sensowną taktyką, może wręcz porwie. Jakie nadzieje daje Fornalik albo Adam Nawałka (też ma zwolenników na szczytach), nie wiadomo, sam większe pokładałbym w tym, że pozostawiony na stanowisku Smuda nie powtórzy popełnionych błędów. Ktokolwiek z rodaków - możliwie swojskich, kryterium paszportowe pozostanie naszym fetyszem na wieki - go nie zastąpi, temu wypada życzyć nawet nie tyle awansu na mundial w Brazylii, co przetrwania na stanowisku dłuższego niż liczone w miesiącach. W końcu jego przyszli zwierzchnicy dalej w przyszłość nie sięgają.

Dyskutuj z autorem na jego blogu

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.